Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Morowe Powietrze
#1
Szczerze mówiąc nie do końca jestem przekonany, czy powinno to trafiać dalej niż poza krąg moich najbliższych znajomych, ale skoro już oświadczyłem, że to zrobię, to nie wypada się teraz wycofywać.

MOROWE POWIETRZE




„…Szedłem niespiesznie bulwarem, gdy ją zauważyłem – zbliżała się do mnie, roztaczając tę dziwną, wyzywającą aurę kurwy…”Henry Miller

Pokoik był mały i ciasny. Oprócz biurka, laptopa, łóżka i niewielkiej lodówki, nic się w nim nie znajdowało. Przez dłuższą chwilę z niewytłumaczalnym zaciekawieniem wpatrywałem się w każdy szczegół tego ubogiego wystroju. Ciężko było mi to ukryć. Moje ruchy były powolne, a wzrok mętny. Nie dało się jednak zakamuflować na długo pewnego rodzaju radości, ulgi, która towarzyszyła mi w tym konkretnym momencie. Moje spojrzenie mówiło wszystko. Obracałem głowę bardzo powoli – raz to w lewo, potem w prawo, by znów zatoczyć wzrokiem koło po horyzoncie. Omijałem jedynie twarze. Twarze dwóch osób, siedzących tu ze mną w tym niedorzecznym, małym pokoiku, który napawał mnie niemniej niedorzeczną radością. Gdzieś ukradkiem dostrzegałem jedynie życzliwość i uśmiech dziewczyny siedzącej w lewym rogu pokoju, tuż przy lodówce. Druga twarz była beznamiętna, tak cholernie beznamiętna. Chłodna i obojętna do tego stopnia, że przechodziły mnie ciarki po plecach już na samą myśl o niej. Jak na ironię, postać ta siedziała w drugim końcu pokoju i była od lodówki możliwie najdalej. Nie widziałem jej twarzy. Czułem jednak, jaki ma wyraz. Nie patrząc na nią, byłem o tym przekonany, nie wymagało to żadnej weryfikacji. Nie potrzebowałem słowa czy choćby oddechu. Co do oddechu, to mój był szybki, nieregularny, a przy tym, o dziwo, dość głęboki. Od lewej strony dało się słyszeć oddech delikatny, niemal stłumiony. Od prawej jedynie przerażająco głośną ciszę… zero oddechu. Zamknąłem na chwilę oczy.
- Może chcesz się napić? – zapytała dziewczyna siedząca tuż przy lodówce.
- Tak, chętnie – odparłem, ocknąwszy się.
- Żubrówki czy czystej? – zapytała z życzliwością w głosie.
-Masz żubróweczkę? Zdumiewasz mnie! – ochoczo wystosowałem.
W tym momencie pokój nieco ożył, ożyły reakcje, dźwięki, ruchy. Co ważniejsze, i ja nieco ożyłem. Kobieca dłoń otworzyła drzwiczki małej lodówki i chwilę później szklanka wraz z litrową butelką żubrówki stała na wyciągnięcie ręki. Mojej ręki!
- Proszę, częstuj się – powiedziała.
- Niestety, nie mam żadnej popitki – dodała.
- Nic nie szkodzi – odparłem pośpiesznie.
Bez zbędnej zwłoki nalałem sobie dwieście gramów tej żółtawej substancji zbawienia. Podczas gdy ja zajęty byłem napełnianiem szkła, dziewczyny rozpoczęły rozmowę. Cisza na dobre odeszła w niepamięć. Słyszałem jedynie pogłos, ton, pomruk. Nie słyszałem jednak, lub po prostu nie chciałem słyszeć, o czym konkretnie rozmawiają – miałem teraz ważniejsze sprawy na głowie. Zastanawiałem się, czy dużym nietaktem będzie brak propozycji z mojej strony, by i im nalać nieco wywaru z turówki wonnej. Zwyciężyła chciwość i zachłanność. Owej propozycji nie wystosowałem. Czułem się trochę jak pirat, który kulejąc na jedną drewnianą nogę, po bezowocnych latach żeglugi i wojaży wreszcie dorwał się do skarbu i nie puści go. Nie puści, choćby nie wiem co. Chwyciłem mocno szklankę i duszkiem, łapczywie, wlałem w siebie całą jej zawartość. Rozmowa na chwilę umilkła – obie patrzyły na mnie z lekkim niedowierzaniem.
- Jestem brudny, czy coś? – wymamrotałem.
Żadna z nich nie udzieliła mi odpowiedzi. Odkrzyknąłem zwycięsko i chwyciłem butelkę, by napełnić szkło powtórnie. Wlałem kolejne dwieście gramów. Wódka była bardzo dobrze zmrożona. Zwykłem popijać ją sokiem jabłkowym, jednak w takich okolicznościach nie miało to większego znaczenia i kolejna porcja szybko i sprawnie spłynęła mi w trzewia.
Zrobiło mi się ciepło. Ciężar głowy sprawił, że odgiąłem się do tyłu w taki sposób, by w końcu plecami dotknąć łóżka, a ręce rozłożyłem tak, by wraz z tułowiem tworzyły znak krzyża. Spoglądałem w sufit. Moje towarzyszki nie przerywały sobie rozmowy. Leżąc tak, starałem się nie myśleć o niczym. Flauta, spokojne morze, czysta woda, piękny biały latawiec…
Z transu wyprowadziło mnie nieco moje imię wywołane przez jedną z nich. Postanowiłem posłuchać, o czym mowa. Nie myliłem się. Kobieta siedząca po prawo opowiadała tej drugiej o mnie, o nas. Druga zdawała się zaś słuchać ze sporą dozą zainteresowania. Kiedy obie zorientowały się, że przysłuchuję się rozmowie, na chwilę przerwały. Dziewczyna z prawej spojrzała na mnie, a na jej twarzy zaczęła rysować się złość. Wyciągnęła pośpiesznie papierosa i zapaliła.
- Miałaś nie palić – z trudem wystosowałem.
Parsknęła, po czym rzekła:
- Miałeś nie pić.
- Nie piję przecież, aczkolwiek w obliczu zaistniałych okoliczności, które i dla…
- Skończ już – przerwała mi.
- Idź się przewietrz – dodała.
Było ciepło, Jezu, było okropnie ciepło! Stałem na trawniku, a ze wszystkich stron otaczał mnie gmach akademika. Założyłem okulary przeciwsłoneczne. Czułem się ociężały. Nie żeby grunt pod nogami płatał mi figle, chodziłem całkiem pewnie i prosto, ale czułem jakby głowa bimbała mi - w prawo, w lewo, w prawo, w lewo, w prawo, w lewo… Boże, gdzie ja w ogóle jestem? Wszystko jest tu takie obce, nieobecne. Co ja, kurwa, tu robię? Przypomniałem sobie o dwóch damach, które zostawiłem w tym małym, zabawnym pokoiku. Poczułem wypieki na twarzy. Kurwa, przecież nie chcesz tam wracać, przyznaj się – wypowiedziałem na głos. Wziąłem dwa głębokie wdechy, przeczesałem włosy dłonią i ruszyłem w stronę drzwi wejściowych.

Wjechałem windą na górę. Zapukałem. Proszę – powiedział głos zza drzwi. Wszedłem niepewnie do pokoju. Dziewczyny siedziały na tych samych miejscach co wcześniej, ta z prawej strony ruszyła mi naprzeciw. Na jej twarzy dało się zauważyć powoli wyłaniający się uśmiech. Wyciągnęła ręce i powiedziała:
- Przecież wiesz, że Cię kocham, głuptasie!
- Nie róbmy sobie tego więcej – dodała ciepło.
Nie odpowiedziałem jej. Utopiłem się jednak w jej objęciu. Czułem co prawda jakąś wewnętrzną niechęć i odrazę, ale nie potrafiłem się nie poddać jej czułości, niczym strudzony moskiewski człek swojej jedynej, ukochanej Rosji! Była ona powodem jego cierpień, jego niedoli, a zarazem jedyną, której potrafił rzucić się w ramiona i oddać bez opamiętania. Usiedliśmy, a ona trzymała mnie za rękę. Po chwili wróciły do rozmowy. Klimat zdecydowanie zelżał. Obie gaworzyły wesoło, a ja przysłuchiwałem się temu w milczeniu, skrywając jednocześnie swoją duchową nieobecność pod czarnymi okularami przeciwsłonecznymi, których ostatecznie nie zdjąłem.

