10-03-2016, 21:22
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 15-03-2016, 07:40 przez szczepantrzeszcz.)
Kolejne opowiadanie z beskidzkiego cyklu. Tym razem dłuższe - wrzucać muszę fragmentami. Pisząc, czerpałem pełnymi garściami z Księgi legend i opowieści bieszczadzkich pióra pana Andrzeja Potockiego. Książka stanowi bezcenne kompendium wiedzy i pragnę w tym miejscu wyrazy głebokiego szacunku i uznania Autorowi złożyć.
A przecież mogłem być
Przed twoją erą
A przecież mogłaś być
Przed moją erą
Adam Ziemianin
Zbieg okoliczności łagodzących
Przejście od rzeczywistości, którą uważamy za bardziej rzeczywistą do rzeczywistości, która kłóci się z naszym sposobem pojmowania rzeczywistości, powinno nosić znamiona czegoś niezwykłego — nierzeczywistego. Można by oczekiwać uderzenia gromu, błysku jakiegoś, albo chociaż dźwięku tłuczonych talerzy.
Nic takiego nie miało miejsca i dlatego Poeta czuł w pierwszej kolejności lekkie rozczarowanie, a dopiero potem zdziwienie. Owo zdziwienie wcale nie było większe niż kilka tygodni wcześniej, kiedy w zatłoczonym autobusie sięgnął po portfel i zamiast portfela znalazł dziurę w rozciętej kurtce. Dwa tysiące złotych, równowartość trzech flaszek wódki marki Bałtyk, zniknęło bez śladu.
Tym razem Poecie nic nie zniknęło, nawet odniósł wrażenie, że czegoś, nie wiadomo czego, jest więcej, jednak nie miał wątpliwości, że leśna droga, drzewa i szumiący w głębokim jarze strumień, różnią się od tych, które dostrzegał jeszcze przed kilkoma minutami. Odruchowo popatrzył za siebie, jak gdyby w nadziei, że zobaczy bramę, przez którą wszedł i przez którą będzie mógł powrócić. Bramy również nie było, co ostatecznie obdzierało niezwykłe skądinąd zdarzenie z resztek niezwykłości. Brak wyraźnej granicy sprawił, że rozczarowanie Poety jeszcze trochę wzrosło, ale i tak było mniejsze niż rozczarowanie sprzed kilku tygodni. Wówczas, chociaż do mamony nie przywiązywał wagi, strata gotówki zabolała bardziej.
Szczęścia za pieniądze kupić nie można — piwo można.
Zastanowił się, czy tam, gdzie teraz podąża, dostanie piwo. Nie doszedł do żadnych konstruktywnych wniosków. Na wypicie piwa szansa istniała zawsze, w przeciwnym razie życie straciłoby sens, jednak z drugiej strony nie mógł wykluczyć, że świat, który obecnie przemierzał krokiem nieco mniej pewnym, znowu się pomylił i kupno piwa będzie niemożliwe. Tak czy inaczej jego problem nie wyglądał na taki, który sam się rozwiąże. Ruszył w drogę.
Po jakimś czasie wiedział, czego jest więcej. Błota! Gwałtowne roztopy i kilka deszczowych dni wystarczyło, aby kałuże, rozległe a głębokie, utrudniały wędrówkę. Kwietniowe, powielkanocne słońce grzało mocno, ale na to, by prawdziwa wiosna zaszalała wśród bzów i osuszyła leśne drogi, należało poczekać. Nie chcąc brodzić po kostki w wodzie, co jakiś czas musiał schodzić z trasy i przedzierać się przez zarośla. Takie życie. Bieszczad od zarania dziejów słynął ze swoich błotnistych traktów, nie zawsze prowadzących tam, dokąd dojść się pragnęło.
Tym razem Poeta zamierzał dotrzeć do Stuposian, jednak kiedy tylko wyszedł z lasu, uświadomił sobie, że sprawy skomplikowały się bardziej, niż przypuszczał. Zamiast asfaltowej szosy i kilku murowanych domków ujrzał chaty o wiele liczniejsze, ale drewniane, przysadziste, kryte słomą. Przy niedużej wysokości pierwszej i jedynej kondygnacji potężne czterospadowe dachy dawały zaskakujący efekt. Odniósł wrażenie, jakoby ludzkie siedlisko tkwiło w pejzażu tak mocno, że żadna siła nie zdoła owego stanu rzeczy zmienić ani teraz, ani po upływie wieków.
Wyciągnął z plecaka lornetkę, popatrzył dokładniej i mina mu zrzedła. Nie dość, że asfaltówki w krajobrazie brakowało, to jeszcze zabudowania nie miały kominów. Dym unosił się z otworów poniżej kalenicy.
Kurne chaty!
Po dwudziestu latach życia przyzwyczaił się, że widzi więcej niż inni, ostatecznie nie każdy rodził się Poetą, ale to, na co spoglądał tu i teraz (albo tam i wtedy — sam nie wiedział, jakie należy dać rzeczy słowo) jakoś nie mogło się pomieścić w głowie Poety. Jeszcze raz popatrzył z nadzieją do tyłu. Znowu doszedł nie tam, gdzie zamierzał, więc pragnął za wszelką cenę znaleźć przyczynę. Jakąkolwiek. Niczego nie dostrzegł. Postanowił nie oglądać się więcej za siebie. Tu i teraz (niezależnie, co ów termin miałby oznaczać) było ważniejsze. Przetarł oczy, przyrzekł sobie w duchu, że przestanie pić, ale kurne chaty nie pozamieniały się od tego w dobrze znane murowane domki.
— Kurwa.
Odczekał chwilę, w nadziei, że echo coś odpowie, ewentualnie dyskretnym milczeniem da do zrozumienia, aby uruchomił swoje szare komórki, ale echa nie było. Echa w ogóle nie było!
— Kur...
Tętent kopyt nie pozwolił ani na powtórną ocenę sytuacji, ani na uruchomienie szarych komórek. Odruchowo zanurkował w zarośla. Dwaj jeźdźcy, ubrani dość nietypowo, galopowali drogą w stronę wsi.
Poeta zamarł. Chaszcze o tej porze roku nie miały liści, a jego czerwona kurtka przyciągała uwagę równie mocno, jak browar przyciągał tych, dla których piwo było sposobem na życie. Ludzie osadzili konie na skraju lasu i zaczęli się rozglądać. Wzrok większego, przyodzianego w baranicę bez rękawów, prześliznął się po krzakach i jak gdyby nigdy nic powędrował dalej. Poeta przez chwilę pomyślał, że wybiła jego ostatnia godzina. Jeździec, choć z wyglądu przypominał hollywoodzkiego amanta-opryszka, miał do siodła przytroczony pokaźny toporek i spojrzenie, od którego cierpła skóra. To nie był dobry człowiek. Po dwudziestu latach dostrzegania tego, czego inni nie widzą (albo widzą o wiele słabiej), można było pozwolić sobie na ocenę takiego spojrzenia z dużą dozą pewności. Poeta pozwolił sobie. Doza pewności była duża. Od razu zrozumiał, że facetowi lepiej w drogę nie wchodzić.
— Tam są — powiedział opryszek lekko schrypniętym głosem. Wskazał ręką kierunek, w którym znajdował się właśnie Poeta, ale jego wzrok błądził gdzieś dalej, dużo dalej.
Poeta nie podejrzewał, że można skurczyć się do tak niewielkich rozmiarów, ale na wszelki wypadek skurczył się. Po chwili jednak ocenił stopień swojego skurczenia, jako nie tylko zbędny, ale i śmieszny. Szare komórki, uruchomione przez stres oraz ciekawość, pozwoliły dojść do wniosku, że facet zwyczajnie go nie dostrzega. Akurat taki stan rzeczy nie był dla niego niczym nowym. Ludzie, odkąd pamiętał, bardzo często nie dostrzegali tego, co widać na pierwszy rzut oka, więc zachowanie człowieka-o-bardzo-złym-spojrzeniu stanowiło normę. Teraz dopiero, spokojniejszy już nieco, popatrzył na mniejszego jeźdźca. Zawinięty w opończę czy inną płachtę, nawet twarz skrywał za kawałkiem materii i to tak, że przez wąską szczelinę nie można było zobaczyć oczu. W sytuacjach kiedy ktoś ukrywał swoje spojrzenie, Poeta zawsze czuł dyskomfort psychiczny. Znowu zaczął się bać. Był pewien, że mniejszy go widzi i co gorsza, obserwuje z zainteresowaniem.
Jeżeli na początku zupełnie nie rozumiał niczego, to teraz nie rozumiał niczego jeszcze bardziej zupełnie. Z owej gonitwy myśli wyrwał go ponownie głos większego.
— Musimy jarem dotrzeć do miejsca, gdzie ślepy Mikoła miał swój chutor. Tam czeka Oleksa. Tam dowiesz się, czego chcemy.
Mniejszy nic nie odpowiedział. Zwinnie zeskoczył z konia, skręcił w prawo i ruszył ścieżką prowadzącą przez chaszcze zbyt gęste, aby dało się jechać wierzchem. Człowiek z toporkiem poszedł w ślady swojego towarzysza.
Poeta otarł pot z czoła. Jakoś ciepło się zrobiło, choć połowa kwietnia jeszcze nie minęła. Portfel i scyzoryk przełożył do kieszeni spodni, kurtkę ściągnął i ukrył pod klapą plecaka. W ciemnozielonym swetrze, szarych portkach i z garbem, który jakieś pięć lat temu przestał być niebieski, przynajmniej nie rzucał się w oczy. Był pewien, że mniejszy go widział, ale z jakichś powodów nie chciał o tym powiedzieć temu groźnemu... w sumie to nie był pewien, którego z nich powinien bać się bardziej. O czym oni mówili? Mikoła? Oleksa? Dopiero teraz załapał, że to, co usłyszał, zostało wypowiedziane w jakimś dziwnym narzeczu. Nie brzmiało jak słowacki. Polszczyznę, bardzo archaiczną, przypominało tylko trochę. Może ukraiński? Poeta kilka razy w życiu zetknął się z ludźmi mówiącymi po ukraińsku, jednak wcale nie był przekonany, czy większy gadał w tym właśnie języku. Najbardziej go zdziwiło, że choć nie potrafiłby powtórzyć kilku prostych zdań, wszystko zrozumiał doskonale.
Nie, nie dajmy się zwariować. Świat jest prosty. To tylko ludzie mają skłonność do komplikowania wszystkiego ponad miarę. Uświadomienie sobie tej prawdy oczywistej i łatwo przyswajalnej zawsze pozwalało opanować chaos, który od czasu do czasu pojawiał się w jego głowie. Ponieważ chwilowo nie miał żadnego innego pomysłu na życie, usiadł na zwalonym pniaku i przyrządził sobie kanapkę z serem.
— Świat jest prosty — powtórzył w nadziei, że echo upewni go w owym przekonaniu, ale echa w dalszym ciągu nie było.
Jadł powoli. Po pierwsze dlatego, że jedzenie powoli jest zdrowsze, a po drugie (a właściwie bardziej po pierwsze) dlatego, że chciał odwlec chwilę, w której będzie musiał podjąć decyzję, co dalej. Wcale nie chciał podejmować takiej decyzji. Przeżuwał bez pośpiechu i liczył na to, że problem jakoś sam się rozwiąże.
Problem rzeczywiście sam się rozwiązał.
Od strony wsi najpierw doleciał odgłos wystrzału, a chwilę później zobaczył grupę jeźdźców, galopujących dokładnie w tę stronę, gdzie spokojnie spożywał posiłek. Świat był (kurwa) prosty aż do bólu. Poeta chwycił plecak i rzucił się do panicznej ucieczki.
* * *
Samotności nie można zdefiniować.
Właściwie to, zdefiniować można, ale każda definicja wcześniej czy później okaże się do niczego.
Ewa była stale pośród ludzi. Rozmawiała, załatwiała sprawy. Spotykając tych, których znała, mówiła "dzień dobry" albo "doby wieczór". Przez jej życie przewijało się mnóstwo osób razem ze swoimi problemami, humorami, słabostkami. Zdawała sobie sprawę, że chociaż darzą ją co najwyżej głębokim i nieskrywanym brakiem sympatii, są w gruncie rzeczy przyzwoici. Potem wracała do domu, szczęśliwa, że dzień się zakończył, zamykała za sobą drzwi i rozpoczynała cowieczorną walkę z samotnością. Byli również i tacy, którzy zainteresowani jej nieciekawym losem, znali prawdę i cierpieli razem z nią, jednak mimo wszystko czuła się samotna. Po prostu wydarzyło się coś bardzo złego i wszystkie definicje, jedna po drugiej, uznała za zbyt kiepskie jak na rzeczywistość, w której przyszło jej żyć.
Rozsądek cały czas podpowiadał, że była mu obojętna.
Rozsądek?
Nie było miejsca na rozsądek, kiedy po raz pierwszy wziął ją za rękę, kiedy całowali się szaleńczo na plaży w Sopocie, kiedy oddała mu się bez reszty... no nie, wtedy właśnie nawet rozsądek podpowiadał, że nie była mu obojętna... przez krótką chwilę.
Za oknem przesuwały się betonowe konstrukcje. Pociąg relacji Warszawa-Zagórz wjechał na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i mijał to coś... zaraz, zaraz, Andrzej opowiadał, kiedy byli tu kilka lat temu. Jakaś oczyszczalnia ścieków. Nie wolno wylewać paskudztwa bezpośrednio do rzeki, która odprowadza swoje wody do Dniestru.
Ewa zawsze kierowała się w życiu rozsądkiem. To właśnie dlatego odeszła od Andrzeja. Odeszła, chociaż chodzili ze sobą prawie cztery lata. Ale Andrzej mimo, że najzdolniejszy na roku, zamierzał wrócić na wieś i żyć z pracy na roli. Chciał mieć dzieci. Trójkę dzieci. Dla niej praca na roli była czymś wstrętnym i bezsensownym. Nie miała najmniejszego zamiaru wstawać o szóstej rano i zaczynać dnia od dojenia krów. I nie chciała rodzić dzieci zaraz po studiach.
Czy to takie ważne?
Nie ma już Andrzeja i jego... jego też już nie ma.
"Krościenko" — napis na peronie nie oznaczał znanej wypoczynkowej miejscowości, tylko małą wioskę na skraju Bieszczadu. Andrzej mówił, że przed laty osiedlono tutaj emigrantów z Grecji. Znowu Andrzej... Dwa i pół roku temu, zanim to wszystko się zaczęło, było jej żal Andrzeja. Chociaż wtedy jeszcze mogła sobie powiedzieć, że żadnej krzywdy chłopakowi nie zrobiła. Było jej żal, ale ostatecznie poszła swoją drogą, a on swoją. Potrafiła o nim nie myśleć. Potrafiła być sama, wolna. Potrafiła czerpać z tego radość.
I wtedy pojawił się Witold.
Witold nie chodził po górach. Nie miał czasu. Na początku jej znajomi krzywo na niego patrzyli, jednak on umiał rozmawiać z ludźmi, umiał do siebie przekonać. Tylko z nią nie umiał rozmawiać... nie tak, jak ona by chciała.
Pociąg zwalniał. "Ustrzyki Dolne" — zobaczyła przez okno kolejny napis. Ostatnie szarpnięcie. Dotarła na miejsce. Założyła plecak i niespiesznie opuściła prawie pusty wagon.
Witold chciał ją mieć przy sobie. Wcale nie krył, że zależy mu jedynie na tym, aby u jego boku stała elegancka dziewczyna, która potrafi "zadawać szyku"... jak ona nie cierpiała tego zwrotu... wierzyła, że zdoła zmienić ów stan rzeczy. Kiedy do niej mówił, czuła, że razem góry są w stanie przenosić, że mogą zmienić świat.
Ale nic się nie zmieniło.
A teraz była niezależna. Miała własne mieszkanie, pracę, nawet dwie prace i jeszcze korepetycje do tego...
Niezależna!
Jak to Andrzej mówił? Iść przed siebie i nie spoglądać do tyłu. Jeżeli uda ci się, wędrując szlakiem, to uda ci się również wtedy, kiedy będziesz iść przez życie. Andrzejowi się nie udało...
Dworzec autobusowy był tuż obok stacji kolejowej. Popatrzyła na rozkład jazdy. Dzisiaj nic już do Ustrzyk Górnych nie jechało, za to jutro pierwszy odchodził bardzo rano, a następny dopiero po południu, o piętnastej. Skrzywiła się. Zamierzała przenocować na kwaterze u Goszczyków, kawał drogi za miastem przy drodze na Zagórz. Musiałaby wstać przed piątą. Nic z tego. Pojutrze, wychodząc na Halicz, i tak wstanie przed piątą. Dzisiaj musi się wyspać. Jeszcze raz spojrzała na tablicę. Do Lutowisk miała podwodę o jedenastej trzydzieści. Pasowało. Jutro, nie spiesząc się, pojedzie do Lutowisk, złapie okazję i spokojnie dotrze do schroniska.
"Nie zrozum mnie źle, ja po prostu nie mam czasu na uczucia" — powiedział, kiedy wracali z ostatniego wspólnego wypadu na narty. Wówczas wydawało jej się, że zrozumiała go aż nazbyt dobrze.
