Ogród
- Coś słyszę? I skąd?
- Z białego kraju chmury - z krawędzi marmurowych kolumn altany. Skrada się ku nam ciemnozłote, gorejące słońce, nieboskłonem jak bukietem błękitnych malw dla nas kołysząc - odpowiadasz.
Nie wiem, kim jesteś, gdy tak idziesz przy mnie po tej drodze. Nie wiem – mężczyzną czy kobietą, przyjacielem czy kochankiem. Czy my w ogóle się znamy? Ile masz lat? Wspinasz się na wzgórze wśród kwitnących barwnie trzewi ogrodu. Stąpasz twardo, jak ciemięzca, lecz zaraz poruszasz się z pełnią gracji i subtelnością kroczącej miękko łani - przeskakujesz klomby. Ja za tobą.
Uśmiechasz się. Ten uśmiech spływa po twoim ciele mając za źródło kąciki oczu. W końcu przeskakuje na czubki moich palców. Chyba trzymam cię za rękę.
Sycimy kwiaty barwami każąc się zastanawiać, czy kiedykolwiek przedtem były prawdziwe. Puszą się dalie i peszą róże. Ta chwila kładzie się usłużnie pod naszymi stopami, wlewa do dziur w ziemi nie dając mi się potknąć. Jednym gestem wyprasza kamienie. Jest jak woda - piję ją, by żyć, ale też jak wino, którego smakuję dla samej rozkoszy.
Długa trawa wokół nas drży i faluje, wyglądając ku nam lękliwie przez kwiecie. Świszcze pod batem wiatru jak krzyczące, głodne tłumy. Źdźbła kładą się miękko na ziemi - zakosami, licznie jak mijające lata, gdy tylko na nie spojrzę, a patrzę despotycznie. Są nietrwałe w swej postaci, ale na pewno tu będą, i będą przybywać.
W tym jednak miejscu ścieżka się rozdwaja, pozostawia za sobą gwar, i kłóci już tylko z samą sobą o to, którędy dotrze na szczyt wzgórza. Przed nami zbyt wielkie ciężary leżą głazem, aby mogła chcieć je nieść idąc krócej, do przodu.
Skręcimy w lewo. Ono nie załka ukradkiem, gdy wbijemy w nie pięty. Stamtąd dobiega nas pomruk innej niż płacząca fontanny - to ku niej zdążamy.
Spójrzmy więc teraz na chichoczące beztrosko rumiane azalie, ślące ku nam wonne motyle bijące skrzydłami z ich własnych płatków - siadają nam na nosach, zalotnie, jak listy o wstawiennictwo, w wazon - szydzę ujmując na chwilę w palce głowę jednej z nich, o urodę. Darzymy je ulotnymi półsłówkami odchodząc i wiedząc, że podszeptują o nas między sobą.
Plusk wody wabi nas jak spragnione zwierzęta. Jak wszystkich od wieków.
Nie możemy czekać. Unosimy twarze ku niebu jak gończe psy i nasłuchując zmuszamy się do biegu. Musimy zerwać delikatne kielichy czerwonych datur* słysząc, jak kwiaty wokół nas gaworzą w zdziwieniu z pluskiem wody. Kłębi się ona w granitowej sadzawce słowami, które wypowiemy, albo które przepadną. Słyszę je wszystkie - spadają szumnie. Wyjąc proszą, aby zwilżyć nimi wargi.
Ach, zbyt wiele ich było, zbyt wiele złowił kielich datury…
Znów brzmią kolejne słowa - część z nich mamrocze mi w głowie o zmierzchu. Marszczę brwi - Ty też to słyszysz.
Teraz w swe dłonie pośpiesznie łapiemy zduszone, czerwone od wysiłku padania, promienie dogasającego słońca. Upleciemy z nich wieniec, w którym zaśniesz tym, co ceniłam najbardziej - uśmiechem. Na moich ustach, bym mogła cię nim wspominać, gdy przyjdzie mi się ocknąć wieczną nocą (Będę równie ciemna), i powiedzieć; jesteś już tylko wyblakły powidok zmysłów, które nie mogą pogodzić się z utratą.
Jak zdjęcia.
Wtedy, widmo przeszklone czasem, wzrokiem pustym będziesz toczyć moją nową chwilę jak czerw. Bo ja składam się z chwil - Ty jesteś już jak zamknięty pokój. Tam tylko się kurzy. Wciąż stoją te same meble, stoi na stole zastawa, wiszą te same obrazy, ale to są dzieła, na które chcę patrzeć, patrzeć, patrzeć. Nie mam bowiem klucza, aby wejść. Wciąż też przecieram rękawem jedyne niezamglone okno, wpatrując się błagalnie jak głodny, który nigdy nie dotknie ani nie posmakuje już chleba, ale nie dane mu będzie umrzeć. Będzie patrzeć.
Ja jestem, stałam się, jednym ze źdźbeł trawy w ogrodzie.
Któż mnie przezeń wiódł? A cóż było najcenniejsze?
* Nazwa datura pochodzi z języka hindi – dhatūrā (kolczaste jabłko).