Wracaliśmy tramwajem - bez biletów, rzecz jasna. Jest to oczywiste nie tyle dlatego, że nagminnie gwiżdżemy na jakiekolwiek zasady, a dlatego, że nie mieliśmy ani grosza, choć w tym wypadku powinienem powiedzieć – eurocenta, przy duszy. Sami w obcym mieście, w obcym kraju, bez pieniędzy. Gorzej być już nie mogło… otóż mogło – zaczynałem powoli trzeźwieć.
- Powinniśmy odnaleźć jakiś bankomat i sprawdzić, czy przelew już dotarł – zaproponowałem głośno.
- Dobrze – odpowiedziała, po czym wróciła do pierwotnego stanu milczenia.
Jechaliśmy jeszcze dobre pół godziny. Było okropnie parno. Siedząc tak, nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego, o czym mówią ludzie. Przeklęta bariera językowa. Przestałem rozglądać się po twarzach i swoją coraz bardziej trzeźwą uwagę skierowałem ku widokom miasta. Nie znam się na architekturze i rzadko zachwycam się miejskim krajobrazem. Nie inaczej było teraz, a jedyne towarzyszące mi uczucie można by wyrazić jednym słowem – obce. Miasto było całkowicie mi obce, ludzie byli obcy, tramwaj był obcy, co gorsza, osoba, która siedziała obok mnie, zdawała się być równie obca co wszystko inne. Wehikuł się zatrzymał, drzwi otworzyły się, a ja poczułem tylko szarpnięcie i chwilę później przemierzaliśmy już ulice w poszukiwaniu ratunku - w postaci bankomatu. Idąc tak, zdałem sobie sprawę, że alkohol całkowicie już uszedł z mojej głowy, a ja robię się głodny, piekielnie głodny. Nic przecież dzisiaj jeszcze nie jedliśmy. Po chwili odnaleźliśmy jednak cel naszej podróży.
- Brak środków - powiedziała.
- Jak to, kurwa, brak środków!? – wykrzyczałem.
- Żartujesz chyba teraz, powiedz, że żartujesz… – dodałem poddenerwowany.
Nastąpiła chwila ciszy.
- Dzwoń do swojej matki, miała przecież przelać te pieniądze najpóźniej wczoraj. Nie wierzę, kurwa, nie wierzę.
- Nigdzie nie będę dzwonić – odparła ze stoickim spokojem.
Ten jej spokój jeszcze bardziej mnie wkurwił, wszak byłem głodny, chciało mi się pić, a pieniądze te były nam obiecane już dużo wcześniej.
- No to co my teraz zrobimy, nie jesteś głodna? – zapytałem sfrustrowany.
- Jestem, ale co z tego? Moja matka jest nieodpowiedzialna i tyle. Nic nie zdziałamy, nie zmuszę jej przecież przez telefon, żeby nam przelała tę cholerną kasę! – wykrzyczała w odpowiedzi.
- Daj mi w ogóle święty spokój, mam inne rzeczy teraz na głowie – warknęła.
Cisnęło mi się na usta jeszcze wiele słów, ale pohamowałem się, umilkłem. Ponownie założyłem okulary i ruszyliśmy w kierunku przystanku, wszak była pewna nadzieja, że w mieszkaniu, do którego właśnie jechaliśmy, znajdzie się coś do jedzenia, a może nawet i do picia. Ta myśl trzymała mnie przy zdrowych zmysłach.

Wjeżdżaliśmy windą na czwarte piętro. Blok, w którym się znajdowaliśmy, jak i wszystkie tutaj zresztą, do złudzenia przypominał te, które było mi dane oglądać przy okazji wyczynów współczesnych samurajów. Teraz stanąłem z tą zabudową oko w oko, a może nawet dupa w dupę. Niespecjalnie mnie to obchodziło, ale skojarzenia, nawet, a może przede wszystkim, te błahe, są chyba najlepszym remedium na popołudniowy zjazd, ciężką głowę, bolące nogi i tak beznadziejnie pusty żołądek. Pusty żołądek – właśnie… byłem tak głodny, że mógłbym zjeść konia z kopytami. Mógłbym zjeść konia nawet bez kopyt, mało tego, mógłbym zjeść same kopyta! Kurwa, byłem okrutnie głodny. W pewnej chwili zorientowałem się również, że uciskający żołądek to częściowo wynik zaparć – musiałem się wysrać, bez dwóch zdań. No, ale przecież nie w windzie? Oczywiście, że nie w windzie. Jeszcze tylko chwila i będziemy w mieszkaniu, a wtedy wypróżnię się, najem, a może nawet coś wypiję! Musiałem jednak choć na tę krótką chwilę zająć czymś myśli - to już synkretyzm czy tylko osobliwy problem natury gastrycznej? Wtem winda stanęła, a drzwi się otworzyły. Wysiadaliśmy, nareszcie! Kilka niedługich kroków i staliśmy przed drzwiami jednego z mieszkań. Ona wyciągnęła z torebki klucze i po chwili byliśmy już w środku. W środku? Czy aby na pewno? Kurwa, było tu tyle gęstego dymu, że przez moment zastanawiałem się, czy nie biorę udziału w reklamie piwa Dog in the Fog. Widoczność była niemal zerowa. Z prawej strony, gdzie jak później się okazało, znajdował się pokój, dało się słyszeć głośne śmiechy i rozmowy w języku, który niewiele mi mówił. Same żeńskie głosy. Było tu gorąco jak w łaźni, a gdy udało nam się przedrzeć przez tę ścianę dymu, naszym oczom ukazał się pokój pełen młodych, na wpół roznegliżowanych kobiet. W centralnym miejscu na stole stał ogromny komin, do którego co chwilę podchodziła kolejna z nich i obejmowała ustami rurkę. Zaciągała się, by za chwilę śmiejąc się, wzmocnić jeszcze tę fasadę z dymu. Momentalnie pomyślałem, że źle trafiliśmy, że to może nie to mieszkanie, a ja przed drzwiami nie zauważyłem po prostu tabliczki - Jaskinia Rozpusty, czy czegoś w ten deseń. Nic z tych rzeczy. Moje przypuszczenia okazały się absolutnie błędne, gdy ona zaczęła serdecznie witać się z lokatorkami. Oprócz śmiechu i serdecznych objęć, dało się słyszeć dialog w języku, który przypominał skrzekot. Stałem tak, przyglądając się jej, tym dziewczynom i nie rozumiejąc ani słowa z tego, o czym rozmawiają. Dwie były Azjatkami, jedna Murzynką, a pozostałe trzy miały biały kolor skóry. Wszystkie jednak budziły we mnie jakąś podskórną niechęć. Fiut ani drgnął. W pewnym momencie spojrzały na mnie, a ona nie przestawała do nich mówić. Choć nie rozumiałem ani słowa, domyśliłem się, że to swoiste zaanonsowanie. Stałem tak totalnie skonsternowany, powieka nawet mi nie drgnęła – czułem się trochę jak dziecko w przedszkolu, które pierwszy raz w życiu, w obecności gremium złożonego z rodziców, musi wyjść na środek i opowiedzieć jakiś pierdolony wierszyk. Chciałem jak najszybciej wyjść stamtąd, uciec. Jak najszybciej.