* * *
Wyhamował w ostatnim momencie. Wąwóz był głęboki. Zbocza, chociaż porośnięte krzakami, niemal pionowo zbiegały do potoku. Jeszcze krok i poleciałby dwadzieścia metrów w dół. Sapiąc jak lokomotywa, spojrzał za siebie. Nikt go nie gonił, za to na dnie jaru, zobaczył ognisko, a dookoła tych wszystkich, przed którymi umykał. Nieco dalej, poniżej miejsca, gdzie płonął ogień, stało kilkanaście koni, większość objuczona. Znaczną liczbę tobołków uformowano w spory stosik. Przez chwilę zwątpił, że świat jest prosty... ale tylko przez chwilę.
— Mówiłam ci, że jak się skumasz ze złym, to po mnie nie posyłaj! — Mocny głos kobiety w sile wieku, do tego nieźle wkurzonej, przyciągał uwagę. Samej postaci Poeta nie mógł dostrzec.
— Nie twoja rzecz babo, z kim w interesa wchodzę! — Po przeciwnej stronie ogniska wysoki i krzepko zbudowany młodzian podniósł się, spoglądając władczo a groźnie w kierunku zmurszałych pni drzewa.
— Nie twoja — dodał z naciskiem ubrany na czarno pokurcz o śniadej cerze i wyjątkowo paskudnej aparycji.
Poeta zrozumiał, że kobieta musi siedzieć oparta plecami o owe pnie drzewa. Przyjrzał się dokładniej człowiekowi, któremu tak bardzo zależało na prywatności interesów. Podobieństwo do faceta o złym spojrzeniu nie ulegało wątpliwości tyle, że ten był starszy. Ojciec? Nie, raczej starszy brat. I może nawet nie tak bardzo starszy, tylko dostojeństwo i autorytet, jaki wokół roztaczał, czynił wrażenie, że różnica wieku jest duża. Czarne potargane włosy nasuwały skojarzenie z grzywą lwa, a rozpięty kożuch odsłaniał pokaźnych rozmiarów skałkowy pistolet zatknięty za pas. Kindżał misternej roboty, wetknięty obok spluwy, miał dodatkowo podkreślać, kto tu rządzi.
— Poza tym, to nie jest sprawa interesu — kontynuował twardym głosem dumny posiadacz lwiej grzywy. — Pomnij, co trzy lata temu we Lwowie się wydarzyło. Jesteś mi winna przysługę, ot co!
— Jestem. — Głos nadal brzmiał hardo, jednak można było wyczuć cień rezygnacji. — Jestem i zrobię, czego żądasz, ale pierwej musisz odprawić to ścierwo. — Wskazała paskudnego, na którym obelga nie uczyniła najmniejszego wrażenia.
— Katia Masonowa. Któżby inny do harnasia, jak do chłopca stajennego, zwracać się odważył.
Poeta, zafascynowany tym, co widział, dopiero teraz skierował spojrzenie na osobnika, który nadciągnął i włączył się do rozmowy. "Nadciągnął" było dobrym słowem. Ludzie siedzący przy ognisku, wzbudzali w nim zwyczajny lęk, natomiast obecność zarówno pokurcza jak i nowo przybyłego powodowała wystąpienie dziwnej gęsiej skórki takiej, której jeszcze nie doświadczył, a nawet jeżeli doświadczył, to wcześniej nigdy nie zwrócił uwagi. Tym razem jednak gęsia skórka wystąpiła nader gwałtownie i trudno było nie zwrócić uwagi, podobnie jak trudno było nie zwrócić uwagi na mówiącego. Wzrostem i posturą niemal dorównywał harnasiowi, w pozostałych kwestiach stanowiąc całkowite przeciwieństwo przywódcy opryszków. Ubrany w szlachecki kontusz, nietypowy, bo czarnego koloru, przepasany czarnym pasem, z szablą w czarnej pochwie u boku, spoglądał z góry na siedzących przy ognisku. Kruczo-czarne, krótko, po szlachecku obcięte włosy kontrastowały z nienaturalnie bladą cerą. Całość dopełniała kozia bródka i starannie przycięty wąsik, zupełnie niepasujące do reszty. Postać emanowała wręcz dostojeństwem, ale nawet owo dostojeństwo było przeciwne dostojeństwu, jakim mógł się wykazać człowiek, który próbował ubić interes z Katiuszą Masonową. "Za harnasiem ludzie bez wahania pójdą w ogień, za tym czarniawym na pewno nie", pomyślał Poeta i patrzył z zapartym tchem.
— Nu, Katiusza. Nie myślał ja, że jeszcze cię zobaczę. — Szlachcic pokręcił głową. — Stos już dla ciebie ułożyli, a ty cała i zdrowa...
— Nie wyglądasz na takiego, kto by się jakoś specjalnie tym uradował... i słusznie. Słusznie Tworylny czynisz, że nie cieszysz się z mojej swobody.
Czarny roześmiał się głośno i nieszczerze, natomiast ten, którego nazwał harnasiem, sprawiał wrażenie, że wręcz bawi go cała rozmowa.
— Sam widzisz, Kirdziel... — herszt w końcu zwrócił się do paskudnego — jak to mówią: gdzie diabeł nie może tam baba poradzi. Tobie kiepsko szło, a czarownica jednym zaklęciem i jednym ruchem ręki skałę i rozewrzeć, i zawrzeć zdoła. Sam ja na to patrzył przed laty.
— Chyba, że mistrz małodobry zdążył już oduczyć wiedźmę czarów. — Tworylny najwyraźniej próbował zasiać ziarno wątpliwości. — Jak tam Katiusza? Dobrze pobyt w lochu wspominasz?
Kobieta nie odpowiedziała, jednak poderwała się z miejsca. Poeta rozpoznał. To była postać z zasłoniętą twarzą — osoba, która potrafiła go dostrzec. Chociaż stała tyłem, chłopak niemal widział wściekłość spojrzenia, jakim zmierzyła czarnego.
— Mistrz małodobry już świece naszykował — odezwał się siwy mężczyzna z długą brodą — ale harnaś, jak coś czyni, solidnie czyni. Katiusza Masonowa nietknięta lwowski loch opuściła. Cała uszła, to i czary czynić może.
— Solidnie, mówisz, harnaś czyni? — Kirdziel odwrócił swój do świni podobny pysk w stronę, gdzie stał Poeta. — Ale sami nie przyjechaliście. Ktoś ciągnie za wami.
Poeta poczuł kolejny atak gęsiej skórki i odruchowo schował się za drzewem.
— Ubili my we wsi hajduka, co nos nie we swoje sprawy pchał — odezwał się kolejny oprych.
— Żadna pogoń za nami nie szła — harnaś dodał z naciskiem. — Czarnohora naznaczona mogiłami tych, co podążać za Oleksą próbowali. — Rękę położył na zatkniętym za pas kindżale. — W Bieszczadzie inaczej być nie może.
— Tak czy inaczej żegnaj harnasiu — zagrzmiał Tworylny. — Niewiastom ufać wolisz, twoja to rzecz. Za sprawą niewiasty przyjdę ja po ciebie, kiedy czas nastanie. — Skinął na typa o świńskiej mordzie, powoli ruszając w górę wąwozu.
Kirdziel zaśmiał się pogardliwie, wstał i kaczym chodem podążył za bladolicym. Poeta doszedł do wniosku, że najwyższy czas znaleźć się jak najdalej od miejsca, w którym obecnie przebywał. Popatrzył za siebie i zamarł. Kolejny, mało przyjaźnie wyglądający członek bandy, bezszelestnie przemieszczał się w stronę urwiska. Przeszedł obok Poety, baranicą ocierając niemal o plecak i stanął na krawędzi jaru. Rękami wykonał gest, po którym łatwo było poznać, że zgromadzonym na dole żadne niebezpieczeństwo nie zagraża. Chłopak się uspokoił. Również i ten typek go nie widział. Okoliczność tyleż irracjonalna, co szczęśliwa.
— No, co tak siedzicie!? — wrzasnął herszt. — Do roboty, konie kulbaczyć!
Cała zgraja niemal jednocześnie stanęła na nogi. Katiusza Masonowa wspięła się kilka metrów na zbocze wąwozu i usiadła na zwalonym pniu. Poeta zaklął w myślach. Okazja, aby przyjrzeć się dokładnie czarownicy przepadła. Akurat musiał w tym czasie poprawiać rozwiązane sznurowadło.
— Powiedz mi Oleksa, co zamiarowywujesz. — Z tonu głosu wynikało, że tych dwoje łączy zażyłość większa, niż wskazywałby dotychczasowy przebieg rozmowy. — Hajduki knezia Potockiego ciągną za wami w stronę Bieszczadu. Tołhaje już wiedzą, że harnaś w nasze strony przybył, toporzyska ostrzą...
— Zamiarowywuję ukryć wszystko bezpiecznie, a ty mi w tym pomożesz. Cztery sakwy pełne dukatów i inne dobro będzie czekać na nas pod górą ukryte. Na madziarską stronę jeno trochę złota zabierzem. Tołhaje nas nie ruszą, a jak ruszą, to dobrze wiesz, co się wydarzy.
Zbójnik i czarownica znajdowali się teraz niespełna dziesięć metrów od Poety, w którym rozgorzała wewnętrzna walka pomiędzy instynktem samozachowawczym, a ciekawością świata. Wiedział, że powinien uciekać, jednak stał i słuchał. Ciekawość świata, jak zwykle, okazała się mocniejsza.
— A kiedy zechcesz swoje skarby odzyskać?
— Powrócę za rok, może wcześniej. Zrobisz tak, aby skała otwarła się przede mną i przed Iwanem, kiedy tylko jeden z nas przed kamieniem stanie i zaklęcie wypowie.
— Zaklęcia, to ty możesz gadać, jakie chcesz, ale od twoich zaklęć kamień nawet nie drgnie.
— Masz zrobić tak, aby łup nieruszony w grocie spoczywał. Wieśniaków ja się nie boję. Wielkich panów też nie. Kneź Potocki w czwórnasób nad nami przeważał, a jego hajduki pole nad Sołokiją zaległy. Kareta żelazna, co dukaty do Kristinopiła wiozła, takoż na nic się zdała. Wszystko nasze. Jeno tacy jak ty mogą próbować kosztowności ze skały wydrzeć.
— Takich jak ja też bać się nie musisz. Krew w tych skarbach zawarta, krzywda i ludzkie nieszczęście. Nazbyt wiele można ujrzeć, kiedy się na twoje łupy spogląda. My wolim propastnyka precz popędzić i grosz zgarnąć uczciwy. Inaczej ja zrobię, tak, że i ty zadowolony będziesz i twoje dobra bezpieczne.
Zbójnik uśmiechnął się ironicznie. — Ty o groszu uczciwym nie gadaj, kiedy udział w moich łupach masz.
— Mnie się teraz nie o grosz uczciwy rozchodzi. Ty myślisz, że duszę ocalisz jak złoty dukat w cerkwi położysz. Tam czarci w piekle pewnie kocioł i na mnie, i na ciebie nastawili. Ty nie wiesz, co za dobre policzone być może. Ja też nie wiem, ale powiadam ci, że lepiej trupów samych przez całe życie za sobą nie ostawiać. No pokaż, co tam pod baranicą chowasz? — Katiusza Masonowa wyczuła, że to, co szczególnie harnasiowi cenne, ten nosi przy sobie. Poza tym sprawiała wrażenie, jakoby chciała zakończyć rozmowę na temat dla obojga niewygodny.
Oleksa musiał mieć spore zaufanie do rozmówczyni, bo bez wahania wyciągnął zza pazuchy naszyjnik przecudnej roboty. Złoto i ogromne kamienie, zapewne diamenty, zalśniły w słońcu przeświecającym pomiędzy gałęziami. Wiedźma aż cmoknęła z wrażenia.
— Warte to pewnie tyle, co cała reszta — skinęła głową na objuczone wierzchowce.
— Warte więcej. Ja ten naszyjnik dla dziewki przeznaczył. On teraz najcenniejszy na świecie. — Oczy harnasia zapłonęły.
— Ech, Oleksa, Oleksa. Nie słuchał ty, co Tworylny rzekł, że za sprawą dziewki po ciebie przyjdzie. Ty, jak czarta chcesz oszwabić, musisz słuchać, co gada...
— Brał ja się z czartem nieraz za łeb. I co? Stoję tu przed tobą. Cały a zdrowy. Ja tam na czarnego zważać nie będę. Niech lepiej ród piekielny martwi się, aby Oleksie w drogę nie wchodzić. Zresztą... co tam wszystkie diabły. Ona jedna, czarnobrewa, na tym świecie. Tylko dla mnie przeznaczona. Ona jedna więcej warta niż złoto całe, niż skarby wszystkie.
Kobieta nieznacznie tylko wzruszyła ramionami. — Ruszajmy już. Droga daleka, a do skały dotrzeć trza, zanim zmrok zapadnie.
Poeta po raz kolejny pomyślał, że jemu również czas w drogę. Wprawdzie przyzwyczaił się, że zbójnicy go nie dostrzegają i dawało mu to poczucie komfortu psychicznego, jednak z drugiej strony był pewien, że kobieta, która uniknęła stosu, z pewnością nie tylko widziała więcej, ale również rozumiała to, co widzi. Poeta niczego nie rozumiał, a właściwie to rozumiał tylko tyle, że bardzo niedobrze robi, kiedy tak stoi i gapi się jak szpak. Mimo wszystko świat był prosty. Należało dyskretnie opuścić niegościnną okolicę, zanim ktoś sprawi, że Poeta dyskretnie opuści ziemski padół.
I w tym momencie znowu poczuł gęsią skórkę. Uczucie było jeszcze silniejsze niż poprzednio. Tego, że ktoś grzebie w jego kieszeni nie poczuł wcale, kiedy jednak odwrócił się gwałtownie, przed sobą, a właściwie trochę poniżej, zobaczył Kirdziela — kurdupla o świńskim ryju, który nieprzyjemnie zaskoczony reakcją Poety, trzymał w garści jego portfel. Poeta nie myślał zbyt szybko i nie miał czasu się zastanowić, czy lepiej zdzielić bydlaka po mordzie, czy kopnąć w jaja, czy może odpuścić sobie portfel i od razu spływać ile pary w nogach. Kierowany instynktem wybrał rozwiązanie pośrednie, to znaczy odpuścił sobie portfel, ale kopnął paskudnego w pysk i dał dyla. Przy wzroście przeciwnika niespełna metr czterdzieści było to rozwiązanie naturalne, tym bardziej naturalne, że paskudna morda wręcz kusiła, aby kopnąć. To, że gość nie nakrył się nogami, ale ledwie zachwiał, było już trochę mniej naturalne, natomiast to, że chwilę później ruszył za Poetą w pościg i pomimo krótkich kabłąkowatych odnóży zaczął go dochodzić, wyglądało na czarcią sztuczkę.
Poeta uciekał. Nie miał czasu zastanawiać się nad czymkolwiek. Chociaż napędzany strachem, zasuwał skrajem wąwozu niczym utalentowany czterystumetrowiec, za plecami ciągle czuł nieprzyjemny oddech pokurcza, coraz bliżej i bliżej. Ucieczka zakończyła się w sposób jeszcze bardziej gwałtowny, niż się zaczęła. Noga poety wpadła w jakąś rozpadlinę, stracił równowagę i potoczył po stromym zboczu.
Teraz już miał czas, aby się zastanowić. Lecąc w dół, przypomniał sobie wściekłość, zaskoczenie i głupi wyraz twarzy czarnego, dla którego, co oczywiste, stanowił istotę z innego świata. Zaczął się desperacko śmiać. Ostatecznie było to jedyne rozsądne wyjście w jego sytuacji. Przebył, koziołkując, może dziesięć metrów, kiedy jego głowa zahaczyła o kamień, a rechot ugrzązł w gardle.
— Ty się zając nie śmiej, bo nieźle pier... przydzwoniłeś tym swoim pustym łbem — echo odezwało się wreszcie — a poza tym masz rację... świat jest prosty.
* * *
— Mówią, że po tamtej stronie — kierowca wskazał ręką na południe — są jaskinie wielkie, a w nich skarby nieprzebrane. Czas temu, jak my od Użhorodu nieśli paliwo dla pieszych, trafili my tę skałę, co to się skałą Dowbusza zowie i poniżej skały szczelinę ciemną odnaleźli, ale... to tylko bujda głupia.
— Co za bujda? — Joh uśmiechnął się pod wąsem. W cuda, zwłaszcza te "na zawołanie", nie wierzył, jednak od pewnego czasu rajcowały go wszelkie legendy i podania ludowe.
— Ano powiadają, że bracia, jeszcze nim się siekierkami porąbali, postanowili schować trochę tego złota, co to go panom, popom czy Żydom odebrali.
— Jacy bracia? — Średniego wzrostu, ale barczysty, pasażer mocował się z plecakiem. Nie jest wygodnie siedzieć, mając garba na plecach zwłaszcza, kiedy ciężarówką rzuca na zakrętach.
— Ano bracia Dowbusze. Starszy Oleksa i młodszy Iwan. Harnasie z Czarnohory, z Peczeniżyna. Oleksa sławny i dobry, a Iwan... niczym czarna owca. Kiedy wojsko ruszyło przeciw zbójnikom, ci uciekli do Bieszczadu. Tutaj swoim zwyczajem łupili, kogo popadło. Zebrali złota i kosztowności tak, że unieść nie mogli i schowali wszystko do jaskini. Potem opłacili wiedźmę aby...
Pisk opon poszedł echem po górach. Pokaźnych rozmiarów łania tym razem zdążyła przebyć jezdnię i właśnie wspinała się na stok po lewej. Wyładowana drewnem ciężarówka, pokonując zakręt, gładko weszła w kontrolowany poślizg. Kierowca uśmiechnął się i dodał gazu.
Joh nie wierzył, że w ostatnich chwilach przypomina się cały życiorys. To znaczy nie wierzył do momentu, kiedy z wysokości szoferki spojrzał na urwisko i szosę biegnącą kilkadziesiąt metrów poniżej. Czas się zatrzymał, a dwadzieścia trzy lata życia przebiegały mu w pamięci ani za szybko, ani za wolno, dokładnie tak jak trzeba, aby żaden szczegół nie został pominięty.
— ...rzuciła zaklęcie. — Głos kierowcy, na którym całe zajście nie uczyniło wrażenia, dochodził zza niewidzialnej ściany. — Wiedźma swoje zrobiła, zbóje ukryli skarby w grocie, skała się zamknęła. Tylko szczelina pokazuje, gdzie wejść można.
Chłopak otarł pot z czoła i sklął się w duchu, starając za wszelką cenę opanować drżenie rąk. Nie jest dobrze, kiedy w jednej chwili przypomina się wszystko — również to, o czym chciałoby się zapomnieć.
— Ale tak po prawdzie, to wiedźma zrobiła harnasia w trąbę. — Siedzący za kierownicą, zdawał się nie dostrzegać konfuzji pasażera. — Zaklęcie rzuciła, kasiorę wzięła, ale w tym wszystkim był jeden haczyk... hy, hy, hy — pracownik nadleśnictwa zaśmiał się do swoich myśli.
— To w końcu bujda czy nie bujda? — Głos Joha brzmiał już prawie normalnie, chociaż przelotne wspomnienie o tym, co kiedyś zrobił i co ona zrobiła, ciągle jeszcze uwierało niczym ostry kamyk w bucie.
— W każdej historii jest trochę prawdy. Nawet w tej, co to cię na uniwersytetach uczą. Jak dobrze popatrzysz, to też będzie trochę prawdy... hy, hy, hy. — Uznał, że dowcip mu się udał i zaczął znowu rechotać.
Joh nic nie powiedział. Ostatni egzamin z powszechnej dosyć radykalnie zmienił jego zapatrywania na temat prawdy, jednej i uniwersalnej. Sprawdziła się teoria, że weryfikacja wiedzy studenta powinna być rozmową dwóch inteligentnych ludzi. Jeżeli jeden z nich okazuje się głupim dupkiem, to drugi bierze indeks i wychodzi. Dwa tygodnie temu Joh zabrał indeks i wyszedł, a teraz, chcąc być konsekwentnym, musiał przyznać rację siedzącemu za kierownicą. Cały problem polegał na tym, aby dobrze popatrzeć.
— No i co z tym zaklęciem? — Wrócił do poprzedniego tematu.
— Wiedźma się połapała, że Dowbusze z czartem w konszachty wchodzą, to i zaklęcie trochę inaczej rzuciła. W umowie ponoć było, że skała stanie otworem, jak przyjdzie Harnaś albo brat jego Iwan, albo i ten, kogo oni wyznaczą. I tak też uczyniła, jeno warunki dwa po cichu dodała. Jeden, że skała nawet nie drgnie, kiedy człek będzie miał duszę grzechem zbrukaną. A zbójnicka profesja, to sam wiesz, jaka... Oleksa, któren dobrą sławą się cieszył, wejść by nie zdołał, a co dopiero Iwan czy jakiś inny zbójnik. Drugi warunek mówił, że raz do roku, na Wielkanoc, grota się roztworzy przed każdym, kto... czystości dochowa... czy jakoś tak. Ale nikt tego nie sprawdził. Dowbuszowa zgraja powróciła w swoje strony, w Czarnohorę. Potem Iwan i Oleksa do oczu skakać sobie zaczęli, a jeszcze później Oleksę jakiś mąż zazdrosny ustrzelił, bo mu się harnaś do kobity przystawiał. — Machnął ręką. — Wszystko poszło w rozsypkę.
— No i skarby pewnie czekają na jakiegoś... eee... najszlachetniejszego ze szlachetnych, który Wielkanocą wejdzie do środka...
— Tego legenda nie mówi. Powiadają jedynie, że ten, kto wejść zdoła, odnajdzie to, co najcenniejsze na świecie.
* * *
Poeta ostrożnie otworzył jedno oko. Jarzeniówki na suficie falowały odrobinę. Potem otworzył drugie oko. Sufit zaczął pląsać o wiele żwawiej, a jemu zachciało się rzygać. Poruszył głową. Potworny ból z tyłu czaszki sprawił, że przypomniał sobie wydarzenia sprzed kilku dni... ewentualnie sprzed kilku godzin... ewentualnie sprzed kilkuset lat... jeden gwizdek. Wszystko wskazywało, że znajduje się w szpitalu, że nawet jeżeli umarł, to nie do końca, a co najważniejsze, że kalendarz wiszący na ścianie korytarza, wskazuje na stary dobry tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty rok. Tam, skąd powrócił, działo się i owszem wcale ciekawie, jednak do wieczności należy zawsze przechodzić w swoim miejscu i czasie. Nie potrafił powiedzieć, jak długo był nieprzytomny, ale już nie chciało mu się rzygać i stanowiło to okoliczność nader sprzyjającą dalszym rozważaniom.
Ponownie ruszył głową, tym razem o wiele ostrożniej. Leżał na dużej sali. Światło wpadające przez okno, pozwalało przypuszczać, że za kilka minut wzejdzie słońce. Od jego prawej ręki biegła rurka, kończąca się w pojemniku z przezroczystym płynem. Kroplówka. Dalej, po prawej, na sąsiednim łóżku, pojękiwał cicho facet, tak jak i on podłączony do kroplówki. Poeta przekręcił głowę jeszcze bardziej. Zabolało okropnie, więc nie mógł należycie ocenić, czy gość bardziej pojękuje, czy bardziej śmierdzi.
Za przepierzeniem po lewej ręce coś się działo. Słychać było dwa męskie, nieco zdenerwowane głosy, jednakowoż Poeta, nieobeznany w specyfice lekarskiego zawodu, początkowo rozumiał jedynie słowo "kurwa" i "chuj" wypowiadane naprzemiennie z terminami o charakterze jeszcze bardziej specjalistycznym. Później do dwóch głosów dołączył trzeci, damski, a rozmowa zaczęła być nieco mniej niezrozumiała. Dowiedział się, że piętro wyżej właśnie zszedł z tego świata pewien nieszczęśnik, którego przed rokiem znaleziono w okolicach Opołonka w stanie całkowitego odmóżdżenia. Nikt nie potrafił ustalić, co było przyczyną śmierci.
Doszedł do wniosku, że w obecnym stanie ciała i ducha osiągnął już wystarczająco wiele i zapadł w głęboki sen.
* * *
Około południa obudził się ponownie. Dookoła panował ruch. Kroplówkę zabrano, a głowa bolała jak po normalnym chlaniu. Z takim bólem da się funkcjonować. Popatrzył dokładniej. Jego sąsiad po prawej, niewielkich rozmiarów pijaczek, nadal leżał i śmierdział. Na prawo od sąsiada, na kolejnej leżance, dostrzegł jejmość pokaźnych gabarytów.
— No jak tam pani, Piotrowska, lepiej? — Kobieta w białym stroju pojawiła się znikąd i właśnie odłączała jedną butelkę kroplówki, a podczepiała następną.
— Uch, jak mnie wczoraj boleści chwyciły, to żem pomyślała, co ostatnia chwila na mię przyszła. Nie ugadniesz, kiedy na człowieka przyjdzie. Ot wola boska.
— A bo to trzeba przyjść, woreczek wyciąć, a nie cały czas się męczyć i wszystko na Pana Boga zwalać. Jak będziecie tak dalej...
Pielęgniarka przerwała, bo do pomieszczenia wkroczył dostojnie wyglądający lekarz w otoczeniu innych lekarzy, którzy wyglądali mniej dostojnie. Ekipa, nie zwracając uwagi na pozostałe osoby, podeszła do pijaczka.
— Panie Leszczyk, słyszy mnie pan?
— Mmmyyy — coś zamruczało z sąsiedniej leżanki.
— Mam wyniki. O tym, że z pańską wątrobą jest bardzo źle, mówiłem poprzednio, ale jakoś nie widzę, aby pan wziął sobie moje słowa do serca.
— Mmmymułuummyy umyyymułu yyyym.
— Nie o to teraz chodzi. — Najdostojniejszy sprawiał wrażenie, że doskonale rozumie bełkot pacjenta. — Tym, co mnie naprawdę niepokoi, są wyniki badań pańskiej krwi.
— k... kkkyyyymmm
— Proszę nie przerywać, zaraz pan pójdzie do toalety. Obraz pańskiej krwi jest bardzo kiepski. To jest obraz krwi alkoholika w ostatnim stadium. W praktyce oznacza to, że może pan zejść w każdej chwili. Musi pan....
— kh... khkkhhyyyymmmu
Lekarz machnął ręką. Rozmowa się nie kleiła. Gestem dał znak pielęgniarce, aby zrobiła to, co do niej należy. Kiedy ta poprowadziła pacjenta w kierunku ubikacji, dostojny wraz z asystą opuścił salę, nie zaszczycając spojrzeniem ani Poety, ani pani Piotrowskiej.
— Taki młody i taki zmarnowany. Baby mu mądrej potrzeba. — Współpacjentka, z braku pielęgniarki postanowiła przed Poetą odsłonić to, co jej w duszy grało.
Chłopak pomyślał, że w takich warunkach albo do wieczora umrze w męczarniach, albo wyląduje w psychiatryku, na oddziale zamkniętym. Jedna i druga ewentualność były złe. Należało uciekać jak najszybciej.
Ciężką sytuację poprawiło trochę przyjście kolejnej kobiety — matki Leszczyka. Najpierw zaniepokoiła się, że łóżko puste, potem załamała ręce, kiedy sąsiadka relacjonowała jej to, co powiedział lekarz, a na koniec, narzekając na latorośl jak również na swój podły los, zajęła się synem, który był właśnie powrócił z łazienki.
Na początku Poeta poważnie się obawiał, że za chwilę on również będzie obiektem zainteresowań troskliwej mamusi. Na szczęście jego obawy okazały się nieuzasadnione. Po dziesięciu minutach pani Leszczyk i pani Piotrowska nadawały na wspólnej fali, trochę głośno, jednak było to o wiele lepsze niż konieczność dyskusji z którąkolwiek.
— Bo wie pani — ciągnęła Leszczykowa — ja to mam dwóch synów. Ten młodszy — wskazała ręką na zezwłok, śpiący snem sprawiedliwego menela — to dobre dziecko, ale tamten starszy, to chleje...
* * *
Poeta po raz kolejny przekonał się, że czasami lepiej jest tym, którzy postępują inaczej niż wszyscy. Wszyscy trzymali pieniądze w portmonetkach i portfelach. Poeta również trzymał trochę pieniędzy w portfelu, ale jego sweter miał zmyślnie ukrytą kieszeń w kieszeni. Trzeba nie lada fachowca, aby pomiędzy warstwami dzianiny wymacać kilka równo złożonych banknotów o większych nominałach. Gnida, która go okradła, nie była wystarczająco dobra w swoim fachu. Portfel zaginął, na szczęście większość gotówki i scyzoryk nadal miał przy sobie.
Mimo wszystko strata zabolała go bardzo. Imieninowy prezent od ojca posiadał wartość nie tylko materialną. Staruszek od ust sobie odjął, kupując na Różycu efektowny, ale drogi podarunek. Szkoda, wielka szkoda. Za to sweter, pracowicie wydziergany przez sympatyczną Elę, panienkę, która już jakiś czas temu zagięła parol na kawalerski stan Poety, nie po raz pierwszy okazał się prawdziwym darem serca.
Problem pieniędzy miał rozwiązany. Kupił bilet do Lutowisk. Teraz należało odszukać plecak. Ten, kto wypisywał Poetę ze szpitala, nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego ani Poetą, ani tym bardziej plecakiem Poety. Powiedział jedynie, że wszystkie przedmioty znalezione przy poszkodowanym (czyli właśnie plecak) zostały przekazane w depozyt do Nadleśnictwa w Stuposianach. Tak przynajmniej twierdził milicjant wezwany na miejsce wypadku.
Głupie aż sine. Nie mogli zabrać plecaka do karetki?
Widocznie nie mogli.
Próba dotarcia do milicjanta niczego nie przyniosła. Nawet się nie dowiedział, kto go, nieprzytomnego, na dnie jaru odnalazł. Kiedy zaczął drążyć temat plecaka, funkcjonariusz przypomniał sobie, że ma jeszcze wiele spraw do załatwienia i po prostu spławił upierdliwego interesanta. Poeta musiał chcąc nie chcąc powrócić na miejsce zdarzenia i dokonać wizji lokalnej. Autobus jechał wprawdzie tylko do Lutowisk, ale dotarcie do Stuposian nie stanowiło problemu — ot, większe kilka kilometrów szosówki.
Godzinę później wysiadł na odrapanym przystanku. Poza tym, że wszystkie gnaty bolały go przy każdym ruchu, czuł się wyśmienicie. Najważniejsze, że łeb miał cały i nie chciało mu się rzygać. Nawet poczuł głód.
Wszystkie drogi prowadzą do knajpy.
Wiedziony instynktem nieomylnie odszukał zakład gastronomiczny kategorii umiarkowanej, taki, w którym czuł się najbardziej komfortowo.
W drzwiach przepuścił czarnowłosą dziewczynę z plecakiem. Jechała tym samym autobusem. Nie mógł odpędzić wrażenia, że parę lat temu gdzieś już piękną okularnicę widział. No cóż, włóczył się po tych górach od dekady, od czasu swojej pierwszej ucieczki z domu i nieustannie spotykał ludzi. Setki ludzi. Dobrych i złych. Ciekawych i nieciekawych. Pamięć do twarzy miał kiepską tak, że nie raz, nie dwa rozpaczliwie usiłował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy zetknął się z napotkaną osobą. Najczęściej bez rezultatu.
Tym razem zadanie miał utrudnione. Panienka nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Na początku nieco się zdziwił. Zakazana morda skutkowała tym, że panienki spotkane na szlaku zaszczycały go spojrzeniami a ta... ani trochę. Dopiero kiedy wszedł do środka i zajął miejsce, z którego mógł obserwować ambitną samotną turystkę, uświadomił sobie, że przecież nie ma plecaka, a z poobijaną gębą, w wyświechtanym swetrze po prostu wtopił się w otoczenie i jest dla niej jednym z wielu tubylców, których lepiej unikać. Trudno. Zabrał się do żarcia, co jakiś czas rzucając okiem na brunetkę. Ta krytycznym wzrokiem oceniała zawartość talerza, a smutek na jej twarzy, dobrze wyeksponowany przez duże okulary, sprawiał na postronnym obserwatorze wrażenie, że świat płynie gdzieś obok, ponad ewentualnie poniżej problemów prawdziwie wielkiego kalibru.
Niewiele można powiedzieć patrząc na dziewczynę z przeciwległego końca pomieszczenia, w którym unosi się kwaśny zapach bigosu i jeszcze bardziej kwaśny zapach tymczasowości. Poeta spojrzał dokładniej i doszedł do wniosku, że dwa lata temu rzucił ją facet, panna ma dwadzieścia pięć lat i cztery miesiące, otrzymała w spadku niewielkie mieszkanko (nie potrafił ocenić czy po wujku, czy po dziadku), pracuje w zawodzie nauczyciela-polonisty i... nosi niebieskie majtki.
Do ostatniego wniosku doszedł, przypominając sobie, skąd czarnowłosą piękność pamięta. Kiedyś... kiedyś... chyba tego roku, co Jaruzel wprowadził stan wojenny, siedziała, być może w towarzystwie faceta, który ją porzucił, pod wiatą na bazie w Starym Siole. A może siedziała w towarzystwie jakiegoś innego faceta? Jeszcze raz przyjrzał się dziewczynie. Tak, nie ulegało wątpliwości, że trzy lata temu zadawała się z kimś innym, na pewno nie z tym, który ją potem porzucił. Wówczas wyglądała na bardziej zadowoloną z życia i siedziała tak, że każdy mógł zobaczyć jej niebieskie majtki.
Poeta nie rozumiał, dlaczego dochodzi do swoich wniosków. Przestał się nawet dziwić temu, że jego wnioski zawsze były zgodne ze stanem rzeczywistym. Po prostu widział więcej i musiał z tym jakoś żyć. Zwłaszcza, że informacje, które jego mózg i dusza wyławiały nie wiadomo skąd, rzadko kiedy mówiły coś więcej na temat osoby. Aby człowieka poznać, nie wystarczyło popatrzeć. To również zdążył już zrozumieć. Nawet jak ktoś widział lepiej, to też nie wystarczyło, jak tylko popatrzy. Wtedy, w Starym Siole, trochę więcej powiedziało Poecie to, że dziewczyna szybko poczuła wzrok Poety na swoich majtkach i siadła tak, aby majtek nie było widać.
Ale Poeta i tak wiedział, że dzisiaj ma na sobie niebieskie majtki.
Skończył jeść. Zbierając się do wyjścia, rzucił dziewczynie spojrzenie. Chciała się uśmiechnąć, ale w ostatniej chwili powstrzymała uśmiech. Spoza okularów dotarło do niego włącznie ostrzeżenie i niedwuznaczna sugestia, aby trzymał się z daleka. Ludzie wyglądali kiepsko, kiedy walczyli ze swoją naturą w imię... no właśnie, w imię czego?