Siedzieliśmy oboje w pokoju na czymś, co dawniej zapewne było jej łóżkiem, a dziś jest jedynie stertą brudnych materaców i walających się po nich wszelakiej maści bibelotów. Te upalone haszem dziewczyny z pokoju obok to, jak się później okazało, koleżanki siostry jej byłego współlokatora. Sam nie do końca rozumiałem, co się tutaj dzieje, jednak miałem to w głębokim poważaniu – najważniejszy był żołądek.
- Chodźmy do kuchni, muszę koniecznie coś zjeść – powiedziałem.
- Wątpię, że coś tam znajdziesz – odparła.
- Jak to? – zapytałem.
- Sprzedaliśmy lodówkę przed moim wyjazdem, a dziewczyny zjadły już ostatni kawałek pizzy.
- Mówisz o tym stadzie upalonych gazel?
- Nie bądź niemiły. To bardzo sympatyczne dziewczyny.
- Nie wątpię – mruknąłem.
- Chodźmy lepiej wypakować samochód, sporo pracy przed nami – rzekła.
- Nie ma mowy, nie mogę zjeść, to chociaż się wysram, kibla chyba nie sprzedaliście, prawda?
Owszem, nie sprzedali, ale daj wiarę, już sam nie wiem, co lepsze. Łazienka była tak upierdolona, że zawstydziłaby samego Augiasza. Brudne gacie walające się po podłodze, zużyte kondomy, skarpetki, kartoniki po soku, folie, zużyte rolki, plamy po chuj wie czym, że o kurzu i wszechobecnym brudzie już nawet nie wspomnę. Kibel oczywiście obsrany. Zamek w drzwiach nie działa, wszędzie cuchnie, jest duszno, nie ma papieru, a mnie ciśnie kloc przy jednoczesnym głodzie, które doskwierał mi coraz mocniej. Wyciągnąłem z lewej kieszeni paczkę chusteczek higienicznych i rozłożyłem je równomiernie na desce, po czym usiadłem. Ulżyło mi. Mycie rąk w tym miejscu było równie nieroztropne co ich nieumycie. Zdecydowałem się jednak na ten krok, a ostatnią chusteczką z paczki osuszyłem dłonie. Wróciłem do pokoju.
- Widziałaś, co się tam dzieje? – zapytałem.
- Tak, później coś wymyślę. Chodźmy wnieść rzeczy na górę – powiedziała.
- Zgoda – odparłem.
Samochód stał w podziemnym garażu na piętrze oznaczonym jako -1. No i zaczęło się. Biegałem z ciężkimi torbami w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, i tak w kółko. Z poziomu -1 na 4, z 4 na -1, z -1 na 4… Ona nosiła te lżejsze bagaże. Niemal nie rozmawialiśmy, jedynie półsłówkami i tylko w sprawach duchowo nieważnych.
- Postaw je tutaj – powiedziała.
- Musimy zejść ponownie. Nie wiem, czy zamknęłam samochód, chodźmy sprawdzić.
Ja milczałem, nie miałem siły się przeciwstawić, choć wkurwienie niemal ze mnie wypływało wraz z potem. Straszliwie zaschło mi w gardle. Miałem nieodpartą potrzebę napicia się czegoś. Nie musiał być to alkohol. Byle zimne, byle orzeźwiło. Gdy wnieśliśmy już wszystkie bagaże, pragnienie przyćmiło nawet głód.
- Muszę się napić, bezzwłocznie. Czegoś zimnego, czegokolwiek – stanowczo wystosowałem.
- Nie wiem, czy coś się znajdzie, chodźmy zobaczyć do kuchni – powiedziała.
W kuchni syf był nie mniejszy aniżeli w łazience. Szybko straciłem jakąkolwiek nadzieję, że uda mi się znaleźć tu cokolwiek, co mogłoby ugasić moje pragnienie. Zrezygnowany odkręciłem kurek przy zlewie i wziąłem kilka sporych łyków „kranówy”. W życiu nie piłem tak ohydnej wody. Ciężko nawet opisać smak tego świństwa, ale zdawać by się mogło, że była to mieszanka wszelakich ekskrementów, spermy, złuszczonego naskórka, krwi, oleju – wszystkiego, czym tylko spływały tutejsze rynsztoki. A być może i wszelakiej plugawości duchowej mieszkańców tego przeklętego miasta. Pić chciało mi się nadal, choć tym razem jednego byłem pewien – swoje poszukiwania prowadził będę z dala od tego miejsca. Zakomunikowałem jej, że mam zamiar wyjść. Problem polegał jednak na tym, że oboje nie mieliśmy ani grosza. Zaproponowałem, by pożyczyła cokolwiek od tych haszyszowych gazel, na co ona tylko parsknęła i nerwowo odburknęła, że ma jutro tyle spraw do załatwienia, musi na spokojnie wszystko przemyśleć, zaplanować i żebym nie truł dupy, bo nie przyjechałem tutaj, by być dla niej obciążeniem. W tej jednej kwestii mogę się z nią zgodzić - nie przyjechałem tu, by być dla niej ciężarem. Przyjechałem tu, by z ciężarami jej pomóc, i to, jak się wydaje, czysto dosłownie, bo z jej punktu widzenia przydatny byłem głównie podczas noszenia bagaży. Wyszedłem.

Na dworze było już ciemno, choć nadal bardzo duszno. Lepsze to jednak niż zadymione i okrutnie brudne mieszkanie – pomyślałem. Szedłem bez pomysłu, na oślep. Każda droga zdawała się być odpowiednią, dopóki nie prowadziła mnie z powrotem do tego syfu. Problemem było jedynie wciąż nieugaszone pragnienie. Wzrokiem szukałem jakiegoś sklepu, stacji benzynowej, czegokolwiek, gdzie dałoby się wejść, schwycić schłodzoną puszkę napoju i wybiec. Nic takiego jednak nie pojawiało się na horyzoncie, a ja stawałem się coraz bardziej zniecierpliwiony. Wszedłem w wąską uliczkę, skąd dobiegały przygaszone dźwięki jakiegoś melancholijnego jazzu. To dobry znak – stwierdziłem i postanowiłem ruszyć w pogoń za tymi dźwiękami. Doprowadziły mnie one do niewielkich schodków, których zwieńczeniem były małe drzwiczki piwniczki, która, jak sądziłem – była tym, czego szukałem. Owszem, był to niewielki bar. Niepewnie wkroczyłem do środka. Znów musiałem przedzierać się przez gęste kłęby dymu. W tym kraju chyba każdy pali. Nie do wiary – wymamrotałem pod nosem. Bar rzeczywiście był bardzo mały, tłoku nie było, a ludzie spokojnie siedzieli przy stolikach, relaksując się przy winie, papierosach i swingujących brzmieniach. Kroczyłem w kierunku miejsca, które upatrzyłem sobie nieco wcześniej. Usiadłem. Tuż obok mnie siedział przygarbiony facet. Na oko mógł mieć z pięć dych, ale nie zdziwiłbym się, gdyby był młodszy. Miał brodę, nieuczesane włosy i mętny wzrok, co stanowczo go postarzało. W przeciwieństwie do reszty, popijał sobie piwo, a nie wino. Co więcej, był to raczej dobrze zbudowany, postawny mężczyzna, co tutaj było rzadkością. Z początku nie zwracał na mnie zupełnie uwagi. Byłem całkowicie świadom braku funduszy, a barmana nie podejrzewałbym o charytatywne zapędy. W dodatku nie znałem choćby słowa po francusku i wyglądałem nietutejszo. Postanowiłem więc zagaić do mojego barowego sąsiada. Przywitałem się po angielsku z nadzieją na jakiś odzew. Choćby niezrozumienia. Nic. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Spróbowałem ponownie. Dalej nic. Wreszcie, po uprzednim szturchnięciu, obrócił się i spojrzał na mnie. Starałem się mówić najwyraźniej, jak potrafiłem, jednak szybko zdałem sobie sprawę, że mój kompan nie zna angielskiego. Co za pech. Próbowałem gestykulować, robić odpowiednie miny, by naświetlić mu sytuację, w jakiej się znalazłem, jednak sam nie wierzyłem w sukces moich poczynań. Kiedy zrezygnowany miałem już wstać i wyjść, facet zaczął mamrotać coś basowym tonem po francusku, w pierwszej chwili patrząc na mnie, potem nieco żwawiej zerkając już w kierunku barmana. Siedziałem tak chwilę, niepewny tego, co się zaraz stanie i właściwie niepewny tego, czy w ogóle coś się stanie. Nagle, ku mojemu zaskoczeniu, barman postawił przede mną duży kufel piwa. Szybko zorientowałem się, że to zasługa mojego nieogolonego sąsiada, toteż skinąłem w podziękowaniu głową, uśmiechnąłem się życzliwie i chwyciłem kufel do góry, niejako manifestując toast za mojego wybawcę. Piwo było dobrze schłodzone. Kilka pierwszych łyków postawiło mnie na nogi. Poczułem się dużo lepiej. Spojrzałem w lewo w kierunku mojego darczyńcy – siedział spokojnie i sączył kolejne piwo. Obrócił się w moją stronę, spojrzał, po czym wziął kolejnego, pokaźnego łyka. Uspokoiłem się nieco i odprężyłem. Siedziałem tak, rozmyślając o wszystkim: o Polsce, o tych przeklętych, wąskich uliczkach, barach, alkoholu, brudzie, kurwach, piłce nożnej, bankomatach, małych pokoikach, o wszystkim. Miałem wreszcie warunki, by móc spokojnie pomyśleć. Raz po raz spoglądałem tylko przez lewy bok, żeby niejako utwierdzić się w przekonaniu, że mój kompan nie oczekuje niczego w zamian i mogę spokojnie oddawać się dywagacjom. Nie myliłem się – siedział jak i wcześniej, popijał piwo. Zerkał przed siebie i emanował tym niespotykanym spokojem. Dawno z nikim nie czułem takiej nici porozumienia, a już na pewno nie w tym przeklętym kraju. Mój towarzysz postawił mi jeszcze tego wieczoru dwa kolejne piwa. Nie zamieniliśmy ani słowa, ale to było bez znaczenia. Podskórnie czułem, że mamy wiele wspólnego, że obaj utknęliśmy w jakimś niewytłumaczalnie głębokim i cuchnącym gównie. Obaj jednak zdawaliśmy się być na to przygotowani, akceptowaliśmy to takim, jakim jest, i nie przeszkadzał nam smród ani rozmiar tego gówna. Ważne było to, że piwo jest dobrze schłodzone. Cóż więcej człowiek może zrobić. Nie podejmie przecież walki na śmierć i życie, nie rzuci się w wir przemian, nie rozpali ognia rewolucji, nie pchnie koła postępu, nie rozświetli ciemności, nie uprząta sam bałaganu życia, nie spuści gówna w czeluściach przeszłości - nie ma jak. Ciągle jednak może zadbać o to, żeby piwo było dobrze schłodzone.

Nie wiem, o której opuszczałem bar, nie miałem przy sobie zegarka. Na dworze dalej panowała ciemność, co oznaczało, że nie zasiedziałem się i noc ciągle jeszcze była młoda. Szedłem na wyczucie, licząc na to, że zgubię się pośród krętych uliczek i znów trafię do jakiegoś przytulnego baru. Nic z tych rzeczy, chwilę później jechałem już znajomą mi windą na górę. Poczułem lekki ucisk w pęcherzu. Nie było opcji, żebym z własnej woli znów odwiedził łazienkę – za żadne skarby. Rozpiąłem rozporek, stanąłem w lewym kącie windy i ostentacyjnie odlałem się. Chociaż tyle mogę zrobić dla tego kraju – pomyślałem. Niech mają po mnie jakąś pamiątkę. Przekraczając próg mieszkania, oczekiwałem jakiejś burzy, awantury, kłótni, utarczki czy chociaż chryi, ale nic z tych rzeczy. Ona spokojnie przeglądała jakieś bibeloty w schowanku i wyglądało na to, że prowadzi jakąś arcyważną selekcję. Niemal nie zwróciła na mnie uwagi. Rzuciła mi jedynie chłodne spojrzenie, po czym w całości oddała się pierwotnie wykonywanej czynności. Stałem tak chwilę i przyglądałem się jej z lekkim przerażeniem.
Byłem skonsternowany i czułem się jak rabuś, który uzbrojony po zęby wkracza do banku i gotowy jest już strzelać do strażników, po czym orientuje się, że jest tu kompletnie pusto. Wprawdzie zdaje się, że okoliczności mu sprzyjają, ale, no właśnie, sprzyjają mu aż za bardzo, co samo w sobie rodzi podejrzenia.
Moim podejrzeniom haniebnie przerwano – usłyszałem jęki i piski dobiegające z sypialni. Jak się za chwilę okazało, te upalone ‘damy’ przeniosły się tam z salonu i, jak widać, bawią się równie dobrze, a może i nawet lepiej. Jeszcze nigdy w życiu ze stanu zamyślenia nie wyrwały mnie dźwięki bezpruderyjnego, lesbijskiego seksu, który odbywałby się tuż za drzwiami. Wszak wielu z was pomyśli pewnie – okoliczności sprzyjają temu draniowi. Sprzyjają nawet bardziej niż rabusiowi. Błąd, chwila nieostrożności, nieroztropności i…
Obudziłem się w salonowym fotelu. Zebrałem myśli do kupy i z przerażeniem stwierdziłem, że krzątałem się tak po mieszkaniu jeszcze dobre dwie godziny, przy czym nie widząc, aby ona zbliżała się ku końcowi swojej segregacji, po prostu spokojnie usnąłem w fotelu. Usunąłem to może nieco na wyrost powiedziane. Przyciąłem po prostu komara. Nie mogło to trwać długo, bo ona dalej szperała, przekładała, pakowała te przeróżne rzeczy. Z tą jednak różnicą, że tym razem zdawała się już opadać z sił.
- Kładziemy się? – zapytałem.
- Tak, już kończę – odparła.
Na całe szczęście udało jej się w tym czasie znaleźć ostatnie czyste prześcieradło. Było to o tyle cenne, że żadne z nas nie zdecydowało się na kąpiel czy choćby szybki prysznic w tym syfie. Weszliśmy do naszej sypialni, zwlekliśmy materac na podłogę, a ona przyodziała go w to czyste, śnieżnobiałe prześcieradło. Boże, to jedyna namiastka luksusu, żeby nie powiedzieć jedyna namiastka człowieczeństwa, w tym całym gównie. Już po niespełna kilku minutach dało się odczuć monstrualną duchotę. Na dworze było może ze dwadzieścia kilka stopni, ale daj wiarę – zero wiatru, zero choćby jakiegoś ruchu w tym przeklętym powietrzu. Okno, choć otwarte na oścież, nie przynosiło żadnej, ale to żadnej ulgi. Wychodziło ono na plac, który zewsząd otoczony był murami budynku, co nie ułatwiało zadania. Położyliśmy się. Leżeliśmy oboje na wąziutkim materacu, na którym ledwo ja sam się mieściłem. Ścisnąłem się maksymalnie z prawej strony w pozycji na wznak. Ona, choć drobna i nieduża, nie mieściła się na tym skrawku po lewo i co rusz jej połowa lądowała na mnie. Najgorsze były jednak te pierdolone muszyska. Bzyczały, latały, co chwilę siadały na mojej spoconej nodze, ręce, uchu, nosie. Kurwa, nie dało się tego wytrzymać. Światło było zgaszone, więc nie mogłem precyzyjnie oszacować, ile tych kurew tu latało, ale co najmniej z tuzin. Ona też nie spała, ale zdawała się być nieco bardziej odporna na to wszystko. W którymś momencie byłem spocony do tego stopnia, że wszystkie włosy dosłownie zlepiły mi się z jajami. Wstałem i zrzuciłem z siebie mokre bokserki z nadzieją na choćby chwilową ulgę. Zmieniłem pozycję i przewróciłem się na lewy bok. Zamknąłem oczy w desperackiej próbie zaśnięcia. Nic z tego. Ona też nie usnęła. Co chwilę ześlizgiwała się od swojej strony i by temu zapobiec, przysuwała się możliwie najbliżej mnie. Wiercąc się tak, ocierała się raz po raz o mojego chuja. Wreszcie, gdy ten zaczął pęcznieć, obróciła się, spojrzała na mnie i z jakąś maniakalną werwą rzuciła się w moim kierunku, zdzierając przy tym stringi. Chwyciła go w rękę i siadając na mnie, skierowała go ku otchłani, która wtedy jeszcze jawiła mi się jako kraina nieograniczonych możliwości. W zasadzie nie była ani jednym, ani drugim. Po prostu w nią wszedłem, a ona zaczęła rytmicznie podskakiwać. Święty Boże, tam naprawdę było wilgotno! Cały czas myślałem o tym, żeby wyjąć stamtąd chuja i zanurzyć się tam po samą szyję. Nic z tego, tu chuj miał nade mną niepodważalną przewagę, a jego pozycja nie podlegała dyskusji. Dyskusji podlegała jednak pozycja jako taka, bo był to ten moment, w którym myślałem tylko o tym, by ostatecznie sobie ulżyć i spuścić się możliwie najszybciej. Chwyciłem ją, obróciłem i przyparłem do materaca, a sam wskoczyłem na wierzch i ponownie wsadziłem kutasa w jej cipę.
Wykonałem kilka gwałtownych ruchów i zacząłem drgać w endorfinowych konwulsjach. Po wszystkim zmoczyłem jeszcze prześcieradło. Całą noc czułem tę mokrą plamę pod dupą, a warunki i bez tego dalekie były od komfortowych. Ona wydawała się być tym wszystkim rozochocona. Najwyraźniej tego jej było trzeba.
Po prawdzie liczyłem na to, że być może teraz uda się z nią porozumieć i wyjaśnić sobie, że musimy opuścić to miejsce jak najszybciej, a jutro załatwić wszystko możliwie najprędzej i bez strat. Dialog jednak okazał się jedynie szczątkową wymianą zdań, która tak naprawdę niewiele wyjaśniała. Była zmęczona, jutro musiała to wszystko ogarnąć – wiedziałem to i bez tego. Przez chwilę przemknęła mi nawet szaleńcza myśl o uśmiechu, którym mogłaby mnie obdarować. Nic z tego jednak. Seks był najwyraźniej jedynym dobrem, którym dysponowała z taką łatwością. Usnęliśmy.