Wyszedł na zewnątrz. Podmuch zimnego wiatru przeniknął przez sweter. Skrzywił się. Wiosna przyszła bardzo ciepła, ale kwiecień, to kwiecień, zwłaszcza w górach. Miał nadzieję, że plecak odzyska w nadleśnictwie, a w plecaku pod klapą będzie kurtka. Ruszył żwawo przed siebie. W Smolniku czuł się już całkiem dobrze, a w Stuposianach nawet kości przestały boleć.
— Plecak? — Stróż w nadleśnictwie zrobił głupawą minę.
— No. Taki szary, trochę niebieski, z czerwoną kurtką pod klapą.
— A skąd mam wiedzieć? — Dziadek wzruszył ramionami. — Trza by się Markucha zapytać. On cię znalazł, może coś wie.
Na dźwięk słowa "Markuch" Poeta poczuł ulgę. Znał faceta i był pewien, że skoro to Markuch go odnalazł, plecak na pewno nie zaginął. Może nawet portfel odzyska? Jeżeli plecak wrócił do jego czasów, to może portfel też. Poczuł przypływ optymizmu. Wyobraził sobie głupią minę Kirdziela, czy jak go tam zwali, kiedy się zorientował, że zdobycz zniknęła. Świat był prosty i fajny. Złe było tylko to, że poszedł niewłaściwą drogą. Markuch mieszkał w Skorodnem. Dwie godziny temu z Lutowisk należało wyruszyć w zupełnie innym kierunku.
— Cholera. Mam wracać do Skorodnego? — Zrobił zbolałą minę i popatrzył pytająco na stróża w nadziei, że ten wskaże mu jakąś podwodę.
— Nie, nie potrza. Ciągle tu jest. — Stary wskazał drzwi, wiodące na podwórze. — Jedzie do Bukowca, deski zawieźć...
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uszczęśliwiony Poeta ruszył z kopyta.
* * *
— Przyszła starucha, zabrała twój tobołek i poszła sobie. Ja żem nie zdążył nawet dobrze pomyśleć, czy dać w mordę i odebrać, czy może Wiedźma zna jakąś ważną przyczynę, dla której chce, abyś do niej przybył. Bo to ona cię znalazła, nie ja. A przedtem jeszcze z doktorami awantura. Ziuta w ziołach obeznana, jak mało kto. Zaraz byś na nogi stanął. Całe nieszczęście, że chłop Heńkowej córki, no wiesz, zięcio tego Heńka ze Stuposianów, co to my samogon zeszłego roku do Sianek wozili, do lasu z babą swoją poszedł. No i zaraz w krzyk, że stara nad tobą gusła wyprawia. Mąż Heńkowej córki też doktor jest. Pooglądał twój łeb, zaraz do telefonu do nadleśnictwa pogonił i karetkę zawezwał.
Markuch zakończył relację. Stoicki spokój, na małpiej mordzie, jedyny w swoim rodzaju, udzielił się również Poecie. Jechali w milczeniu. Było nieźle, a nawet jeszcze nieźlej. Plecak wprawdzie znajdował się na terenie tak zwanego Worka, miejsca raczej trudno dostępnego, w chacie nad Negrylowem, u osoby, która oficjalnie nie istniała, ale najbardziej uciążliwy tubylec (na wschód od Osławy) tam właśnie zmierzał. Pułkownik, do niedawna panujący w Bieszczadzie samowładnie, akceptował nieistnienie czarownicy... po cichu twierdzono, że ze wzajemnością. Nawet powożący furmanką małpolud, który o wszystkich wiedział wszystko, nie był w stanie powiedzieć zbyt wiele na temat relacji, jakie łączyły tych dwojga.
W związku z nadchodzącym wielkimi krokami spotkaniem z Wiedźmą, Poeta odczuwał szczególny brak entuzjazmu. Nie widział jeszcze kobiety na oczy, ale słyszał co nieco. Neandertalczyk, rechocząc, twierdził, że baba ma dopiero dziewięćdziesiąt lat, ale i tak wygląda okropnie staro. Wredna przy tym, pamiętliwa, jak mało kto. Jednak była ostatnią, która czarta przegonić mogła, na chorobę jaką niebądź sposoby znała, a nawet propastnyka potrafiła zatrzymać. Tej ostatniej sztuki już nawet w Siedmiogrodzie niewielu umiało dokonać, a po polskiej stronie Wiedźma była ostatnią.
Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Egzamin z Algebry zdał w pierwszym terminie, to i ze starą sobie poradzi. A skoro jest już w Worku, po raz kolejny spróbuje odnaleźć Dowbuszową skałę. Dwukrotnie się nie udało, do trzech razy sztuka. Miał nadzieje, że tym razem stary nie będzie musiał wyciągać go z łap sowieckich wopistów.
— A bimber dalej wozicie na tamtą stronę? — Poeta wyrwał swojego towarzysza z głębokiego zamyślenia.
— To nie wiecie obywatelu, że propinacyję nam car batiuszka odebrał... a może to cysorz? Pies ich jebał. — Machnął ręką. — Pędzić samogon zakazano.
— Wiele ty byś nie miał, gdyby każdy pędził bimber.
— Ot, stary a głupi. Ty sobie myślisz, że dobry samogon zrobić, to tyle, co pierdnąć. Umieć trzeba i serce mieć trzeba. Tak jak do wszystkiego. Jeden stoły i szafy potrafi robić, inny wiersze pisać, jeszcze inny ziemię uprawiać, a Markuch umie bimbru napędzić i to takiego, że ruskie sołdaty grosza nie żałują, że pieśni śpiewają. A teraz morda w kubeł. — Wskazał batem na budkę wartowniczą przy drodze. — Jakby się pytali, to z nadleśnictwa jesteś i deski do Bukowca wieziem.
— A jak bimber znajdą, to co mam mówić?
— Nie znajdą.
Poeta obejrzał się za siebie. Markuch bez bimbru w drogę nie wyruszał. Na furze destylat można było ukryć co najwyżej pomiędzy deskami. Prosta konstrukcja nie dawała wielkiego pola do popisu.
— Ich to sprawa przeszukać wóz, a nasza sprawa dobrze schować. Każdy powinien swój krzyż dźwigać, nie na innych się oglądać — małpolud zakończył filozoficznie.
* * *
— Jedzie pan do Ustrzyk? — Ewa energicznym ruchem otworzyła szoferkę i spojrzała kierowcy prosto w oczy. Kiedy chciała, aby ktoś podwiózł i nie pchał się do niej z łapami, zawsze patrzyła prosto w oczy.
— Do Ustrzyk i do Wetliny. Siadaj.
Podeszła od drugiej strony. Rudowłosy mięśniak, siedzący obok, uśmiechnął się od ucha do ucha. Dziewczyna chwyciła wyciągniętą rękę. Poczuła jak mały palec rudego buszuje po wnętrzu jej dłoni. Ogarnęła ją złość. On tak samo robił i bardzo to lubiła, a potem przestał i bardzo jej tego brakowało. Boże, jaki ten świat był wkurzający. Wyrwała rękę i groźnie popatrzyła na chłopaka. Bez pomocy zwinnie wspięła się do środka.
— Dokąd idziesz? — Lekko zdeprymowany spojrzeniem próbował nawiązać rozmowę.
Dopiero teraz zauważyła, że pasażer nie jest tubylcem. Ubłocone Zawraty i niebieski, wyświechtany Elbrus wskazywały, że tak samo jak ona wybrał się w tym dość nietypowym czasie na wędrówkę.
— Idę przed siebie. — Temperatura uczuć w szoferce oscylowała w granicach zera bezwzględnego.
— To się nieźle składa. — Znowu ten kretyński uśmiech. — Ja też idę przed siebie.
Ponownie zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.
— Posłuchaj. Na pewno nie idziemy w tym samym kierunku.
— Szkoda — odparł lekko wstrząśnięty, ale bynajmniej nie zmieszany.
Kierowca parsknął śmiechem i wnętrze kabiny wypełnił warkot silnika.
* * *
— Nie! Panie władzo kochana! Nieee! Jawszystkowytłumaczę. Ja nie... ja, ja... to dla siebie! Tylko dla siebie! Moje! Na użytek osobliwy!
— Osobisty — sierżant poprawił dobrodusznym tonem, ale ośmiu dużych flaszek i jednej małej oddawać nie zamierzał.
Małpolud wydał kolejny jęk. Kontynuował wyjaśnienia, używając wyrażeń coraz bardziej złożonych i coraz mniej zrozumiałych. Serce Poety krwawiło. Pierre Boulle zapewne nigdy nie obserwował takiej sceny... akcja Planety małp potoczyłaby się inaczej.
Tylko przez moment miał nadzieję, że się uda. Kontrola osobista niczego nie wykryła. Chwilę później żołnierz uniósł deski i zaczął wyjmować jeden wysokoprocentowy dowód rzeczowy za drugim. Wszystko wskazywało, że tym razem towar nie dotrze do odbiorcy. Mundurowi, stojący na posterunku przed wjazdem do Mucznego, nie po raz pierwszy obrabiali uciążliwego mieszkańca Bieszczadu do ostatniej butelki. Całe zajście miało charakter do bólu rutynowy i wzbudziło w nich jedynie umiarkowaną wesołość.
— Panie kapitanie! Litości! Chociaż te jedne, namniejsze ostawcie! — Na kolanach, w pozie Waleriana Łukasińskiego wyprowadzonego z kazamatów (tylko łańcucha brakowało) i z wyrazem bezgranicznej rozpaczy na gębie Markuch poruszyłby skałę.
Sierżant... starszy sierżant ogarnął spojrzeniem stojące na ławce butelki. Awansował. Przez ostatnie dwa lata Neandertalczyk tytułował go porucznikiem. Wziął do ręki półlitrówkę. W odróżnieniu od tych dużych, po prycie, starannie umyta do rąk się nie lepiła i nie straszyła resztkami napisów w rodzaju "Perła bieszczadzka" czy "Portwein różowy". Etykiety z popularnych mózgotrzepów zdrapać trudno, a kmiotek prędzej umarłby, niż wykonał dodatkową robotę. Dowódca wiedział, że bimber we wszystkich flaszkach jak zawsze jest niezły, że lepiej się prezentuje w bezbarwnym szkle i że pan major, kiedy dostanie pół litra Markuchowego bimbru w ładnym opakowaniu, będzie bardziej zadowolony, niż gdyby dostał zero-siedem w obleśnej butli po winie marki wino. Popatrzył na przemytnika groźnie.
Emocje sięgnęły zenitu. Na małpim pysku skrajne napięcie i obawa mieszały się z nadzieją.
W przypływie uczuć wyższych żołnierz schował mniejszą flaszkę za pazuchę, chwycił większą i rzucił w kierunku bimbrownika. Ten zręcznie złapał i rozpłynął się w podziękowaniach.
— Nie mogłeś lepiej schować? — zapytał Poeta, kiedy wóz znalazł się poza zasięgiem wzroku żołnierzy.
— Ale te studenty głupie. — Neandertalczyk pokręcił głową.
Jechali w milczeniu. Całkowity spokój, wręcz zadowolenie, które wyczuwał u swojego towarzysza, pozwalały przypuszczać, że całe zajście miało drugie dno. Jakie? Pewnie niedługo się dowie. Tak czy inaczej szkoda, że bimber przepadł, no chyba, że u Wiedźmy czeka już wcześniej dostarczony towar, a oni jadą wyłącznie sfinalizować transakcję. Tylko po cholerę teraz wiózł tak dużo? Najbardziej zastanawiało go, czego gazda ze Skorodnego się obawiał, kiedy żołnierz trzymał w ręku małą flaszkę. Wystarczyło popatrzeć na rozbiegane oczka i nie było wątpliwości, że stary coś kombinuje. Ale co?
— Słuchaj. — Nie wytrzymał. — Co było w tej małej butelce?
— Nie jesteś taki durny — mruknął Markuch pod nosem i pogonił konie. Niczego więcej nie powiedział.
Przed Tarnawą skręcili w drogę do Bukowca. Co jakiś czas mijali leśne polanki, z których mógł obserwować resztki zimy, kurczowo przywarte do najwyższych partii Krzemienia, Kopy Bukowskiej i Halicza. Śnieg, nieoświetlony słońcem, nawet stąd sprawiał wrażenie takiego, który zniknie lada dzień.
— Ziuta powiada, że zima jeszcze wróci. — Bimbrownik wydawał się czytać w myślach przyjaciela zapatrzonego w dalekie szczyty Bieszczadu.
Po niespełna dwóch godzinach jazdy stanęli w Bukowcu. Nadgraniczna połonina, cztery kilometry na południowy zachód, w dalszym ciągu wygląda inaczej, niż powinna. Rok temu odniósł wrażenie, że pobliskie pasmo wznosi się daleko, bardzo daleko, wyznaczając granice dostępnego wędrowcom świata. W tym roku poczuł to samo. Bukowiec był dziwny. Miejsce emanowało smutkiem, narzucającą się melancholią, zamyśleniem. Być może sprawiła to niewielka żeliwna figurka, którą wówczas znalazł na przycerkiewnym cmentarzu. W pierwszym odruchu zapragnął zabrać znalezisko ze sobą. Popatrzył wzrokiem Poety i zobaczył żal kogoś, kto przed wiekiem rzucił grudę ziemi na trumnę. Ten ktoś nie potrafił pogodzić się z wszechobecnym a nieuchronnym przemijaniem... tak jak wszyscy. Figurka pozostała tam, gdzie ją umieścił przepełniony tęsknotą tubylec. Myśl, że coś małego, zapomnianego i nieważnego dla świata przetrwa na swoim miejscu kolejny rok, dwa, może dekadę, wbrew gromkim mędrcom domagającym się ciągłych zmian, była dla Poety niczym światło dla szukającego drogi w ciemnościach.
Pustka i cisza dźwięczały w uszach.
— No ruszaj młody. Dechy trza zrzucać. — Głos Neandertalczyka wyrwał go z zadumy.
Niedopałki i świeże ślady pozwalały się domyśleć, że więźniowie zakończyli robotę całkiem niedawno. Po lewej stronie zobaczył coś w rodzaju tablicy informacyjnej. Dwa wbite w ziemię drągi łączyła okazała decha, na której przy pomocy farby podkładowej wymalowano napis "Błękitna aleja". Pieśń gminna głosiła, że pracujący przy budowie drogi, z braku kawioru i szampana raczyli się jagodzianką na kościach. Od koloru owego półszlachetnego trunku trakt wziął swoją nazwę.
Deski zostały złożone przy drodze. Poeta z pewnym nieukontentowaniem stwierdził, że jego dobre samopoczucie miało charakter przejściowy. W plecach czuł ból, a łeb pękał przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Trudno, bywało gorzej. Poleży sobie spokojnie jeden dzień, popatrzy w niebo i samo przejdzie. Ruszyli dalej. Do chutoru Wiedźmy mieli jeszcze godzinę jazdy. Z ciężkim sercem spoglądał na furę. Siekierka i zapasowy masywny dyszel leżały na pustym wozie tak, jak nieutulony żal leżał na wątrobie Poety. Siedem flaszek przedniego samogonu przepadło... nie licząc mniejszej. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało, korciło, aby zapytać, jednak nauczony doświadczeniem, czekał spokojnie.
— W butelce była wódeczka dla pana Majora — Markuch, nieponaglany, podjął przerwaną godzinę wcześniej rozmowę. Jakaś umiarkowanie złowroga nuta zabrzmiała w głosie bimbrownika. — Pan Major ma zwyczaj jeździć co jakiś czas do Sianek i samemu wszystkiego doglądać. A jak Major dogląda własną osobą, to wojskowi o wiele bardziej pchają nos w nie swoje sprawy i może zrobić się smród. A nam spokoju potrza. Za tydzień musimy zabrać od Wiedźmy dużo towaru i na plecach zanieść do Wołosatego, a potem do Zagórza. Na długo przyjechałeś? Przydałbyś się.
— Jeżeli odnajdę plecak, za tydzień na pewno jeszcze będę. — Perspektywa rozpoczęcia kariery przemytnika wydała się Poecie o wiele ciekawsza niż kolokwium z metod matematycznych.
— Plecak czeka w chacie. Wiedźma wzięła i niech Święta Przeczysta chroni tego, kto spróbowałby odebrać.
— Rozumiem, że Majorowi znajdziesz na ten czas jakieś bardziej twórcze zajęcie niż włóczenie się po Worku.
— Hy, hy, hy! Jużem znalazł. — Małpolud przyjął nagle oficjalny ton. — Dzisiaj, najdalej jutro, pan hrabia na Lutowiskach spożuni... spożywi... spo-po-ży... eee tam — machnął ręką — wychla ten specjał, który my z Wiedźmą przygotowali. Ja tam nie znam się na jej gusłach, ale wiem, że jak kto wypije, to bimber bardzo dobrze smakuje, przez następny tydzień zupełnie nic, a potem, przez drugi tydzień, hy, hy, hy... sraka na siódmy zagon. Dziesięć lat temu, w Lesku, jakem się ichnim samogonem struł okropnie, stara mnie czymś podobnym leczyła. Józka z Hoczwi, tego, co pod zamkiem mieszkał, do szpitala zabrali i już nie wrócił. Na śmierć się struł. Ja tam ze sracza nie wychodził dni sześć, ale potem byłem zdrowy jak byk.
— No dobrze. Tylko skąd masz pewność, że mała flaszka dotrze do kogo trzeba.
— A mam! Poprzednim razem było toczka w toczkę tak samo. Żebyś wtedy widział pana na Lutowiskach, w jakim pośpiechu wracał do chałupy. — Rozmarzona neandertalska fizjonomia współgrała z niezwykle łagodnym brzmieniem głosu. — Pół Bieszczadu pan Major na ten czas zasrał. W przyszły czwartek zasra drugie pół.
* * *
CDN
A przecież mogłem być
Przed twoją erą
A przecież mogłaś być
Przed moją erą
Adam Ziemianin
Zbieg okoliczności łagodzących
Przejście od rzeczywistości, którą uważamy za bardziej rzeczywistą do rzeczywistości, która kłóci się z naszym sposobem pojmowania rzeczywistości, powinno nosić znamiona czegoś niezwykłego — nierzeczywistego. Można by oczekiwać uderzenia gromu, błysku jakiegoś, albo chociaż dźwięku tłuczonych talerzy.
Nic takiego nie miało miejsca i dlatego Poeta czuł w pierwszej kolejności lekkie rozczarowanie, a dopiero potem zdziwienie. Owo zdziwienie wcale nie było większe niż kilka tygodni wcześniej, kiedy w zatłoczonym autobusie sięgnął po portfel i zamiast portfela znalazł dziurę w rozciętej kurtce. Dwa tysiące złotych, równowartość trzech flaszek wódki marki Bałtyk, zniknęło bez śladu.
Tym razem Poecie nic nie zniknęło, nawet odniósł wrażenie, że czegoś, nie wiadomo czego, jest więcej, jednak nie miał wątpliwości, że leśna droga, drzewa i szumiący w głębokim jarze strumień, różnią się od tych, które dostrzegał jeszcze przed kilkoma minutami. Odruchowo popatrzył za siebie, jak gdyby w nadziei, że zobaczy bramę, przez którą wszedł i przez którą będzie mógł powrócić. Bramy również nie było, co ostatecznie obdzierało niezwykłe skądinąd zdarzenie z resztek niezwykłości. Brak wyraźnej granicy sprawił, że rozczarowanie Poety jeszcze trochę wzrosło, ale i tak było mniejsze niż rozczarowanie sprzed kilku tygodni. Wówczas, chociaż do mamony nie przywiązywał wagi, strata gotówki zabolała bardziej.
Szczęścia za pieniądze kupić nie można — piwo można.
Zastanowił się, czy tam, gdzie teraz podąża, dostanie piwo. Nie doszedł do żadnych konstruktywnych wniosków. Na wypicie piwa szansa istniała zawsze, w przeciwnym razie życie straciłoby sens, jednak z drugiej strony nie mógł wykluczyć, że świat, który obecnie przemierzał krokiem nieco mniej pewnym, znowu się pomylił i kupno piwa będzie niemożliwe. Tak czy inaczej jego problem nie wyglądał na taki, który sam się rozwiąże. Ruszył w drogę.
Po jakimś czasie wiedział, czego jest więcej. Błota! Gwałtowne roztopy i kilka deszczowych dni wystarczyło, aby kałuże, rozległe a głębokie, utrudniały wędrówkę. Kwietniowe, powielkanocne słońce grzało mocno, ale na to, by prawdziwa wiosna zaszalała wśród bzów i osuszyła leśne drogi, należało poczekać. Nie chcąc brodzić po kostki w wodzie, co jakiś czas musiał schodzić z trasy i przedzierać się przez zarośla. Takie życie. Bieszczad od zarania dziejów słynął ze swoich błotnistych traktów, nie zawsze prowadzących tam, dokąd dojść się pragnęło.
Tym razem Poeta zamierzał dotrzeć do Stuposian, jednak kiedy tylko wyszedł z lasu, uświadomił sobie, że sprawy skomplikowały się bardziej, niż przypuszczał. Zamiast asfaltowej szosy i kilku murowanych domków ujrzał chaty o wiele liczniejsze, ale drewniane, przysadziste, kryte słomą. Przy niedużej wysokości pierwszej i jedynej kondygnacji potężne czterospadowe dachy dawały zaskakujący efekt. Odniósł wrażenie, jakoby ludzkie siedlisko tkwiło w pejzażu tak mocno, że żadna siła nie zdoła owego stanu rzeczy zmienić ani teraz, ani po upływie wieków.
Wyciągnął z plecaka lornetkę, popatrzył dokładniej i mina mu zrzedła. Nie dość, że asfaltówki w krajobrazie brakowało, to jeszcze zabudowania nie miały kominów. Dym unosił się z otworów poniżej kalenicy.
Kurne chaty!
Po dwudziestu latach życia przyzwyczaił się, że widzi więcej niż inni, ostatecznie nie każdy rodził się Poetą, ale to, na co spoglądał tu i teraz (albo tam i wtedy — sam nie wiedział, jakie należy dać rzeczy słowo) jakoś nie mogło się pomieścić w głowie Poety. Jeszcze raz popatrzył z nadzieją do tyłu. Znowu doszedł nie tam, gdzie zamierzał, więc pragnął za wszelką cenę znaleźć przyczynę. Jakąkolwiek. Niczego nie dostrzegł. Postanowił nie oglądać się więcej za siebie. Tu i teraz (niezależnie, co ów termin miałby oznaczać) było ważniejsze. Przetarł oczy, przyrzekł sobie w duchu, że przestanie pić, ale kurne chaty nie pozamieniały się od tego w dobrze znane murowane domki.
— Kurwa.
Odczekał chwilę, w nadziei, że echo coś odpowie, ewentualnie dyskretnym milczeniem da do zrozumienia, aby uruchomił swoje szare komórki, ale echa nie było. Echa w ogóle nie było!
— Kur...
Tętent kopyt nie pozwolił ani na powtórną ocenę sytuacji, ani na uruchomienie szarych komórek. Odruchowo zanurkował w zarośla. Dwaj jeźdźcy, ubrani dość nietypowo, galopowali drogą w stronę wsi.
Poeta zamarł. Chaszcze o tej porze roku nie miały liści, a jego czerwona kurtka przyciągała uwagę równie mocno, jak browar przyciągał tych, dla których piwo było sposobem na życie. Ludzie osadzili konie na skraju lasu i zaczęli się rozglądać. Wzrok większego, przyodzianego w baranicę bez rękawów, prześliznął się po krzakach i jak gdyby nigdy nic powędrował dalej. Poeta przez chwilę pomyślał, że wybiła jego ostatnia godzina. Jeździec, choć z wyglądu przypominał hollywoodzkiego amanta-opryszka, miał do siodła przytroczony pokaźny toporek i spojrzenie, od którego cierpła skóra. To nie był dobry człowiek. Po dwudziestu latach dostrzegania tego, czego inni nie widzą (albo widzą o wiele słabiej), można było pozwolić sobie na ocenę takiego spojrzenia z dużą dozą pewności. Poeta pozwolił sobie. Doza pewności była duża. Od razu zrozumiał, że facetowi lepiej w drogę nie wchodzić.
— Tam są — powiedział opryszek lekko schrypniętym głosem. Wskazał ręką kierunek, w którym znajdował się właśnie Poeta, ale jego wzrok błądził gdzieś dalej, dużo dalej.
Poeta nie podejrzewał, że można skurczyć się do tak niewielkich rozmiarów, ale na wszelki wypadek skurczył się. Po chwili jednak ocenił stopień swojego skurczenia, jako nie tylko zbędny, ale i śmieszny. Szare komórki, uruchomione przez stres oraz ciekawość, pozwoliły dojść do wniosku, że facet zwyczajnie go nie dostrzega. Akurat taki stan rzeczy nie był dla niego niczym nowym. Ludzie, odkąd pamiętał, bardzo często nie dostrzegali tego, co widać na pierwszy rzut oka, więc zachowanie człowieka-o-bardzo-złym-spojrzeniu stanowiło normę. Teraz dopiero, spokojniejszy już nieco, popatrzył na mniejszego jeźdźca. Zawinięty w opończę czy inną płachtę, nawet twarz skrywał za kawałkiem materii i to tak, że przez wąską szczelinę nie można było zobaczyć oczu. W sytuacjach kiedy ktoś ukrywał swoje spojrzenie, Poeta zawsze czuł dyskomfort psychiczny. Znowu zaczął się bać. Był pewien, że mniejszy go widzi i co gorsza, obserwuje z zainteresowaniem.
Jeżeli na początku zupełnie nie rozumiał niczego, to teraz nie rozumiał niczego jeszcze bardziej zupełnie. Z owej gonitwy myśli wyrwał go ponownie głos większego.
— Musimy jarem dotrzeć do miejsca, gdzie ślepy Mikoła miał swój chutor. Tam czeka Oleksa. Tam dowiesz się, czego chcemy.
Mniejszy nic nie odpowiedział. Zwinnie zeskoczył z konia, skręcił w prawo i ruszył ścieżką prowadzącą przez chaszcze zbyt gęste, aby dało się jechać wierzchem. Człowiek z toporkiem poszedł w ślady swojego towarzysza.
Poeta otarł pot z czoła. Jakoś ciepło się zrobiło, choć połowa kwietnia jeszcze nie minęła. Portfel i scyzoryk przełożył do kieszeni spodni, kurtkę ściągnął i ukrył pod klapą plecaka. W ciemnozielonym swetrze, szarych portkach i z garbem, który jakieś pięć lat temu przestał być niebieski, przynajmniej nie rzucał się w oczy. Był pewien, że mniejszy go widział, ale z jakichś powodów nie chciał o tym powiedzieć temu groźnemu... w sumie to nie był pewien, którego z nich powinien bać się bardziej. O czym oni mówili? Mikoła? Oleksa? Dopiero teraz załapał, że to, co usłyszał, zostało wypowiedziane w jakimś dziwnym narzeczu. Nie brzmiało jak słowacki. Polszczyznę, bardzo archaiczną, przypominało tylko trochę. Może ukraiński? Poeta kilka razy w życiu zetknął się z ludźmi mówiącymi po ukraińsku, jednak wcale nie był przekonany, czy większy gadał w tym właśnie języku. Najbardziej go zdziwiło, że choć nie potrafiłby powtórzyć kilku prostych zdań, wszystko zrozumiał doskonale.
Nie, nie dajmy się zwariować. Świat jest prosty. To tylko ludzie mają skłonność do komplikowania wszystkiego ponad miarę. Uświadomienie sobie tej prawdy oczywistej i łatwo przyswajalnej zawsze pozwalało opanować chaos, który od czasu do czasu pojawiał się w jego głowie. Ponieważ chwilowo nie miał żadnego innego pomysłu na życie, usiadł na zwalonym pniaku i przyrządził sobie kanapkę z serem.
— Świat jest prosty — powtórzył w nadziei, że echo upewni go w owym przekonaniu, ale echa w dalszym ciągu nie było.
Jadł powoli. Po pierwsze dlatego, że jedzenie powoli jest zdrowsze, a po drugie (a właściwie bardziej po pierwsze) dlatego, że chciał odwlec chwilę, w której będzie musiał podjąć decyzję, co dalej. Wcale nie chciał podejmować takiej decyzji. Przeżuwał bez pośpiechu i liczył na to, że problem jakoś sam się rozwiąże.
Problem rzeczywiście sam się rozwiązał.
Od strony wsi najpierw doleciał odgłos wystrzału, a chwilę później zobaczył grupę jeźdźców, galopujących dokładnie w tę stronę, gdzie spokojnie spożywał posiłek. Świat był (kurwa) prosty aż do bólu. Poeta chwycił plecak i rzucił się do panicznej ucieczki.
* * *
Samotności nie można zdefiniować.
Właściwie to, zdefiniować można, ale każda definicja wcześniej czy później okaże się do niczego.
Ewa była stale pośród ludzi. Rozmawiała, załatwiała sprawy. Spotykając tych, których znała, mówiła "dzień dobry" albo "doby wieczór". Przez jej życie przewijało się mnóstwo osób razem ze swoimi problemami, humorami, słabostkami. Zdawała sobie sprawę, że chociaż darzą ją co najwyżej głębokim i nieskrywanym brakiem sympatii, są w gruncie rzeczy przyzwoici. Potem wracała do domu, szczęśliwa, że dzień się zakończył, zamykała za sobą drzwi i rozpoczynała cowieczorną walkę z samotnością. Byli również i tacy, którzy zainteresowani jej nieciekawym losem, znali prawdę i cierpieli razem z nią, jednak mimo wszystko czuła się samotna. Po prostu wydarzyło się coś bardzo złego i wszystkie definicje, jedna po drugiej, uznała za zbyt kiepskie jak na rzeczywistość, w której przyszło jej żyć.
Rozsądek cały czas podpowiadał, że była mu obojętna.
Rozsądek?
Nie było miejsca na rozsądek, kiedy po raz pierwszy wziął ją za rękę, kiedy całowali się szaleńczo na plaży w Sopocie, kiedy oddała mu się bez reszty... no nie, wtedy właśnie nawet rozsądek podpowiadał, że nie była mu obojętna... przez krótką chwilę.
Za oknem przesuwały się betonowe konstrukcje. Pociąg relacji Warszawa-Zagórz wjechał na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i mijał to coś... zaraz, zaraz, Andrzej opowiadał, kiedy byli tu kilka lat temu. Jakaś oczyszczalnia ścieków. Nie wolno wylewać paskudztwa bezpośrednio do rzeki, która odprowadza swoje wody do Dniestru.
Ewa zawsze kierowała się w życiu rozsądkiem. To właśnie dlatego odeszła od Andrzeja. Odeszła, chociaż chodzili ze sobą prawie cztery lata. Ale Andrzej mimo, że najzdolniejszy na roku, zamierzał wrócić na wieś i żyć z pracy na roli. Chciał mieć dzieci. Trójkę dzieci. Dla niej praca na roli była czymś wstrętnym i bezsensownym. Nie miała najmniejszego zamiaru wstawać o szóstej rano i zaczynać dnia od dojenia krów. I nie chciała rodzić dzieci zaraz po studiach.
Czy to takie ważne?
Nie ma już Andrzeja i jego... jego też już nie ma.
"Krościenko" — napis na peronie nie oznaczał znanej wypoczynkowej miejscowości, tylko małą wioskę na skraju Bieszczadu. Andrzej mówił, że przed laty osiedlono tutaj emigrantów z Grecji. Znowu Andrzej... Dwa i pół roku temu, zanim to wszystko się zaczęło, było jej żal Andrzeja. Chociaż wtedy jeszcze mogła sobie powiedzieć, że żadnej krzywdy chłopakowi nie zrobiła. Było jej żal, ale ostatecznie poszła swoją drogą, a on swoją. Potrafiła o nim nie myśleć. Potrafiła być sama, wolna. Potrafiła czerpać z tego radość.
I wtedy pojawił się Witold.
Witold nie chodził po górach. Nie miał czasu. Na początku jej znajomi krzywo na niego patrzyli, jednak on umiał rozmawiać z ludźmi, umiał do siebie przekonać. Tylko z nią nie umiał rozmawiać... nie tak, jak ona by chciała.
Pociąg zwalniał. "Ustrzyki Dolne" — zobaczyła przez okno kolejny napis. Ostatnie szarpnięcie. Dotarła na miejsce. Założyła plecak i niespiesznie opuściła prawie pusty wagon.
Witold chciał ją mieć przy sobie. Wcale nie krył, że zależy mu jedynie na tym, aby u jego boku stała elegancka dziewczyna, która potrafi "zadawać szyku"... jak ona nie cierpiała tego zwrotu... wierzyła, że zdoła zmienić ów stan rzeczy. Kiedy do niej mówił, czuła, że razem góry są w stanie przenosić, że mogą zmienić świat.
Ale nic się nie zmieniło.
A teraz była niezależna. Miała własne mieszkanie, pracę, nawet dwie prace i jeszcze korepetycje do tego...
Niezależna!
Jak to Andrzej mówił? Iść przed siebie i nie spoglądać do tyłu. Jeżeli uda ci się, wędrując szlakiem, to uda ci się również wtedy, kiedy będziesz iść przez życie. Andrzejowi się nie udało...
Dworzec autobusowy był tuż obok stacji kolejowej. Popatrzyła na rozkład jazdy. Dzisiaj nic już do Ustrzyk Górnych nie jechało, za to jutro pierwszy odchodził bardzo rano, a następny dopiero po południu, o piętnastej. Skrzywiła się. Zamierzała przenocować na kwaterze u Goszczyków, kawał drogi za miastem przy drodze na Zagórz. Musiałaby wstać przed piątą. Nic z tego. Pojutrze, wychodząc na Halicz, i tak wstanie przed piątą. Dzisiaj musi się wyspać. Jeszcze raz spojrzała na tablicę. Do Lutowisk miała podwodę o jedenastej trzydzieści. Pasowało. Jutro, nie spiesząc się, pojedzie do Lutowisk, złapie okazję i spokojnie dotrze do schroniska.
"Nie zrozum mnie źle, ja po prostu nie mam czasu na uczucia" — powiedział, kiedy wracali z ostatniego wspólnego wypadu na narty. Wówczas wydawało jej się, że zrozumiała go aż nazbyt dobrze.
* * *
Wyhamował w ostatnim momencie. Wąwóz był głęboki. Zbocza, chociaż porośnięte krzakami, niemal pionowo zbiegały do potoku. Jeszcze krok i poleciałby dwadzieścia metrów w dół. Sapiąc jak lokomotywa, spojrzał za siebie. Nikt go nie gonił, za to na dnie jaru, zobaczył ognisko, a dookoła tych wszystkich, przed którymi umykał. Nieco dalej, poniżej miejsca, gdzie płonął ogień, stało kilkanaście koni, większość objuczona. Znaczną liczbę tobołków uformowano w spory stosik. Przez chwilę zwątpił, że świat jest prosty... ale tylko przez chwilę.