Kiedy się obudziłem, jej nie było już w pokoju. Ciągle czułem niesłychaną suchość w ustach i, jak na ironię losu – wilgoć pod dupskiem. Postanowiłem rozeznać się w sytuacji. Ku mojemu zdziwieniu, łazienka była wysprzątana na błysk! Jak za chwilę się zresztą okazało, to właśnie ona doprowadziła ją do stanu użyteczności, podobnie jak korytarz i salon. Zastałem ją właśnie, gdy mopowała korytarz.
- Cześć skarbie – powiedziałem.
- O, wstałeś już – odparła z lekką nutką ironii w głosie.
- Owszem, wstałem i nadziwić się nie mogę czystości, którą tu zastaję. Przecież jeszcze wczoraj był tu taki burdel, że szło oszaleć.
- Postanowiłam, że ogarnę to trochę, żebyśmy mieli chociaż jak prysznic wziąć – powiedziała.
- To miłe z Twojej strony, ale czy przypadkiem to nie ten twój cudowny współlokator narobił tu takiego syfu? – zapytałem.
- No on, on, ale wiesz, miał nockę w pracy i odsypia teraz, to pomyślałam, że jednak wysprzątam – odrzekła.
Postanowiłem to przemilczeć, choć musicie wiedzieć jedno – w życiu kieruję się pewną złotą myślą i niemal tylko to i śmierć są dla mnie pewne w 100%, a mianowicie – jeżeli kobieta sprząta za faceta bez mrugnięcia okiem, nie biorąc za to pieniędzy, a nie jest on jej synem czy bratem, to z pewnością robiła mu już loda. Mur beton, kurwa. Zaufajcie mi, nie ma co się nawet nad tym zastanawiać, tak już jest i chuj. Niezmiennie jak prawo natury. Od zarania dziejów. À propos życiowych sentencji, to utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno zdanie o tym, że miłość niejedno ma imię. Jest w tym nadspodziewanie dużo prawdy. Kurwa przecież też niejedno ma imię i może właśnie dlatego tak często myliłem miłość z miłością do kurwy. Udałem się z powrotem do pokoju, wyjąłem ręcznik, czyste ubrania i kosmetyczkę, po czym podreptałem w kierunku łazienki. Faktycznie, niesłychana zmiana, było tu naprawdę czysto. Pomyślałem od razu o tym, że na lodzie się na pewno nie skończyło, na pewno. Umyłem zęby i wziąłem prysznic. Udało mi się nawet umyć głowę. To nieco postawiło mnie na nogi i dało przysłowiowego kopa. Jeszcze większego kopa dałaby mi zapewne informacja, iż opuszczamy ten skurwiały kraj jeszcze dziś. O to musiałem jednak iść i zapytać. Szczerze nie chciałem tego robić, ale ta wiedza była mi niezbędna.
- No i co, wiesz już co i jak? Ogarniemy wszystko i wyjedziemy jeszcze dziś? – zapytałem.
- Eee… nie wiem, nie wiem, jeszcze po tę kaucję trzeba iść… a muszę iść tam z nim, no wiesz, a on śpi jeszcze, więc nie wiadomo…
- To może obudź tego idiotę, wystarczy, że już syf zostawił po sobie i musieliśmy się taplać w tym gównie za niego – przerwałem jej, wkurwiony.
- On pracuje na nocną zmianę, nie będę go budzić, niech się wyśpi – odpowiedziała zniecierpliwiona.
- No chyba, kurwa, kpisz, od tego przecież zależy, kiedy wrócimy do kraju, prawda?
- Jezu, dzisiaj czy jutro, co to za różnica? Skończ już marudzić i zajmij się sobą, bo ja nie mam czasu ani ochoty z Tobą dyskutować – stanowczo powiedziała.
- Co to za różnica?! Dla mnie ogromna, zresztą mam już tego, kurwa, po dziurki w nosie. Ułóż jakiś plan dnia i jedźmy załatwiać, co trzeba, bo póki co to swój tak cenny czas, którego rzekomo masz mało, poświęciłaś na sprzątaniu po jakimś leniwym kutasie – mówiąc to, wyszedłem z pokoju.

Była co najwyżej trzynasta na zegarku, gdy wyruszyliśmy w stronę centrum. Dzień był jak zwykle ciepły, wręcz upalny, a tłumy ludzi w jakimś mechanicznym wirze poruszały się to tu, to tam. Przyglądając się temu nieco z boku, mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że ruch ten jest całkowicie chaotyczny i pozbawiony jakiejkolwiek metody. Ci ludzie po prostu chodzili, poruszali się, obijali o siebie, jakby od tego, czy przystaną na chwilę, zależało ich życie. Nie przystawali, nie zatrzymywali się, brnęli do przodu, tylko gdzie jest przód?! To zadziwiające – pomyślałem – ile mają w sobie energii, ile siły, którą trwonią na ciągłe działanie. Gdybym ja posiadał jakiś zapas energii, na pewno spożytkowałbym go, odpoczywając tu sobie, ale nie miałem – musieliśmy działać. Przyznam szczerze – potrzebowałem się napić. Mało jest chwil w życiu człowieka, równie mało co tych chwil w mojej dobie, kiedy czujesz, że kieliszek czegoś mocniejszego mógłby uratować ten świat przed rozpęknięciem, a nawet jeśli nie cały świat, to chociaż ciebie. A to już coś.
Pieniędzy nie mieliśmy dalej, jednak ona miała dziś odebrać kaucję, która była naszą ostatnią nadzieją na przeżycie choćby doby w godziwych warunkach i o pełnym żołądku. Dotarliśmy na miejsce. Moim oczom ukazało się ogromne centrum handlowe, w którym, jak zapewniały mnie pobliskie reklamy – znajdę wszystko, czego mi potrzeba. To nieco osobliwe, że współczesny człowiek odnajduje wszystko, czego mu trzeba, w jednym miejscu, a w dodatku w takim miejscu. Była to chwila, w której Pasaże Benjamina stały przede mną jak żywe. Ten Żyd, zdaje się, sam nie był świadom, jak daleko wizjonerskie były jego fantasmagoryczne przemyślenia. Stojąc tak przed wejściem do tego molocha, przerwałem panującą już od dłuższego czasu ciszę i zwróciłem się do niej z zapytaniem:
- Zobacz, czyż ten skurwiel Benjamin nie miał racji?
- Kto znów? Zresztą nieważne, słuchaj, muszę iść na spokojnie przemyśleć, co mam mówić, i jakoś się przygotować przed tym spotkaniem, bo jeśli nie oddadzą nam kaucji, to mamy przejebane, wiesz o tym?
- Gdzie iść? – zapytałem.
- Choćby przespacerować się. Za 45 minut mam to spotkanie i muszę tam iść sama. Ty pochodź sobie po centrum, coś porób, nie wiem. Spotkamy się o 16 przy tamtych ławkach, widzisz? Jak coś, będziemy się jeszcze zdzwaniać. No to pa.
Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć. Już po chwili jej postać zniknęła w tłumie, a ja zostałem sam na sam z miastem, którego rysy chyba najcelniej sportretował Charles Baudelaire. To prawdziwe spotkanie twarzą w twarz z potworem, z jedyną rzeczą, wobec której walka zdaje się jedynie bezmyślnym, heroicznym, wybrykiem, skazanym odgórnie na klęskę. To walka, której podjąć mógłby się jedynie bohater romantyczny, bohater oddany, bohater do szpiku kości dobry i o wielkim sercu. Nie natomiast bohater trzeźwy. Postanowiłem rozejrzeć się za jakimś alkoholem. Na całe szczęście nie zapomniałem o nieodłącznym atrybucie rycerza – ciemnych okularach. To one dawały mi pewną swobodę i pozwoliły podejść do potwora możliwie najbliżej.