— Mówiłam ci, że jak się skumasz ze złym, to po mnie nie posyłaj! — Mocny głos kobiety w sile wieku, do tego nieźle wkurzonej, przyciągał uwagę. Samej postaci Poeta nie mógł dostrzec.
— Nie twoja rzecz babo, z kim w interesa wchodzę! — Po przeciwnej stronie ogniska wysoki i krzepko zbudowany młodzian podniósł się, spoglądając władczo a groźnie w kierunku zmurszałych pni drzewa.
— Nie twoja — dodał z naciskiem ubrany na czarno pokurcz o śniadej cerze i wyjątkowo paskudnej aparycji.
Poeta zrozumiał, że kobieta musi siedzieć oparta plecami o owe pnie drzewa. Przyjrzał się dokładniej człowiekowi, któremu tak bardzo zależało na prywatności interesów. Podobieństwo do faceta o złym spojrzeniu nie ulegało wątpliwości tyle, że ten był starszy. Ojciec? Nie, raczej starszy brat. I może nawet nie tak bardzo starszy, tylko dostojeństwo i autorytet, jaki wokół roztaczał, czynił wrażenie, że różnica wieku jest duża. Czarne potargane włosy nasuwały skojarzenie z grzywą lwa, a rozpięty kożuch odsłaniał pokaźnych rozmiarów skałkowy pistolet zatknięty za pas. Kindżał misternej roboty, wetknięty obok spluwy, miał dodatkowo podkreślać, kto tu rządzi.
— Poza tym, to nie jest sprawa interesu — kontynuował twardym głosem dumny posiadacz lwiej grzywy. — Pomnij, co trzy lata temu we Lwowie się wydarzyło. Jesteś mi winna przysługę, ot co!
— Jestem. — Głos nadal brzmiał hardo, jednak można było wyczuć cień rezygnacji. — Jestem i zrobię, czego żądasz, ale pierwej musisz odprawić to ścierwo. — Wskazała paskudnego, na którym obelga nie uczyniła najmniejszego wrażenia.
— Katia Masonowa. Któżby inny do harnasia, jak do chłopca stajennego, zwracać się odważył.
Poeta, zafascynowany tym, co widział, dopiero teraz skierował spojrzenie na osobnika, który nadciągnął i włączył się do rozmowy. "Nadciągnął" było dobrym słowem. Ludzie siedzący przy ognisku, wzbudzali w nim zwyczajny lęk, natomiast obecność zarówno pokurcza jak i nowo przybyłego powodowała wystąpienie dziwnej gęsiej skórki takiej, której jeszcze nie doświadczył, a nawet jeżeli doświadczył, to wcześniej nigdy nie zwrócił uwagi. Tym razem jednak gęsia skórka wystąpiła nader gwałtownie i trudno było nie zwrócić uwagi, podobnie jak trudno było nie zwrócić uwagi na mówiącego. Wzrostem i posturą niemal dorównywał harnasiowi, w pozostałych kwestiach stanowiąc całkowite przeciwieństwo przywódcy opryszków. Ubrany w szlachecki kontusz, nietypowy, bo czarnego koloru, przepasany czarnym pasem, z szablą w czarnej pochwie u boku, spoglądał z góry na siedzących przy ognisku. Kruczo-czarne, krótko, po szlachecku obcięte włosy kontrastowały z nienaturalnie bladą cerą. Całość dopełniała kozia bródka i starannie przycięty wąsik, zupełnie niepasujące do reszty. Postać emanowała wręcz dostojeństwem, ale nawet owo dostojeństwo było przeciwne dostojeństwu, jakim mógł się wykazać człowiek, który próbował ubić interes z Katiuszą Masonową. "Za harnasiem ludzie bez wahania pójdą w ogień, za tym czarniawym na pewno nie", pomyślał Poeta i patrzył z zapartym tchem.
— Nu, Katiusza. Nie myślał ja, że jeszcze cię zobaczę. — Szlachcic pokręcił głową. — Stos już dla ciebie ułożyli, a ty cała i zdrowa...
— Nie wyglądasz na takiego, kto by się jakoś specjalnie tym uradował... i słusznie. Słusznie Tworylny czynisz, że nie cieszysz się z mojej swobody.
Czarny roześmiał się głośno i nieszczerze, natomiast ten, którego nazwał harnasiem, sprawiał wrażenie, że wręcz bawi go cała rozmowa.
— Sam widzisz, Kirdziel... — herszt w końcu zwrócił się do paskudnego — jak to mówią: gdzie diabeł nie może tam baba poradzi. Tobie kiepsko szło, a czarownica jednym zaklęciem i jednym ruchem ręki skałę i rozewrzeć, i zawrzeć zdoła. Sam ja na to patrzył przed laty.
— Chyba, że mistrz małodobry zdążył już oduczyć wiedźmę czarów. — Tworylny najwyraźniej próbował zasiać ziarno wątpliwości. — Jak tam Katiusza? Dobrze pobyt w lochu wspominasz?
Kobieta nie odpowiedziała, jednak poderwała się z miejsca. Poeta rozpoznał. To była postać z zasłoniętą twarzą — osoba, która potrafiła go dostrzec. Chociaż stała tyłem, chłopak niemal widział wściekłość spojrzenia, jakim zmierzyła czarnego.
— Mistrz małodobry już świece naszykował — odezwał się siwy mężczyzna z długą brodą — ale harnaś, jak coś czyni, solidnie czyni. Katiusza Masonowa nietknięta lwowski loch opuściła. Cała uszła, to i czary czynić może.
— Solidnie, mówisz, harnaś czyni? — Kirdziel odwrócił swój do świni podobny pysk w stronę, gdzie stał Poeta. — Ale sami nie przyjechaliście. Ktoś ciągnie za wami.
Poeta poczuł kolejny atak gęsiej skórki i odruchowo schował się za drzewem.
— Ubili my we wsi hajduka, co nos nie we swoje sprawy pchał — odezwał się kolejny oprych.
— Żadna pogoń za nami nie szła — harnaś dodał z naciskiem. — Czarnohora naznaczona mogiłami tych, co podążać za Oleksą próbowali. — Rękę położył na zatkniętym za pas kindżale. — W Bieszczadzie inaczej być nie może.
— Tak czy inaczej żegnaj harnasiu — zagrzmiał Tworylny. — Niewiastom ufać wolisz, twoja to rzecz. Za sprawą niewiasty przyjdę ja po ciebie, kiedy czas nastanie. — Skinął na typa o świńskiej mordzie, powoli ruszając w górę wąwozu.
Kirdziel zaśmiał się pogardliwie, wstał i kaczym chodem podążył za bladolicym. Poeta doszedł do wniosku, że najwyższy czas znaleźć się jak najdalej od miejsca, w którym obecnie przebywał. Popatrzył za siebie i zamarł. Kolejny, mało przyjaźnie wyglądający członek bandy, bezszelestnie przemieszczał się w stronę urwiska. Przeszedł obok Poety, baranicą ocierając niemal o plecak i stanął na krawędzi jaru. Rękami wykonał gest, po którym łatwo było poznać, że zgromadzonym na dole żadne niebezpieczeństwo nie zagraża. Chłopak się uspokoił. Również i ten typek go nie widział. Okoliczność tyleż irracjonalna, co szczęśliwa.
— No, co tak siedzicie!? — wrzasnął herszt. — Do roboty, konie kulbaczyć!
Cała zgraja niemal jednocześnie stanęła na nogi. Katiusza Masonowa wspięła się kilka metrów na zbocze wąwozu i usiadła na zwalonym pniu. Poeta zaklął w myślach. Okazja, aby przyjrzeć się dokładnie czarownicy przepadła. Akurat musiał w tym czasie poprawiać rozwiązane sznurowadło.
— Powiedz mi Oleksa, co zamiarowywujesz. — Z tonu głosu wynikało, że tych dwoje łączy zażyłość większa, niż wskazywałby dotychczasowy przebieg rozmowy. — Hajduki knezia Potockiego ciągną za wami w stronę Bieszczadu. Tołhaje już wiedzą, że harnaś w nasze strony przybył, toporzyska ostrzą...
— Zamiarowywuję ukryć wszystko bezpiecznie, a ty mi w tym pomożesz. Cztery sakwy pełne dukatów i inne dobro będzie czekać na nas pod górą ukryte. Na madziarską stronę jeno trochę złota zabierzem. Tołhaje nas nie ruszą, a jak ruszą, to dobrze wiesz, co się wydarzy.
Zbójnik i czarownica znajdowali się teraz niespełna dziesięć metrów od Poety, w którym rozgorzała wewnętrzna walka pomiędzy instynktem samozachowawczym, a ciekawością świata. Wiedział, że powinien uciekać, jednak stał i słuchał. Ciekawość świata, jak zwykle, okazała się mocniejsza.
— A kiedy zechcesz swoje skarby odzyskać?
— Powrócę za rok, może wcześniej. Zrobisz tak, aby skała otwarła się przede mną i przed Iwanem, kiedy tylko jeden z nas przed kamieniem stanie i zaklęcie wypowie.
— Zaklęcia, to ty możesz gadać, jakie chcesz, ale od twoich zaklęć kamień nawet nie drgnie.
— Masz zrobić tak, aby łup nieruszony w grocie spoczywał. Wieśniaków ja się nie boję. Wielkich panów też nie. Kneź Potocki w czwórnasób nad nami przeważał, a jego hajduki pole nad Sołokiją zaległy. Kareta żelazna, co dukaty do Kristinopiła wiozła, takoż na nic się zdała. Wszystko nasze. Jeno tacy jak ty mogą próbować kosztowności ze skały wydrzeć.
— Takich jak ja też bać się nie musisz. Krew w tych skarbach zawarta, krzywda i ludzkie nieszczęście. Nazbyt wiele można ujrzeć, kiedy się na twoje łupy spogląda. My wolim propastnyka precz popędzić i grosz zgarnąć uczciwy. Inaczej ja zrobię, tak, że i ty zadowolony będziesz i twoje dobra bezpieczne.
Zbójnik uśmiechnął się ironicznie. — Ty o groszu uczciwym nie gadaj, kiedy udział w moich łupach masz.
— Mnie się teraz nie o grosz uczciwy rozchodzi. Ty myślisz, że duszę ocalisz jak złoty dukat w cerkwi położysz. Tam czarci w piekle pewnie kocioł i na mnie, i na ciebie nastawili. Ty nie wiesz, co za dobre policzone być może. Ja też nie wiem, ale powiadam ci, że lepiej trupów samych przez całe życie za sobą nie ostawiać. No pokaż, co tam pod baranicą chowasz? — Katiusza Masonowa wyczuła, że to, co szczególnie harnasiowi cenne, ten nosi przy sobie. Poza tym sprawiała wrażenie, jakoby chciała zakończyć rozmowę na temat dla obojga niewygodny.
Oleksa musiał mieć spore zaufanie do rozmówczyni, bo bez wahania wyciągnął zza pazuchy naszyjnik przecudnej roboty. Złoto i ogromne kamienie, zapewne diamenty, zalśniły w słońcu przeświecającym pomiędzy gałęziami. Wiedźma aż cmoknęła z wrażenia.
— Warte to pewnie tyle, co cała reszta — skinęła głową na objuczone wierzchowce.
— Warte więcej. Ja ten naszyjnik dla dziewki przeznaczył. On teraz najcenniejszy na świecie. — Oczy harnasia zapłonęły.
— Ech, Oleksa, Oleksa. Nie słuchał ty, co Tworylny rzekł, że za sprawą dziewki po ciebie przyjdzie. Ty, jak czarta chcesz oszwabić, musisz słuchać, co gada...
— Brał ja się z czartem nieraz za łeb. I co? Stoję tu przed tobą. Cały a zdrowy. Ja tam na czarnego zważać nie będę. Niech lepiej ród piekielny martwi się, aby Oleksie w drogę nie wchodzić. Zresztą... co tam wszystkie diabły. Ona jedna, czarnobrewa, na tym świecie. Tylko dla mnie przeznaczona. Ona jedna więcej warta niż złoto całe, niż skarby wszystkie.
Kobieta nieznacznie tylko wzruszyła ramionami. — Ruszajmy już. Droga daleka, a do skały dotrzeć trza, zanim zmrok zapadnie.
Poeta po raz kolejny pomyślał, że jemu również czas w drogę. Wprawdzie przyzwyczaił się, że zbójnicy go nie dostrzegają i dawało mu to poczucie komfortu psychicznego, jednak z drugiej strony był pewien, że kobieta, która uniknęła stosu, z pewnością nie tylko widziała więcej, ale również rozumiała to, co widzi. Poeta niczego nie rozumiał, a właściwie to rozumiał tylko tyle, że bardzo niedobrze robi, kiedy tak stoi i gapi się jak szpak. Mimo wszystko świat był prosty. Należało dyskretnie opuścić niegościnną okolicę, zanim ktoś sprawi, że Poeta dyskretnie opuści ziemski padół.
I w tym momencie znowu poczuł gęsią skórkę. Uczucie było jeszcze silniejsze niż poprzednio. Tego, że ktoś grzebie w jego kieszeni nie poczuł wcale, kiedy jednak odwrócił się gwałtownie, przed sobą, a właściwie trochę poniżej, zobaczył Kirdziela — kurdupla o świńskim ryju, który nieprzyjemnie zaskoczony reakcją Poety, trzymał w garści jego portfel. Poeta nie myślał zbyt szybko i nie miał czasu się zastanowić, czy lepiej zdzielić bydlaka po mordzie, czy kopnąć w jaja, czy może odpuścić sobie portfel i od razu spływać ile pary w nogach. Kierowany instynktem wybrał rozwiązanie pośrednie, to znaczy odpuścił sobie portfel, ale kopnął paskudnego w pysk i dał dyla. Przy wzroście przeciwnika niespełna metr czterdzieści było to rozwiązanie naturalne, tym bardziej naturalne, że paskudna morda wręcz kusiła, aby kopnąć. To, że gość nie nakrył się nogami, ale ledwie zachwiał, było już trochę mniej naturalne, natomiast to, że chwilę później ruszył za Poetą w pościg i pomimo krótkich kabłąkowatych odnóży zaczął go dochodzić, wyglądało na czarcią sztuczkę.
Poeta uciekał. Nie miał czasu zastanawiać się nad czymkolwiek. Chociaż napędzany strachem, zasuwał skrajem wąwozu niczym utalentowany czterystumetrowiec, za plecami ciągle czuł nieprzyjemny oddech pokurcza, coraz bliżej i bliżej. Ucieczka zakończyła się w sposób jeszcze bardziej gwałtowny, niż się zaczęła. Noga poety wpadła w jakąś rozpadlinę, stracił równowagę i potoczył po stromym zboczu.
Teraz już miał czas, aby się zastanowić. Lecąc w dół, przypomniał sobie wściekłość, zaskoczenie i głupi wyraz twarzy czarnego, dla którego, co oczywiste, stanowił istotę z innego świata. Zaczął się desperacko śmiać. Ostatecznie było to jedyne rozsądne wyjście w jego sytuacji. Przebył, koziołkując, może dziesięć metrów, kiedy jego głowa zahaczyła o kamień, a rechot ugrzązł w gardle.
— Ty się zając nie śmiej, bo nieźle pier... przydzwoniłeś tym swoim pustym łbem — echo odezwało się wreszcie — a poza tym masz rację... świat jest prosty.
* * *
— Mówią, że po tamtej stronie — kierowca wskazał ręką na południe — są jaskinie wielkie, a w nich skarby nieprzebrane. Czas temu, jak my od Użhorodu nieśli paliwo dla pieszych, trafili my tę skałę, co to się skałą Dowbusza zowie i poniżej skały szczelinę ciemną odnaleźli, ale... to tylko bujda głupia.
— Co za bujda? — Joh uśmiechnął się pod wąsem. W cuda, zwłaszcza te "na zawołanie", nie wierzył, jednak od pewnego czasu rajcowały go wszelkie legendy i podania ludowe.
— Ano powiadają, że bracia, jeszcze nim się siekierkami porąbali, postanowili schować trochę tego złota, co to go panom, popom czy Żydom odebrali.
— Jacy bracia? — Średniego wzrostu, ale barczysty, pasażer mocował się z plecakiem. Nie jest wygodnie siedzieć, mając garba na plecach zwłaszcza, kiedy ciężarówką rzuca na zakrętach.
— Ano bracia Dowbusze. Starszy Oleksa i młodszy Iwan. Harnasie z Czarnohory, z Peczeniżyna. Oleksa sławny i dobry, a Iwan... niczym czarna owca. Kiedy wojsko ruszyło przeciw zbójnikom, ci uciekli do Bieszczadu. Tutaj swoim zwyczajem łupili, kogo popadło. Zebrali złota i kosztowności tak, że unieść nie mogli i schowali wszystko do jaskini. Potem opłacili wiedźmę aby...
Pisk opon poszedł echem po górach. Pokaźnych rozmiarów łania tym razem zdążyła przebyć jezdnię i właśnie wspinała się na stok po lewej. Wyładowana drewnem ciężarówka, pokonując zakręt, gładko weszła w kontrolowany poślizg. Kierowca uśmiechnął się i dodał gazu.
Joh nie wierzył, że w ostatnich chwilach przypomina się cały życiorys. To znaczy nie wierzył do momentu, kiedy z wysokości szoferki spojrzał na urwisko i szosę biegnącą kilkadziesiąt metrów poniżej. Czas się zatrzymał, a dwadzieścia trzy lata życia przebiegały mu w pamięci ani za szybko, ani za wolno, dokładnie tak jak trzeba, aby żaden szczegół nie został pominięty.
— ...rzuciła zaklęcie. — Głos kierowcy, na którym całe zajście nie uczyniło wrażenia, dochodził zza niewidzialnej ściany. — Wiedźma swoje zrobiła, zbóje ukryli skarby w grocie, skała się zamknęła. Tylko szczelina pokazuje, gdzie wejść można.
Chłopak otarł pot z czoła i sklął się w duchu, starając za wszelką cenę opanować drżenie rąk. Nie jest dobrze, kiedy w jednej chwili przypomina się wszystko — również to, o czym chciałoby się zapomnieć.
— Ale tak po prawdzie, to wiedźma zrobiła harnasia w trąbę. — Siedzący za kierownicą, zdawał się nie dostrzegać konfuzji pasażera. — Zaklęcie rzuciła, kasiorę wzięła, ale w tym wszystkim był jeden haczyk... hy, hy, hy — pracownik nadleśnictwa zaśmiał się do swoich myśli.
— To w końcu bujda czy nie bujda? — Głos Joha brzmiał już prawie normalnie, chociaż przelotne wspomnienie o tym, co kiedyś zrobił i co ona zrobiła, ciągle jeszcze uwierało niczym ostry kamyk w bucie.
— W każdej historii jest trochę prawdy. Nawet w tej, co to cię na uniwersytetach uczą. Jak dobrze popatrzysz, to też będzie trochę prawdy... hy, hy, hy. — Uznał, że dowcip mu się udał i zaczął znowu rechotać.
Joh nic nie powiedział. Ostatni egzamin z powszechnej dosyć radykalnie zmienił jego zapatrywania na temat prawdy, jednej i uniwersalnej. Sprawdziła się teoria, że weryfikacja wiedzy studenta powinna być rozmową dwóch inteligentnych ludzi. Jeżeli jeden z nich okazuje się głupim dupkiem, to drugi bierze indeks i wychodzi. Dwa tygodnie temu Joh zabrał indeks i wyszedł, a teraz, chcąc być konsekwentnym, musiał przyznać rację siedzącemu za kierownicą. Cały problem polegał na tym, aby dobrze popatrzeć.
— No i co z tym zaklęciem? — Wrócił do poprzedniego tematu.
— Wiedźma się połapała, że Dowbusze z czartem w konszachty wchodzą, to i zaklęcie trochę inaczej rzuciła. W umowie ponoć było, że skała stanie otworem, jak przyjdzie Harnaś albo brat jego Iwan, albo i ten, kogo oni wyznaczą. I tak też uczyniła, jeno warunki dwa po cichu dodała. Jeden, że skała nawet nie drgnie, kiedy człek będzie miał duszę grzechem zbrukaną. A zbójnicka profesja, to sam wiesz, jaka... Oleksa, któren dobrą sławą się cieszył, wejść by nie zdołał, a co dopiero Iwan czy jakiś inny zbójnik. Drugi warunek mówił, że raz do roku, na Wielkanoc, grota się roztworzy przed każdym, kto... czystości dochowa... czy jakoś tak. Ale nikt tego nie sprawdził. Dowbuszowa zgraja powróciła w swoje strony, w Czarnohorę. Potem Iwan i Oleksa do oczu skakać sobie zaczęli, a jeszcze później Oleksę jakiś mąż zazdrosny ustrzelił, bo mu się harnaś do kobity przystawiał. — Machnął ręką. — Wszystko poszło w rozsypkę.
— No i skarby pewnie czekają na jakiegoś... eee... najszlachetniejszego ze szlachetnych, który Wielkanocą wejdzie do środka...
— Tego legenda nie mówi. Powiadają jedynie, że ten, kto wejść zdoła, odnajdzie to, co najcenniejsze na świecie.
* * *
Poeta ostrożnie otworzył jedno oko. Jarzeniówki na suficie falowały odrobinę. Potem otworzył drugie oko. Sufit zaczął pląsać o wiele żwawiej, a jemu zachciało się rzygać. Poruszył głową. Potworny ból z tyłu czaszki sprawił, że przypomniał sobie wydarzenia sprzed kilku dni... ewentualnie sprzed kilku godzin... ewentualnie sprzed kilkuset lat... jeden gwizdek. Wszystko wskazywało, że znajduje się w szpitalu, że nawet jeżeli umarł, to nie do końca, a co najważniejsze, że kalendarz wiszący na ścianie korytarza, wskazuje na stary dobry tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty rok. Tam, skąd powrócił, działo się i owszem wcale ciekawie, jednak do wieczności należy zawsze przechodzić w swoim miejscu i czasie. Nie potrafił powiedzieć, jak długo był nieprzytomny, ale już nie chciało mu się rzygać i stanowiło to okoliczność nader sprzyjającą dalszym rozważaniom.
Ponownie ruszył głową, tym razem o wiele ostrożniej. Leżał na dużej sali. Światło wpadające przez okno, pozwalało przypuszczać, że za kilka minut wzejdzie słońce. Od jego prawej ręki biegła rurka, kończąca się w pojemniku z przezroczystym płynem. Kroplówka. Dalej, po prawej, na sąsiednim łóżku, pojękiwał cicho facet, tak jak i on podłączony do kroplówki. Poeta przekręcił głowę jeszcze bardziej. Zabolało okropnie, więc nie mógł należycie ocenić, czy gość bardziej pojękuje, czy bardziej śmierdzi.
Za przepierzeniem po lewej ręce coś się działo. Słychać było dwa męskie, nieco zdenerwowane głosy, jednakowoż Poeta, nieobeznany w specyfice lekarskiego zawodu, początkowo rozumiał jedynie słowo "kurwa" i "chuj" wypowiadane naprzemiennie z terminami o charakterze jeszcze bardziej specjalistycznym. Później do dwóch głosów dołączył trzeci, damski, a rozmowa zaczęła być nieco mniej niezrozumiała. Dowiedział się, że piętro wyżej właśnie zszedł z tego świata pewien nieszczęśnik, którego przed rokiem znaleziono w okolicach Opołonka w stanie całkowitego odmóżdżenia. Nikt nie potrafił ustalić, co było przyczyną śmierci.
Doszedł do wniosku, że w obecnym stanie ciała i ducha osiągnął już wystarczająco wiele i zapadł w głęboki sen.
* * *
Około południa obudził się ponownie. Dookoła panował ruch. Kroplówkę zabrano, a głowa bolała jak po normalnym chlaniu. Z takim bólem da się funkcjonować. Popatrzył dokładniej. Jego sąsiad po prawej, niewielkich rozmiarów pijaczek, nadal leżał i śmierdział. Na prawo od sąsiada, na kolejnej leżance, dostrzegł jejmość pokaźnych gabarytów.
— No jak tam pani, Piotrowska, lepiej? — Kobieta w białym stroju pojawiła się znikąd i właśnie odłączała jedną butelkę kroplówki, a podczepiała następną.
— Uch, jak mnie wczoraj boleści chwyciły, to żem pomyślała, co ostatnia chwila na mię przyszła. Nie ugadniesz, kiedy na człowieka przyjdzie. Ot wola boska.
— A bo to trzeba przyjść, woreczek wyciąć, a nie cały czas się męczyć i wszystko na Pana Boga zwalać. Jak będziecie tak dalej...
Pielęgniarka przerwała, bo do pomieszczenia wkroczył dostojnie wyglądający lekarz w otoczeniu innych lekarzy, którzy wyglądali mniej dostojnie. Ekipa, nie zwracając uwagi na pozostałe osoby, podeszła do pijaczka.
— Panie Leszczyk, słyszy mnie pan?
— Mmmyyy — coś zamruczało z sąsiedniej leżanki.
— Mam wyniki. O tym, że z pańską wątrobą jest bardzo źle, mówiłem poprzednio, ale jakoś nie widzę, aby pan wziął sobie moje słowa do serca.
— Mmmymułuummyy umyyymułu yyyym.
— Nie o to teraz chodzi. — Najdostojniejszy sprawiał wrażenie, że doskonale rozumie bełkot pacjenta. — Tym, co mnie naprawdę niepokoi, są wyniki badań pańskiej krwi.
— k... kkkyyyymmm
— Proszę nie przerywać, zaraz pan pójdzie do toalety. Obraz pańskiej krwi jest bardzo kiepski. To jest obraz krwi alkoholika w ostatnim stadium. W praktyce oznacza to, że może pan zejść w każdej chwili. Musi pan....
— kh... khkkhhyyyymmmu
Lekarz machnął ręką. Rozmowa się nie kleiła. Gestem dał znak pielęgniarce, aby zrobiła to, co do niej należy. Kiedy ta poprowadziła pacjenta w kierunku ubikacji, dostojny wraz z asystą opuścił salę, nie zaszczycając spojrzeniem ani Poety, ani pani Piotrowskiej.
— Taki młody i taki zmarnowany. Baby mu mądrej potrzeba. — Współpacjentka, z braku pielęgniarki postanowiła przed Poetą odsłonić to, co jej w duszy grało.
Chłopak pomyślał, że w takich warunkach albo do wieczora umrze w męczarniach, albo wyląduje w psychiatryku, na oddziale zamkniętym. Jedna i druga ewentualność były złe. Należało uciekać jak najszybciej.
Ciężką sytuację poprawiło trochę przyjście kolejnej kobiety — matki Leszczyka. Najpierw zaniepokoiła się, że łóżko puste, potem załamała ręce, kiedy sąsiadka relacjonowała jej to, co powiedział lekarz, a na koniec, narzekając na latorośl jak również na swój podły los, zajęła się synem, który był właśnie powrócił z łazienki.
Na początku Poeta poważnie się obawiał, że za chwilę on również będzie obiektem zainteresowań troskliwej mamusi. Na szczęście jego obawy okazały się nieuzasadnione. Po dziesięciu minutach pani Leszczyk i pani Piotrowska nadawały na wspólnej fali, trochę głośno, jednak było to o wiele lepsze niż konieczność dyskusji z którąkolwiek.
— Bo wie pani — ciągnęła Leszczykowa — ja to mam dwóch synów. Ten młodszy — wskazała ręką na zezwłok, śpiący snem sprawiedliwego menela — to dobre dziecko, ale tamten starszy, to chleje...
* * *
Poeta po raz kolejny przekonał się, że czasami lepiej jest tym, którzy postępują inaczej niż wszyscy. Wszyscy trzymali pieniądze w portmonetkach i portfelach. Poeta również trzymał trochę pieniędzy w portfelu, ale jego sweter miał zmyślnie ukrytą kieszeń w kieszeni. Trzeba nie lada fachowca, aby pomiędzy warstwami dzianiny wymacać kilka równo złożonych banknotów o większych nominałach. Gnida, która go okradła, nie była wystarczająco dobra w swoim fachu. Portfel zaginął, na szczęście większość gotówki i scyzoryk nadal miał przy sobie.
Mimo wszystko strata zabolała go bardzo. Imieninowy prezent od ojca posiadał wartość nie tylko materialną. Staruszek od ust sobie odjął, kupując na Różycu efektowny, ale drogi podarunek. Szkoda, wielka szkoda. Za to sweter, pracowicie wydziergany przez sympatyczną Elę, panienkę, która już jakiś czas temu zagięła parol na kawalerski stan Poety, nie po raz pierwszy okazał się prawdziwym darem serca.
Problem pieniędzy miał rozwiązany. Kupił bilet do Lutowisk. Teraz należało odszukać plecak. Ten, kto wypisywał Poetę ze szpitala, nie wyglądał na specjalnie zainteresowanego ani Poetą, ani tym bardziej plecakiem Poety. Powiedział jedynie, że wszystkie przedmioty znalezione przy poszkodowanym (czyli właśnie plecak) zostały przekazane w depozyt do Nadleśnictwa w Stuposianach. Tak przynajmniej twierdził milicjant wezwany na miejsce wypadku.
Głupie aż sine. Nie mogli zabrać plecaka do karetki?
Widocznie nie mogli.
Próba dotarcia do milicjanta niczego nie przyniosła. Nawet się nie dowiedział, kto go, nieprzytomnego, na dnie jaru odnalazł. Kiedy zaczął drążyć temat plecaka, funkcjonariusz przypomniał sobie, że ma jeszcze wiele spraw do załatwienia i po prostu spławił upierdliwego interesanta. Poeta musiał chcąc nie chcąc powrócić na miejsce zdarzenia i dokonać wizji lokalnej. Autobus jechał wprawdzie tylko do Lutowisk, ale dotarcie do Stuposian nie stanowiło problemu — ot, większe kilka kilometrów szosówki.
Godzinę później wysiadł na odrapanym przystanku. Poza tym, że wszystkie gnaty bolały go przy każdym ruchu, czuł się wyśmienicie. Najważniejsze, że łeb miał cały i nie chciało mu się rzygać. Nawet poczuł głód.
Wszystkie drogi prowadzą do knajpy.
Wiedziony instynktem nieomylnie odszukał zakład gastronomiczny kategorii umiarkowanej, taki, w którym czuł się najbardziej komfortowo.
W drzwiach przepuścił czarnowłosą dziewczynę z plecakiem. Jechała tym samym autobusem. Nie mógł odpędzić wrażenia, że parę lat temu gdzieś już piękną okularnicę widział. No cóż, włóczył się po tych górach od dekady, od czasu swojej pierwszej ucieczki z domu i nieustannie spotykał ludzi. Setki ludzi. Dobrych i złych. Ciekawych i nieciekawych. Pamięć do twarzy miał kiepską tak, że nie raz, nie dwa rozpaczliwie usiłował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy zetknął się z napotkaną osobą. Najczęściej bez rezultatu.
Tym razem zadanie miał utrudnione. Panienka nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Na początku nieco się zdziwił. Zakazana morda skutkowała tym, że panienki spotkane na szlaku zaszczycały go spojrzeniami a ta... ani trochę. Dopiero kiedy wszedł do środka i zajął miejsce, z którego mógł obserwować ambitną samotną turystkę, uświadomił sobie, że przecież nie ma plecaka, a z poobijaną gębą, w wyświechtanym swetrze po prostu wtopił się w otoczenie i jest dla niej jednym z wielu tubylców, których lepiej unikać. Trudno. Zabrał się do żarcia, co jakiś czas rzucając okiem na brunetkę. Ta krytycznym wzrokiem oceniała zawartość talerza, a smutek na jej twarzy, dobrze wyeksponowany przez duże okulary, sprawiał na postronnym obserwatorze wrażenie, że świat płynie gdzieś obok, ponad ewentualnie poniżej problemów prawdziwie wielkiego kalibru.
Niewiele można powiedzieć patrząc na dziewczynę z przeciwległego końca pomieszczenia, w którym unosi się kwaśny zapach bigosu i jeszcze bardziej kwaśny zapach tymczasowości. Poeta spojrzał dokładniej i doszedł do wniosku, że dwa lata temu rzucił ją facet, panna ma dwadzieścia pięć lat i cztery miesiące, otrzymała w spadku niewielkie mieszkanko (nie potrafił ocenić czy po wujku, czy po dziadku), pracuje w zawodzie nauczyciela-polonisty i... nosi niebieskie majtki.
Do ostatniego wniosku doszedł, przypominając sobie, skąd czarnowłosą piękność pamięta. Kiedyś... kiedyś... chyba tego roku, co Jaruzel wprowadził stan wojenny, siedziała, być może w towarzystwie faceta, który ją porzucił, pod wiatą na bazie w Starym Siole. A może siedziała w towarzystwie jakiegoś innego faceta? Jeszcze raz przyjrzał się dziewczynie. Tak, nie ulegało wątpliwości, że trzy lata temu zadawała się z kimś innym, na pewno nie z tym, który ją potem porzucił. Wówczas wyglądała na bardziej zadowoloną z życia i siedziała tak, że każdy mógł zobaczyć jej niebieskie majtki.
Poeta nie rozumiał, dlaczego dochodzi do swoich wniosków. Przestał się nawet dziwić temu, że jego wnioski zawsze były zgodne ze stanem rzeczywistym. Po prostu widział więcej i musiał z tym jakoś żyć. Zwłaszcza, że informacje, które jego mózg i dusza wyławiały nie wiadomo skąd, rzadko kiedy mówiły coś więcej na temat osoby. Aby człowieka poznać, nie wystarczyło popatrzeć. To również zdążył już zrozumieć. Nawet jak ktoś widział lepiej, to też nie wystarczyło, jak tylko popatrzy. Wtedy, w Starym Siole, trochę więcej powiedziało Poecie to, że dziewczyna szybko poczuła wzrok Poety na swoich majtkach i siadła tak, aby majtek nie było widać.
Ale Poeta i tak wiedział, że dzisiaj ma na sobie niebieskie majtki.
Skończył jeść. Zbierając się do wyjścia, rzucił dziewczynie spojrzenie. Chciała się uśmiechnąć, ale w ostatniej chwili powstrzymała uśmiech. Spoza okularów dotarło do niego włącznie ostrzeżenie i niedwuznaczna sugestia, aby trzymał się z daleka. Ludzie wyglądali kiepsko, kiedy walczyli ze swoją naturą w imię... no właśnie, w imię czego?
Wyszedł na zewnątrz. Podmuch zimnego wiatru przeniknął przez sweter. Skrzywił się. Wiosna przyszła bardzo ciepła, ale kwiecień, to kwiecień, zwłaszcza w górach. Miał nadzieję, że plecak odzyska w nadleśnictwie, a w plecaku pod klapą będzie kurtka. Ruszył żwawo przed siebie. W Smolniku czuł się już całkiem dobrze, a w Stuposianach nawet kości przestały boleć.
— Plecak? — Stróż w nadleśnictwie zrobił głupawą minę.
— No. Taki szary, trochę niebieski, z czerwoną kurtką pod klapą.
— A skąd mam wiedzieć? — Dziadek wzruszył ramionami. — Trza by się Markucha zapytać. On cię znalazł, może coś wie.
Na dźwięk słowa "Markuch" Poeta poczuł ulgę. Znał faceta i był pewien, że skoro to Markuch go odnalazł, plecak na pewno nie zaginął. Może nawet portfel odzyska? Jeżeli plecak wrócił do jego czasów, to może portfel też. Poczuł przypływ optymizmu. Wyobraził sobie głupią minę Kirdziela, czy jak go tam zwali, kiedy się zorientował, że zdobycz zniknęła. Świat był prosty i fajny. Złe było tylko to, że poszedł niewłaściwą drogą. Markuch mieszkał w Skorodnem. Dwie godziny temu z Lutowisk należało wyruszyć w zupełnie innym kierunku.
— Cholera. Mam wracać do Skorodnego? — Zrobił zbolałą minę i popatrzył pytająco na stróża w nadziei, że ten wskaże mu jakąś podwodę.
— Nie, nie potrza. Ciągle tu jest. — Stary wskazał drzwi, wiodące na podwórze. — Jedzie do Bukowca, deski zawieźć...
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale uszczęśliwiony Poeta ruszył z kopyta.
* * *
— Przyszła starucha, zabrała twój tobołek i poszła sobie. Ja żem nie zdążył nawet dobrze pomyśleć, czy dać w mordę i odebrać, czy może Wiedźma zna jakąś ważną przyczynę, dla której chce, abyś do niej przybył. Bo to ona cię znalazła, nie ja. A przedtem jeszcze z doktorami awantura. Ziuta w ziołach obeznana, jak mało kto. Zaraz byś na nogi stanął. Całe nieszczęście, że chłop Heńkowej córki, no wiesz, zięcio tego Heńka ze Stuposianów, co to my samogon zeszłego roku do Sianek wozili, do lasu z babą swoją poszedł. No i zaraz w krzyk, że stara nad tobą gusła wyprawia. Mąż Heńkowej córki też doktor jest. Pooglądał twój łeb, zaraz do telefonu do nadleśnictwa pogonił i karetkę zawezwał.
Markuch zakończył relację. Stoicki spokój, na małpiej mordzie, jedyny w swoim rodzaju, udzielił się również Poecie. Jechali w milczeniu. Było nieźle, a nawet jeszcze nieźlej. Plecak wprawdzie znajdował się na terenie tak zwanego Worka, miejsca raczej trudno dostępnego, w chacie nad Negrylowem, u osoby, która oficjalnie nie istniała, ale najbardziej uciążliwy tubylec (na wschód od Osławy) tam właśnie zmierzał. Pułkownik, do niedawna panujący w Bieszczadzie samowładnie, akceptował nieistnienie czarownicy... po cichu twierdzono, że ze wzajemnością. Nawet powożący furmanką małpolud, który o wszystkich wiedział wszystko, nie był w stanie powiedzieć zbyt wiele na temat relacji, jakie łączyły tych dwojga.
W związku z nadchodzącym wielkimi krokami spotkaniem z Wiedźmą, Poeta odczuwał szczególny brak entuzjazmu. Nie widział jeszcze kobiety na oczy, ale słyszał co nieco. Neandertalczyk, rechocząc, twierdził, że baba ma dopiero dziewięćdziesiąt lat, ale i tak wygląda okropnie staro. Wredna przy tym, pamiętliwa, jak mało kto. Jednak była ostatnią, która czarta przegonić mogła, na chorobę jaką niebądź sposoby znała, a nawet propastnyka potrafiła zatrzymać. Tej ostatniej sztuki już nawet w Siedmiogrodzie niewielu umiało dokonać, a po polskiej stronie Wiedźma była ostatnią.
Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Egzamin z Algebry zdał w pierwszym terminie, to i ze starą sobie poradzi. A skoro jest już w Worku, po raz kolejny spróbuje odnaleźć Dowbuszową skałę. Dwukrotnie się nie udało, do trzech razy sztuka. Miał nadzieje, że tym razem stary nie będzie musiał wyciągać go z łap sowieckich wopistów.
— A bimber dalej wozicie na tamtą stronę? — Poeta wyrwał swojego towarzysza z głębokiego zamyślenia.
— To nie wiecie obywatelu, że propinacyję nam car batiuszka odebrał... a może to cysorz? Pies ich jebał. — Machnął ręką. — Pędzić samogon zakazano.
— Wiele ty byś nie miał, gdyby każdy pędził bimber.
— Ot, stary a głupi. Ty sobie myślisz, że dobry samogon zrobić, to tyle, co pierdnąć. Umieć trzeba i serce mieć trzeba. Tak jak do wszystkiego. Jeden stoły i szafy potrafi robić, inny wiersze pisać, jeszcze inny ziemię uprawiać, a Markuch umie bimbru napędzić i to takiego, że ruskie sołdaty grosza nie żałują, że pieśni śpiewają. A teraz morda w kubeł. — Wskazał batem na budkę wartowniczą przy drodze. — Jakby się pytali, to z nadleśnictwa jesteś i deski do Bukowca wieziem.
— A jak bimber znajdą, to co mam mówić?
— Nie znajdą.
Poeta obejrzał się za siebie. Markuch bez bimbru w drogę nie wyruszał. Na furze destylat można było ukryć co najwyżej pomiędzy deskami. Prosta konstrukcja nie dawała wielkiego pola do popisu.
— Ich to sprawa przeszukać wóz, a nasza sprawa dobrze schować. Każdy powinien swój krzyż dźwigać, nie na innych się oglądać — małpolud zakończył filozoficznie.
* * *
— Jedzie pan do Ustrzyk? — Ewa energicznym ruchem otworzyła szoferkę i spojrzała kierowcy prosto w oczy. Kiedy chciała, aby ktoś podwiózł i nie pchał się do niej z łapami, zawsze patrzyła prosto w oczy.
— Do Ustrzyk i do Wetliny. Siadaj.
Podeszła od drugiej strony. Rudowłosy mięśniak, siedzący obok, uśmiechnął się od ucha do ucha. Dziewczyna chwyciła wyciągniętą rękę. Poczuła jak mały palec rudego buszuje po wnętrzu jej dłoni. Ogarnęła ją złość. On tak samo robił i bardzo to lubiła, a potem przestał i bardzo jej tego brakowało. Boże, jaki ten świat był wkurzający. Wyrwała rękę i groźnie popatrzyła na chłopaka. Bez pomocy zwinnie wspięła się do środka.
— Dokąd idziesz? — Lekko zdeprymowany spojrzeniem próbował nawiązać rozmowę.
Dopiero teraz zauważyła, że pasażer nie jest tubylcem. Ubłocone Zawraty i niebieski, wyświechtany Elbrus wskazywały, że tak samo jak ona wybrał się w tym dość nietypowym czasie na wędrówkę.
— Idę przed siebie. — Temperatura uczuć w szoferce oscylowała w granicach zera bezwzględnego.
— To się nieźle składa. — Znowu ten kretyński uśmiech. — Ja też idę przed siebie.
Ponownie zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.
— Posłuchaj. Na pewno nie idziemy w tym samym kierunku.
— Szkoda — odparł lekko wstrząśnięty, ale bynajmniej nie zmieszany.
Kierowca parsknął śmiechem i wnętrze kabiny wypełnił warkot silnika.
* * *
— Nie! Panie władzo kochana! Nieee! Jawszystkowytłumaczę. Ja nie... ja, ja... to dla siebie! Tylko dla siebie! Moje! Na użytek osobliwy!
— Osobisty — sierżant poprawił dobrodusznym tonem, ale ośmiu dużych flaszek i jednej małej oddawać nie zamierzał.
Małpolud wydał kolejny jęk. Kontynuował wyjaśnienia, używając wyrażeń coraz bardziej złożonych i coraz mniej zrozumiałych. Serce Poety krwawiło. Pierre Boulle zapewne nigdy nie obserwował takiej sceny... akcja Planety małp potoczyłaby się inaczej.
Tylko przez moment miał nadzieję, że się uda. Kontrola osobista niczego nie wykryła. Chwilę później żołnierz uniósł deski i zaczął wyjmować jeden wysokoprocentowy dowód rzeczowy za drugim. Wszystko wskazywało, że tym razem towar nie dotrze do odbiorcy. Mundurowi, stojący na posterunku przed wjazdem do Mucznego, nie po raz pierwszy obrabiali uciążliwego mieszkańca Bieszczadu do ostatniej butelki. Całe zajście miało charakter do bólu rutynowy i wzbudziło w nich jedynie umiarkowaną wesołość.
— Panie kapitanie! Litości! Chociaż te jedne, namniejsze ostawcie! — Na kolanach, w pozie Waleriana Łukasińskiego wyprowadzonego z kazamatów (tylko łańcucha brakowało) i z wyrazem bezgranicznej rozpaczy na gębie Markuch poruszyłby skałę.
Sierżant... starszy sierżant ogarnął spojrzeniem stojące na ławce butelki. Awansował. Przez ostatnie dwa lata Neandertalczyk tytułował go porucznikiem. Wziął do ręki półlitrówkę. W odróżnieniu od tych dużych, po prycie, starannie umyta do rąk się nie lepiła i nie straszyła resztkami napisów w rodzaju "Perła bieszczadzka" czy "Portwein różowy". Etykiety z popularnych mózgotrzepów zdrapać trudno, a kmiotek prędzej umarłby, niż wykonał dodatkową robotę. Dowódca wiedział, że bimber we wszystkich flaszkach jak zawsze jest niezły, że lepiej się prezentuje w bezbarwnym szkle i że pan major, kiedy dostanie pół litra Markuchowego bimbru w ładnym opakowaniu, będzie bardziej zadowolony, niż gdyby dostał zero-siedem w obleśnej butli po winie marki wino. Popatrzył na przemytnika groźnie.
Emocje sięgnęły zenitu. Na małpim pysku skrajne napięcie i obawa mieszały się z nadzieją.
W przypływie uczuć wyższych żołnierz schował mniejszą flaszkę za pazuchę, chwycił większą i rzucił w kierunku bimbrownika. Ten zręcznie złapał i rozpłynął się w podziękowaniach.
— Nie mogłeś lepiej schować? — zapytał Poeta, kiedy wóz znalazł się poza zasięgiem wzroku żołnierzy.
— Ale te studenty głupie. — Neandertalczyk pokręcił głową.
Jechali w milczeniu. Całkowity spokój, wręcz zadowolenie, które wyczuwał u swojego towarzysza, pozwalały przypuszczać, że całe zajście miało drugie dno. Jakie? Pewnie niedługo się dowie. Tak czy inaczej szkoda, że bimber przepadł, no chyba, że u Wiedźmy czeka już wcześniej dostarczony towar, a oni jadą wyłącznie sfinalizować transakcję. Tylko po cholerę teraz wiózł tak dużo? Najbardziej zastanawiało go, czego gazda ze Skorodnego się obawiał, kiedy żołnierz trzymał w ręku małą flaszkę. Wystarczyło popatrzeć na rozbiegane oczka i nie było wątpliwości, że stary coś kombinuje. Ale co?
— Słuchaj. — Nie wytrzymał. — Co było w tej małej butelce?
— Nie jesteś taki durny — mruknął Markuch pod nosem i pogonił konie. Niczego więcej nie powiedział.
Przed Tarnawą skręcili w drogę do Bukowca. Co jakiś czas mijali leśne polanki, z których mógł obserwować resztki zimy, kurczowo przywarte do najwyższych partii Krzemienia, Kopy Bukowskiej i Halicza. Śnieg, nieoświetlony słońcem, nawet stąd sprawiał wrażenie takiego, który zniknie lada dzień.
— Ziuta powiada, że zima jeszcze wróci. — Bimbrownik wydawał się czytać w myślach przyjaciela zapatrzonego w dalekie szczyty Bieszczadu.
Po niespełna dwóch godzinach jazdy stanęli w Bukowcu. Nadgraniczna połonina, cztery kilometry na południowy zachód, w dalszym ciągu wygląda inaczej, niż powinna. Rok temu odniósł wrażenie, że pobliskie pasmo wznosi się daleko, bardzo daleko, wyznaczając granice dostępnego wędrowcom świata. W tym roku poczuł to samo. Bukowiec był dziwny. Miejsce emanowało smutkiem, narzucającą się melancholią, zamyśleniem. Być może sprawiła to niewielka żeliwna figurka, którą wówczas znalazł na przycerkiewnym cmentarzu. W pierwszym odruchu zapragnął zabrać znalezisko ze sobą. Popatrzył wzrokiem Poety i zobaczył żal kogoś, kto przed wiekiem rzucił grudę ziemi na trumnę. Ten ktoś nie potrafił pogodzić się z wszechobecnym a nieuchronnym przemijaniem... tak jak wszyscy. Figurka pozostała tam, gdzie ją umieścił przepełniony tęsknotą tubylec. Myśl, że coś małego, zapomnianego i nieważnego dla świata przetrwa na swoim miejscu kolejny rok, dwa, może dekadę, wbrew gromkim mędrcom domagającym się ciągłych zmian, była dla Poety niczym światło dla szukającego drogi w ciemnościach.
Pustka i cisza dźwięczały w uszach.
— No ruszaj młody. Dechy trza zrzucać. — Głos Neandertalczyka wyrwał go z zadumy.
Niedopałki i świeże ślady pozwalały się domyśleć, że więźniowie zakończyli robotę całkiem niedawno. Po lewej stronie zobaczył coś w rodzaju tablicy informacyjnej. Dwa wbite w ziemię drągi łączyła okazała decha, na której przy pomocy farby podkładowej wymalowano napis "Błękitna aleja". Pieśń gminna głosiła, że pracujący przy budowie drogi, z braku kawioru i szampana raczyli się jagodzianką na kościach. Od koloru owego półszlachetnego trunku trakt wziął swoją nazwę.
Deski zostały złożone przy drodze. Poeta z pewnym nieukontentowaniem stwierdził, że jego dobre samopoczucie miało charakter przejściowy. W plecach czuł ból, a łeb pękał przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Trudno, bywało gorzej. Poleży sobie spokojnie jeden dzień, popatrzy w niebo i samo przejdzie. Ruszyli dalej. Do chutoru Wiedźmy mieli jeszcze godzinę jazdy. Z ciężkim sercem spoglądał na furę. Siekierka i zapasowy masywny dyszel leżały na pustym wozie tak, jak nieutulony żal leżał na wątrobie Poety. Siedem flaszek przedniego samogonu przepadło... nie licząc mniejszej. Coś mu w tym wszystkim nie pasowało, korciło, aby zapytać, jednak nauczony doświadczeniem, czekał spokojnie.
— W butelce była wódeczka dla pana Majora — Markuch, nieponaglany, podjął przerwaną godzinę wcześniej rozmowę. Jakaś umiarkowanie złowroga nuta zabrzmiała w głosie bimbrownika. — Pan Major ma zwyczaj jeździć co jakiś czas do Sianek i samemu wszystkiego doglądać. A jak Major dogląda własną osobą, to wojskowi o wiele bardziej pchają nos w nie swoje sprawy i może zrobić się smród. A nam spokoju potrza. Za tydzień musimy zabrać od Wiedźmy dużo towaru i na plecach zanieść do Wołosatego, a potem do Zagórza. Na długo przyjechałeś? Przydałbyś się.
— Jeżeli odnajdę plecak, za tydzień na pewno jeszcze będę. — Perspektywa rozpoczęcia kariery przemytnika wydała się Poecie o wiele ciekawsza niż kolokwium z metod matematycznych.
— Plecak czeka w chacie. Wiedźma wzięła i niech Święta Przeczysta chroni tego, kto spróbowałby odebrać.
— Rozumiem, że Majorowi znajdziesz na ten czas jakieś bardziej twórcze zajęcie niż włóczenie się po Worku.
— Hy, hy, hy! Jużem znalazł. — Małpolud przyjął nagle oficjalny ton. — Dzisiaj, najdalej jutro, pan hrabia na Lutowiskach spożuni... spożywi... spo-po-ży... eee tam — machnął ręką — wychla ten specjał, który my z Wiedźmą przygotowali. Ja tam nie znam się na jej gusłach, ale wiem, że jak kto wypije, to bimber bardzo dobrze smakuje, przez następny tydzień zupełnie nic, a potem, przez drugi tydzień, hy, hy, hy... sraka na siódmy zagon. Dziesięć lat temu, w Lesku, jakem się ichnim samogonem struł okropnie, stara mnie czymś podobnym leczyła. Józka z Hoczwi, tego, co pod zamkiem mieszkał, do szpitala zabrali i już nie wrócił. Na śmierć się struł. Ja tam ze sracza nie wychodził dni sześć, ale potem byłem zdrowy jak byk.
— No dobrze. Tylko skąd masz pewność, że mała flaszka dotrze do kogo trzeba.
— A mam! Poprzednim razem było toczka w toczkę tak samo. Żebyś wtedy widział pana na Lutowiskach, w jakim pośpiechu wracał do chałupy. — Rozmarzona neandertalska fizjonomia współgrała z niezwykle łagodnym brzmieniem głosu. — Pół Bieszczadu pan Major na ten czas zasrał. W przyszły czwartek zasra drugie pół.
* * *
CDN