Przy głównym wejściu zaczepiałem ludzi, pytając łamanym angielskim o jakieś drobne. To dość dziwne uczucie żebrać po raz pierwszy w życiu. Odwagi dodawał mi nieco fakt, że nie byłem u siebie, a żadnej z tych twarzy drugi raz w życiu już nie spotkam. Przynajmniej taką żywiłem nadzieję. To zadziwiające, jak tamtejsi ludzie chętnie dzielą się pieniędzmi.
Francja to chyba jedyny kraj na świecie, w którym moda obejmuje wszystkich, absolutnie wszystkich, bez wyjątku, a być tutaj dobrze ubranym to konieczność. Ten kraj jest na tyle popierdolony, że choćby pojedynczej osoby nie zdziwił fakt, że gość, która żebra przed centrum handlowym o drobne, jest ubrany od stóp do głów w nazwiska znanych projektantów. Po około pół godziny miałem już wystarczająco monet w kieszeni, by zawitać do najbliższego marketu. Pierwsza rzecz, która już na wejściu zwróciła moją uwagę – kurwa, mają tu kasy samoobsługowe. Nie do wiary. Człowiek podchodzi do maszyny, wyciąga kartę, coś tam czyta, odbija, co trzeba, i odchodzi. Ani dzień dobry, ani dziękuję, ani chuj ci w dupę. Nie pojmę tego nigdy. Kontakt z drugą osobą podczas zakupów jest niemal tak ważny jak same zakupy, a czasem uśmiech pani w stoisku monopolowym bywał jedynym uśmiechem, jaki udawało mi się zainkasować tygodniami, miesiącami, a nawet latami. Co by dużo nie mówić, takie odczłowieczenie funkcji sprzedawcy było podłe. Ja jednak przyszedłem tu w konkretnym celu i pomimo przykrych okoliczności nie zamierzałem wyjść z pustymi rękoma. Przebrnę przez to – powiedziałem w duchu walki. Przedarłem się przez stoisko z nabiałem, następnie minąłem ryby, by udać się wzdłuż półek ze słodyczami aż do rozwidlenia, przy którym po prawej stronie dostrzec można było wyjątkowo dorodnie wyglądające półki z winami. Dział alkoholowy, otóż to! Zacząłem pośpiesznie przechadzać się wśród win. Wina, wina, wina. Kolejna półka i znów wina. Kolejny stojak z winami i kolejne duże stoisko, i wiesz z czym? Z winami! Kurwa jego mać, czy te jebane żabojady piją cokolwiek innego? Dobry Boże i cała Święta Trójco, wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie znaleźć można było jakieś inne alkohole. Omijałem wzrokiem koniaki, choć przyznam, był to nie byle jaki widok. Niestety, moje fundusze były wyjątkowo skąpe i musiałem obejść się smakiem. Wreszcie zlokalizowałem niewielki regał, gdzie stały wódki. Było raptem kilka rodzajów. Wziąłem pierwszą z brzegu. Alexia Lemon Vodka – cóż, korona w górnym roku etykiety prezentuje się naprawdę dostojnie, ale ten cytrynowy posmak i 37,5% alkoholu skutecznie mnie zniechęciły. Sięgnąłem po kolejną. Ciroc Red Berry – butelczyna, choć intrygująca, to nieco zbyt orientalna, a 35% na tylniej etykietce upewniło mnie w tym, że należy szukać dalej. No i proszę – oto i jest! Wreszcie, prawdziwy skarb - Vertical Vodka, 40% i klasyczna przezroczysto-srebrna buteleczka z wyjątkowo wyraźnym napisem w kolorze czarnym. Tego właśnie szukałem! Precyzja wykonania przy jednoczesnym utrzymaniu prostoty i przywiązaniu do tradycji wywarła na mnie ogromne wrażenie. Nie należało pomijać również kwestii mocy, która wreszcie spełniała moje oczekiwania. Starczyło mi na jedną ćwiartkę tego cudownego napoju. O popicie nie było mowy, tak ciężko zarobionych pieniędzy nie wydaje się przecież na jakiś sok. Oj nie, nie, nie. Przebrnąłem nawet przez kasę samoobsługową, choć ręce trzęsły mi się jak galareta. Nie wiem, czy to delirium, podniecenie czy niedobór minerałów. A może i wszystko razem. Chuj to wie. Wyszedłem na zewnątrz i spojrzałem na zegarek – była 15:32. Do umówionego spotkania przy ławkach pozostało niespełna pół godziny.

Postanowiłem udać się schodkami w dół na jedną z ławeczek w pobliżu rzeki. Było tam znacznie mniej osób, a hałas miasta zdawał się być tłumiony przez odgłos przepływającej Sekwany. Odkręciłem butelczynę, przyssałem się i pociągnąłem mocno z gwinta. Połowa zawartości zniknęła na raz. Nie wykręciło mnie. Poczułem tylko dziwny prąd, który przeszedł mnie od stóp aż po czubek głowy. W jednym momencie zrobiło mi się ciepło tam, gdzieś w środku, by za chwilę wzdrygnęło mnie zimnym dreszczem, przechodzącym po plecach. Spojrzałem na zawartość. Płyn delikatnie falował, a jego ruchy komponowały się ze spokojnym nurtem rzeki. Siedziałem tak chwilę w bezruchu, obserwując tę cudowną symbiozę natury z naturą życia, naturą człowieczeństwa. Ile jeszcze natury, tego co u podstaw w dzisiejszym człowieku? - zapytałem samego siebie.
Niewiele, zapewne niewiele, a może nawet aż zanadto? Czy po usunięciu mięsa i odcięciu nas od wszelkich instynktów pozostaje coś jeszcze? Choćby coś drobnego, coś, czego nie sposób dostrzec? Czy to dzięki instynktowi udało mi się uzbierać wystarczającą ilość pieniędzy i czy to on spowodował, że celem moim stał się taki, a nie inny zakup? Czy to z powodu instynktu ona tak często ma ochotę na innego kutasa? A może to nie instynkt, może to złożona, dokładna i nader racjonalna decyzja, oparta jedynie na chłodnej i do bólu skrupulatnej kalkulacji? Inni mówią z kolei, że to odwieczna walka dobra ze złem, walka, która toczy się w nas samych, w każdym z osobna. Ja w to nie wierzę. To wizja, która mogłaby się sprawdzić tysiąc lat temu, ale nie dziś! Jeśli jest w nas jakikolwiek antagonizm między dobrem a złem, to został on już dawno zażegnany. Dobro i zło zwyczajnie się dogadały. Pakt taki trwał będzie, dopóty obie strony są z takiego stanu rzeczy zadowolone, a warunki im odpowiadają. Jestem przekonany, że te dwie kurwy – dobro i zło, dogadały się i nie toczą już żadnej walki. Siedzą wyciągnięte wygodnie na fotelach z nogami do przodu, popijają najdroższą whisky, palą grube cygara i śmieją się wniebogłosy. Dogadały się, nie ma żadnej walki, żadnej! Są jeszcze Ci, którzy po prostu wierzą w Boga i uważają, że to on stworzył nas na własne podobieństwo. To chyba najokrutniejsza z wersji wydarzeń. Nie potrafię wyobrazić sobie nadistoty tak szpetnej, tak skurwiałej, obleśnej, cynicznej i wyuzdanej jak my, a przecież taki musiał być, a może i jeszcze gorszy? No właśnie, „był”, bo w tej kwestii wierzę tylko Nietzschemu – Bóg nie żyje. Jeśli kiedykolwiek w ogóle istniał, to przekonany jestem, że umarł. Umarł już dawno. Na tyle dawno, by grupa ludzi czcząca go po dziś dzień była jedynie żałosną, śmieszną i nieco ułomną trupą cyrkową, przyjmowaną przez resztę społeczeństwa z należytym jej brakiem powagi.

Nagły i mocny powiew wiatru sprawił, że rzeka zmieniła swe oblicze. Butelka mocno zadrżała w ręce. Niewiele myśląc, pochłonąłem resztę jej zawartości duszkiem, po czym zakręciłem ją i cisnąłem z całej siły w ścianę, która znajdowała się tuż za moimi plecami. Zagrzmiało. Wiatr co rusz świstał, a na niebie pojawiły się smoliste chmury. Nie było żądnych wątpliwości – nadciągała burza. Wyciągnąłem z lewej kieszeni telefon, by rozeznać się w czasie. Wyświetlacz był pusty. Zacząłem nerwowo naciskać na wszystkie możliwe przyciski. Nic, zdechł, padła bateria. Co za pech, kurwa mać. Spojrzałem na zegarek na mojej ręce – była 16:04. Kurwa, byłem spóźniony. Czym prędzej ruszyłem w kierunku docelowego miejsca spotkania. Nie było to jednak takie proste. Te wszystkie ławki, krzaczki, miejsca wydawały się nagle łudząco do siebie podobne. W dodatku chwiało mną, a krok był niepewny. Wewnętrzny głos charakterystycznym dla siebie prześmiewczym tonem zaczął dokuczać: upiłeś się łajdaku, znów zalałeś się jak diabli i to tak niewielką ilością. Wiesz co ona teraz zrobi? Zabije Cię! Telefon Ci padł i najebałeś się, a ona Cię zabije samym spojrzeniem, tralalalalala. Nie przestawał. Znów żyjesz jak śmieć, wielki ty filozofie, a ona się dowie, jeśli w ogóle ją odnajdziesz, i jedyne, co Ci pozostanie, to znów stracić kontakt z tym wszystkim, co rzeczywiste. Przeklęta moczymordo, znów dałeś dupy na całego. Z czasem zacząłem go po prostu ignorować. Lało jak z cebra. Przemokłem do suchej nitki. Włosy nie były już starannie ułożone, a wyginały się we wszystkie możliwe strony, sprawiając wrażenie, jakby chciały rozerwać mi łeb na strzępy. Spodnie i koszula ociekały wodą. Przez zamoknięte szybki okularów niewiele widziałem, w dodatku było na tyle ciemno, że dotarcie do celu zdawało mi się nieosiągalne. Szedłem na wyczucie. Krążyłem tak, mając co rusz wrażenie, że już tu przecież byłem. Kilka razy wydawało mi się nawet, że to musi być dokładnie to miejsce, ale nikt tam na mnie nie czekał, więc szedłem dalej. Wreszcie, po niemal czterdziestominutowej tułaczce w strugach deszczu, dostrzegłem po lewej stronie ulicy niewielki placyk, kilka ławeczek i ją! Stała tam całkowicie przemoczona.
Ręce miała założone na siebie, a z włosów spływały jej rzęsiście strużki wody. Czym prędzej ruszyłem w jej kierunku.
- No, nareszcie! Chodź, pójdziemy coś zjeść – mówiąc to, chwyciła mnie za rękę i szybkim krokiem ruszyliśmy w nieznanym mi kierunku. Byłem totalnie zszokowany. Nie powiedziała nic o wyładowanym telefonie, spóźnieniu, deszczu, ba, nie wspomniała nawet o mojej lekkiej niedyspozycji! Postanowiłem nie odzywać się, tylko słuchać. Skryć pod płaszczykiem powagi i względnego spokoju to wszystko, co miałem do ukrycia. Pomimo deszczu i tego, że było wyjątkowo ciemno, nie zdjąłem okularów. Po spojrzeniu od razu widać wszystko, a już na pewno to, że jestem nieco rozanielony, dlatego też kroczyłem dostojnie, jak idiota, w okularach przeciwsłonecznych w środku burzy. Po kilku chwilach dotarliśmy na miejsce. Posadziła mnie przy jednym ze stolików i spytała, jakie sosy chcę do kebabu. Byliśmy w jakiejś tureckiej knajpie. Wnętrze było niespecjalne, ale przynajmniej tu nie padało i mogliśmy trochę wyschnąć. Podczas gdy ona składała zamówienie, ja rękami sprawdzałem poziom wilgotności poszczególnych części mojej garderoby oraz włosów. Wszystko było przemoczone do cna, ale przynajmniej wreszcie się najem. Po chwili wróciła z dwoma talerzami wypchanymi po brzegi kebabem i frytkami. To był piękny widok - ona równie przemoczona co ja, z rozmazanym po całej twarzy makijażem, uśmiechnięta, ale przy tym piekielnie seksowna. Kroczyła w moją stronę z upragnionym posiłkiem. Miałem ochotę rzucić się na nią tu i teraz i zerżnąć ją choćby na podłodze, ale równie mocno chciałem coś zjeść, toteż swój talerz opróżniłem błyskawicznie.
Mięcho było wyśmienite, frytki wystarczająco wypieczone, a sos czosnkowy dopełnił tego kulinarnego dzieła sztuki. Nie no, może trochę przesadzam, ale byłem wtedy tak głodny, że ten zacny posiłek był niemal jak dar niebios. Ona konsumowała spokojnie, opowiadając mi w międzyczasie o tym, co udało jej się załatwić. Jak się okazało, odzyskała kaucję i mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, by wrócić do domu. Powrót ten planowała już na dziś wieczór, co, nie ukrywam, bardzo mnie uradowało. W dodatku zaproponowała, by zaopatrzyć się w pobliskim markecie w jakieś jedzenie i picie na drogę, co przyjąłem równie optymistycznie. Wspomniała również o tym, że jakiś etap w jej życiu się dziś kończy i mimo wszystko nie będzie tęsknić, gdy będziemy opuszczać ten kraj. To była prawdziwa seria dobrych nowin, jednak oboje wiedzieliśmy, że nie może to trwać w nieskończoność. Biorąc ostatniego kęsa, postanowiła opowiedzieć mi o tym, jak to była z synem właściciela tej sieci kebabów, który nomen omen był Arabem. Wspominała o tym, jak miły był to chłopak i ile razy jadała tu kompletnie za darmo. Brakowało tylko tego, by zaczęła opowiadać, jak bardzo smakował jej ten arabski kutas i jaki taka dieta ma wpływ na smak połykanej spermy. To było odpychające. Z zaciśniętymi zębami czekałem na koniec tej wesołej gawędy, jednocześnie starając się nie dać poznać po sobie tego, jak bardzo mnie to mierziło. Opuszczaliśmy lokal, gdy na dworze przestało już padać, a niebo się rozchmurzyło.

Po całej tej historii nie miałem najmniejszej ochoty na seks, dlatego też, po powrocie do mieszkania, zamiast rzucić się na nią ze zwierzęcą ochotą, spokojnie zaproponowałem, abyśmy wzięli się czym prędzej do roboty, spakowali, co trzeba, i załadowali do auta. Ona nie oponowała. No i powtórka z rozrywki – zapierdalałem z tym całym inwentarzem z 4 na -1, z -1 na 4, z 4 na -1… na całe szczęście winda za każdym razem była pusta i nie musieliśmy się tłoczyć, a ja wreszcie byłem najedzony. Poszło to dość sprawnie - muszę przyznać. Fachowa robota. Przyszedł czas na czułe i pełne żalu pożegnania. Ja oczywiście byłem niezmiernie zadowolony z faktu, iż opuszczamy ten pierdolony kraj, a jej współlokatora i jego upalonych towarzyszek już nigdy więcej nie spotkam. Czy aby jednak na pewno? Ona, żegnając się z nim serdecznie, zapraszała go na wakacje do Polski, a on tym zaproszeniem był najwidoczniej bardzo uszczęśliwiony. Po moim trupie – pomyślałem. Tym jednak będę się przejmował później, teraz chcę po prostu opuścić tę przeklętą ziemię.
Niczego więcej tak mocno nie pragnąłem. Wyszliśmy z mieszkania. Wszystkie bagaże były już w samochodzie. Wtedy poczułem pulsujące skurcze brzucha i co chwila robiło mi się piekielnie niedobrze. Przemilczałem jednak ten fakt i odjechaliśmy, nareszcie odjechaliśmy.

W samochodzie wcale nie było lepiej, co rusz wzdrygało mną, a pokarm podchodził do gardła. Twarz zrobiła się sino-żółta, a oczy łzawiły. Wiedziałem, że jeszcze chwila i zwymiotuję. Paroksyzm nudności dopadł mnie, jak tylko wyjechaliśmy z miasta. Nie mogłem dłużej udawać, że nic się nie dzieje. Poprosiłem ją, by zatrzymała się na najbliższej stacji benzynowej. Zgodziła się, nie pytając o przyczynę. Gdy tylko auto stanęło, wyskoczyłem z niego jak wystrzelony z procy. Pobiegłem w kierunku pobliskich krzaków. Stanąłem w rozkroku, pochyliłem nieco głowę. Skurcze przepony i klatki piersiowej przybrały na sile i intensywności do tego stopnia, że zacząłem dławić się własnym oddechem. Wreszcie chlusnęło. Rzygałem niemal wszystkim. W powietrzu odór wymiotów mieszał się z zapachem jej perfum, z zapachem jej mieszkania, mojego mieszkania, restauracji, w której tak często bywaliśmy. Dało się wyczuć nawet stary, spróchniały zapach przemoczonego drewna, który towarzyszył nam podczas wizyt w teatrze. Z ust leciało dosłownie wszystko. Był kotlet z kurczaka, który jedliśmy na naszym pierwszym spotkaniu. Risotto, które przyrządzała nam jej mama, czekoladki, które spałaszowaliśmy w moim łóżku, gdy oboje, zmęczeni po seksie, leżeliśmy obok siebie. Była ryba, którą ona zrobiła w moje urodziny, i pizza, którą zamówiliśmy, gdy ona obudziła się którejś nocy i czuła się głodna. Przed oczyma przeleciał mi nawet tort, który z taką zawziętością konsumowaliśmy na weselu jej siostry. Płynęło wszystko, czym żywiłem się w ciągu ostatnich miesięcy. Kiedy wreszcie zwymiotowałem dzisiejszym kebabem, poczułem natychmiastową ulgę. Nudności ustąpiły, skurcze ustąpiły, ból ustąpił. Oparłem dłonie na kolanach, ciężko przy tym oddychając. Stałem tak kilka sekund, po czym raz jeszcze, ostatni raz spojrzałem w jej kierunku – siedziała w samochodzie, była jednak za daleko, bym dostrzegł jej wyraz twarzy. Odwróciłem się i ruszyłem gwałtownie w kierunku lasu. Biegłem, ile sił w nogach, nie oglądając się już ani razu za siebie. Nie obejrzałem się już ani razu, nie zwymiotowałem już nigdy później, ale żyłem. Żyłem, prawda?


“In Heaven Everything is fine”


Odpowiedz
#2
Zdecydowanie powinno.
Cytat: niewielkiej lodówki, nic się w nim nie znajdowało.
zbędny przecinek
Lubisz słowo "wystosowałem", aż za bardzo. Pokusiłabym się o znalezienie synonimu.
Cytat:heroicznym, wybrykiem
zbędny przecinek
Cytat:Są jeszcze Ci, którzy po prostu wierzą w Boga i uważają
dlaczego wielką literą? To nie wszystkie tego typu błędy, ale wielu ich nie było. Nie rozumiem, dlaczego kwestie bohaterów są zaznaczone kursywą. W ogóle można jeszcze się przyjrzeć dialogom pod względem zapisu. W niektórych miejscach troszeczkę szwankuje logika wypowiedzi, np tutaj:
Cytat:Przez dłuższą chwilę z niewytłumaczalnym zaciekawieniem wpatrywałem się w każdy szczegół tego ubogiego wystroju. Ciężko było mi to ukryć. Moje ruchy były powolne, a wzrok mętny. Nie dało się jednak zakamuflować na długo pewnego rodzaju radości, ulgi, która towarzyszyła mi w tym konkretnym momencie. Moje spojrzenie mówiło wszystko.
co ukryć? Potem to wyjaśniasz, ale za bardzo się pospieszyłeś z tym wtrąceniem, dla mnie sprawia wrażenie niecelowego, zupełnie "od czapy".
Cytat:Z transu wyprowadziło mnie nieco moje imię wywołane przez jedną z nich.
w transie to być albo nie być, jak można z niego wyprowadzić "nieco"? Chyba, że to się do imienia odnosi, ale nie sądzę (;
Cytat: Ciągle czułem niesłychaną suchość w ustach i, jak na ironię losu
pomieszałeś związki frazeologiczne: "jak na ironię" i "ironia losu"
- tego typu szejk nie jest smaczny.
Cytat: Nudności ustąpiły, skurcze ustąpiły, ból ustąpił.
nie podoba mi się, inaczej bym to sformułowała.


Błędów niewiele i przeważnie niezbyt rażące, głównie powtórzenia i interpunkcyjne drobiazgi. Świetnie odmalowujesz postać, jej sposób patrzenia na otoczenie, na mnie sprawia wrażenie dość naturalnej, realistycznej. Chociaż na początku nie do końca dobrze to wychodzi, z tym "wystosowałem" i momentami troszeczkę jakby zbyt wyszukanym słownictwem, jednak nie rzuca się to jakoś specjalnie w oczy, a można też to odebrać jako ironiczne. Końcówka daje do myślenia.
Jak dla mnie, wart przeczytania, pewne rzeczy można jeszcze doszlifować.
Ok. Pozdrawiam.
Odpowiedz
#3
Dzięki za rzeczowy komentarz no i poświęcony czas (nie sądziłem, że komuś będzie się to chciało czytać; znajomi czytali zapewne tylko dlatego, że napisałem to ja i mnie znają).

Celna uwaga z tym podwójnym frazeologizmem, nie zwróciłem na to uwagi. To samo odnośnie przecinków.

Pozdrawiam

Odpowiedz
#4
Na pewno znajdą się tacy, ktorzy przeczytaja ten tekst do końca. Mnie się nie chciało. Sorki, ale to ty jestes pisarzem i twoim zadaniem jest stworzyć tekst, który czytelnika wciągnie i pochłonie bez reszty. Tym razem wyszło średnio. Szkoda.
Odpowiedz
#5
Przeczytałam całość - nawet kilka razy. Wracam do tego tekstu od paru dni.
Powiem co mi się NIE podoba
nie podoba mi się wulgarność, skatologia, klimat duszny i mdlący, wymiotny.
Odnoszę wrażenie, że dzieje się to na siłę, że pod skórą tych wszystkich obscenów dzieje się coś więcej - autentyczny krzyk o piękno, dobro, miłość, który jest poradziwszy niż szyderstwo narracji.

Niewątpliwie należałoby to opowiadanie napisać w pewnym sensie jeszcze raz. Zachować to, co w nim pulsuje i jednocześnie wycieniować te miejsca, gdzie patos turpizmu jest sztuczny i pretensjonalny.

Ostatnia scena - jest świetna, choć wymagałaby także mądrej redakcji. Żeby on wymiotował, ale jakoś inaczej. Ja nie wiem jak. Gdybym to miała ja zrobić, pewnie bym pisała i pisała, aż uchwyciłabym półcień pomiędzy wulgarnością a liryzmem.
Nie wiem, jak w skali punktowej wyrazić to, co czuję.
Z jednej strony utwór językowo niezgrabny, wymaga solidnych poprawek
Z drugiej jest w nim wartość.

Popatrzyłam na ilość postów autora i widzę, że był raczej kometą, niz satelitą forum
dlatego 4/10
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości