14-02-2012, 22:57
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 15-02-2012, 17:11 przez nibylandia.)
drugi (po 'przedstaw się') post, pierwsze opowiadanie jakie napisałam.
Bez dialogów, więc nie wiem czy nie znudzi, mam nadzieję, że nie i zapraszam
jestem zestresowana.
Lubił myśleć o śmierci, z całą jej tajemniczością i dramaturgią. ‘Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie.’ - mówił. Jednak świadomość własnej śmiertelności nie przerażała go ani nie niepokoiła. Wręcz przeciwnie - była całkiem fascynująca. Echo samotnych kroków głucho odbijało się od ścian kamienic, gdy powoli snuł się wąską, pustą ulicą, a zamglone światełka daleko przed nim robiły się coraz wyraźniejsze. Nie należał do szczęśliwych ludzi. Wymykał się, znikał i wracał, by za jakiś czas znów na palcach wyjść z domu. Rytm kroków zgrywał się z melodią w jego głowie. Tak dawno nie miał chwili wytchnienia… Chciał pomyśleć. Chciał uciec. Sam, choć na chwilę zamknąć oczy. Dlaczego miałby teraz wracać? I tak na niego nie czekali. Zwinny skok przez mur. Sam nie do końca wiedział, dlaczego cmentarze zamiast przygnębieniem, zawsze napawały go spokojem i niewielką dozą szczęścia. Być może była to świadomość, że chociaż jednej rzeczy w życiu mógł być absolutnie pewien. Światełka, teraz już całkiem jasne i wyraźne, tliły się gdzieniegdzie na kamiennych płytach, rzucały długie cienie, oświetlały przymarznięte do grobów kwiaty. Było tak spokojnie i sennie… Niebo tuż nad horyzontem wciąż jeszcze lekko jaśniało ostatnimi promieniami grudniowego słońca. Usiadł na oszronionej ziemi i objął nagrobek rękami. On nie będzie miał nagrobka. Lepiej, by nie został po nim żaden smutny ślad, tylko wtedy będzie mógł być naprawdę wolny. Mimo, że nigdy nie lubił myśleć o sobie jako o ‘jednym z wielu takich samych’, tym razem cieszył się, że będzie jednym z wielu. Rzucił okiem na majaczące w oddali kształty krzyży na tle nieba. Jednym ze WSZYSTKICH. Pewnie dlatego nie czuł strachu. I chociaż nie wyznawał żadnego boga, który mógłby mu zapewnić nieśmiertelność - odbierał śmierć jako wolność. Ucieczkę, do której zawsze tęsknił. Wokół sennie szumiały drzewa, jeszcze kilka minut, zaraz wróci do domu, przecież nie było jeszcze tak późno. Tak bardzo chciał schować się przed wszystkimi parami oczu, w jakiejś dziwnej, dalekiej krainie niczym nie przypominającej świata, który go otaczał. Oparł głowę o nagrobek i skulił się w kłębek. Wieczorem jest tu jeszcze zimniej. Nagły błysk światła pomiędzy drzewami wyrwał go z zadumy, był tak jasny, że przebił się nawet przez zamknięte powieki. Błysnęło drugi raz. Chłopak podniósł się z ziemi i stanął nieruchomo nasłuchując i wpatrując się w ciemną przestrzeń w głębi lasu. Co to mogło być? Zrobił ostrożny krok, gałąź trzasnęła pod butem zakłócając złowrogą ciszę i niosąc się echem pośród drzew. Chyba powinien zawrócić, w końcu nie szukał przygód, tylko chwili wytchnienia. Drugi krok. Tak, pewnie bezpieczniej by było zawrócić.
Rozgrzebując butem miejsce, gdzie minutę temu zauważył światełko, wcale nie czuł się pełen odwagi, przeciwnie - rozglądając się wokół nerwowo obracał w palcach kawałek lodu. Może to tylko złudzenie? Tak, to na pewno złudzenie. Jeszcze raz spojrzał w ciemność.
- Niepotrzebnie się wahasz, i tak nie możesz już zawrócić.
Zduszony okrzyk zapewne zbudził niejednego ‘śpiącego’ pod marmurową płytą. Chłopak gwałtownie cofnął się, zahaczył nogą o wystający korzeń i z bolesnym trzaskiem upadł na stos gałęzi. Leżał nieruchomo, przerażonymi oczami szukając w ciemności właściciela dziwacznie brzmiącego głosu. Oddychał szybko i płytko coraz bardziej sparaliżowany faktem, że nie wiedział nawet w którą stronę ma patrzeć. A to dlatego, że ów głos nie dobiegał z żadnej konkretnej strony. Dobiegał zewsząd. Był w jego głowie.
Bał się odpowiedzieć, więc wmówił sobie, że się przesłyszał. Gałęzie zatrzeszczały ponuro, gdy dźwignął się z ziemi. Kręcił głową uśmiechając się do siebie i mamrotał pod nosem zdania na potępienie swej wybujałej wyobraźni, grając rozbawionego przed samym sobą. Nie zauważył nawet kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno. Słońce dawno schowało się za horyzontem i zniknęła złota poświata. Nie odwracając się za siebie ruszył w stronę skraju lasu. W przerwach między ‘jesteś nienormalny’ i ‘oglądaj jeszcze więcej horrorów’ rzucał jednak niespokojne spojrzenia na boki, zajmował myśli melodią, w obawie, że w głuchej, nocnej ciszy głos znów zechce się odezwać. Dotarł na skraj lasu położonego na niewielkim wzniesieniu przy cmentarzu i oto zobaczył najniezwyklejszą rzecz pod słońcem. W oddali nie było już widać gasnących sennie świateł miasta, a zamiast nich jaśniały mgławice poprzetykane drobnymi światełkami gwiazd i odległych galaktyk. Były tak piękne, że chłopak niemal automatycznie wyciągnął rękę i chciał postawić krok w ich kierunku, a wtedy poczuł, że nie ma już dłużej gruntu pod nogami. Czy to sen? Spojrzał w dół w kierunku cmentarza - groby również zniknęły… Prawdę mówiąc, zniknęło wszystko. To musiał być sen! Wisiał w przestrzeni, nie mogąc przemieścić się w żadnym kierunku, a wokół niego rozciągało się bezkresne niebo. Zorientował się, że nie może odnaleźć na nim ani Ziemi, ani Księżyca, ani żadnej znanej mu gwiazdy. Wtem stało się coś jeszcze dziwniejszego. Mgławice zaczęły rozszerzać się i rozszerzać, przemieszczając się w górę. Różnokolorowe pyły i światła łączyły się z sobą, mieszały, aż w końcu zlały w wielki migoczący strop nad głową chłopaka, którego oczy stawały się z każdą chwilą większe i bardziej zdziwione. To wcale nie wyglądało na nasz Wszechświat. Zanim zdążył ochłonąć ze zdumienia, jakaś nieznana siła gwałtownie pociągnęła go w górę. Unosił się coraz szybciej i szybciej, po chwili zamiast pojedynczych gwiazd widział już tylko wielkie jasne plamy wirujące dookoła. Zrobiło mu się niedobrze i chciał zamknąć oczy, lecz mimo to wciąż widział wszystko wyraźnie, wyraźniej niż kiedykolwiek.
Głuche uderzenie o ziemię. Przez chwilę jeszcze leżał nieruchomo i chowając twarz w miękką trawę, próbował uspokoić kołatające serce i drżenie całego ciała. Na próżno starał się oddychać głęboko i spokojnie, daremnie usiłował poukładać w głowie to, co przeżył przed chwilą… No właśnie, przeżył? Poruszył nogą ugiętą pod dziwnym kątem i syknął z bólu. Żyje, bez wątpienia. Jeszcze przez moment wokół widział tylko białe światło, które powoli przerzedzając się, ukazało mu widok przerysowany wprost z jego marzeń. Leżał przy brzegu wysokiego klifu, tak wysokiego, że gdy spojrzał w dół, nie widział nic poza mgłą rozlewającą się jak woda nisko pomiędzy zielonymi pagórkami. Otulała je z każdej strony tak gęsto, że widać było tylko ich szczyty. Chłopak nie wiedział czy są porośnięte trawą, czy to drzewa, a to on jest aż tak wysoko. Ponad nim malowały się jedynie góry, które także wyłaniały się z tej dziwnej mgły. Dlaczego dziwnej? Nie wyglądała ani jak zwyczajna mgła, ani chmury. Promienie słońca odbijały się od jej srebrnych drobinek jak od luster, rozbijała się o szczyty jak fala o skalisty brzeg. Dźwignął się na nogi i rozejrzał dookoła. Polanę z trzech stron zamykał las, a każde drzewo miało inny odcień. Niektóre liście były całkiem szare, inne zielone, a jeszcze inne błyszczały złotem. Podszedł bliżej i zanim zdążył nacieszyć oczy, poczuł tępy ból, który powalił go na ziemię. Zdawało mu się, że w jednym momencie skruszyły się wszystkie jego kości, czołgał się chwytając i wyrywając agonalnie pęki trawy, tysiące rozgrzanych do białości ostrzy wbijały się w każdy centymetr ciała. Jakże dziwacznie jego mała, wijąca się w bólu postać kontrastowała z niemal rajskim krajobrazem i wesołym ćwierkaniem ptaków. Fruwały pośród drzew, jutro też będą fruwać, będą fruwać aż do zimy. Drzewa będą stać nieruchomo, tak jak od orzeszka rosły i stały tu latami. Serce przyrody biło własnym rytmem. Pachniało wiosną, zieleń była taka intensywna, taka… Żywa. A on umierał pośród niej rozpaczliwie rozgrzebując ziemię rękami, zaciskając i otwierając oczy przepełnione przerażeniem. Łza. Druga. Jego słabnący, zachrypnięty krzyk zlewał się z cichym szelestem liści. Nie rozumiał, nic nie rozumiał, dlaczego nie mógł złapać oddechu? Krzyk coraz cichszy, coraz… Obrócił się na plecy i utkwił wzrok w błękicie. Wszystko, czego w życiu dokonał prowadziło do tej jednej chwili. Jedynej, przerażającej, wyczekiwanej. Tak trudno jest odejść, kiedy odchodzi się tylko raz. Przecież miał dokonać wielkich rzeczy… Kiedy do tego doszło? Kiedy stracił nadzieję i porzucił plany, w którym momencie zatrzymał się i już nigdy nie zrobił kroku naprzód? Przecież miał jeszcze czas, miał do kogo wracać. Na pewno czekali na niego. Znieruchomiał. Ostrza zniknęły, a zamiast gorąca pojawiło się przyjemne ciepło, rozlewające się po całym zdruzgotanym ciele. Chmury leniwie toczyły się po niebie, a on utkwił w nich oczy. Wiatr rozrywał je na mniejsze obłoki, a one coraz bardziej przezroczyste i lekkie, znikały w powietrzu. Znikały… Przez krótki moment jeszcze raz wrócił myślami do domu i zrobiło mu się smutno. Wtedy powoli przekręcił głowę w bok i spojrzał na rozpościerające się w tle góry. I chyba nawet lekki uśmiech przemknął po jego twarzy, gdy zamknął ten obraz pod powiekami.
Porażony zimnem umysł podsuwający obrazy i dźwięki... Marzenie.
Chłopak leżał na plecach, twarzą zwrócony do marmurowej płyty. Nikt nigdy się nie dowie, co tak naprawdę leżało w jego zamiarach, gdy przeskakiwał mury cmentarza. Ale chociaż ludzie wokół płakali, a drzewami targał wiatr, jedno było pewne: spał snem spokojnym i szczęśliwym - najpiękniejszym, jaki mógł sobie wymarzyć.
Bez dialogów, więc nie wiem czy nie znudzi, mam nadzieję, że nie i zapraszam
jestem zestresowana.
Lubił myśleć o śmierci, z całą jej tajemniczością i dramaturgią. ‘Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie.’ - mówił. Jednak świadomość własnej śmiertelności nie przerażała go ani nie niepokoiła. Wręcz przeciwnie - była całkiem fascynująca. Echo samotnych kroków głucho odbijało się od ścian kamienic, gdy powoli snuł się wąską, pustą ulicą, a zamglone światełka daleko przed nim robiły się coraz wyraźniejsze. Nie należał do szczęśliwych ludzi. Wymykał się, znikał i wracał, by za jakiś czas znów na palcach wyjść z domu. Rytm kroków zgrywał się z melodią w jego głowie. Tak dawno nie miał chwili wytchnienia… Chciał pomyśleć. Chciał uciec. Sam, choć na chwilę zamknąć oczy. Dlaczego miałby teraz wracać? I tak na niego nie czekali. Zwinny skok przez mur. Sam nie do końca wiedział, dlaczego cmentarze zamiast przygnębieniem, zawsze napawały go spokojem i niewielką dozą szczęścia. Być może była to świadomość, że chociaż jednej rzeczy w życiu mógł być absolutnie pewien. Światełka, teraz już całkiem jasne i wyraźne, tliły się gdzieniegdzie na kamiennych płytach, rzucały długie cienie, oświetlały przymarznięte do grobów kwiaty. Było tak spokojnie i sennie… Niebo tuż nad horyzontem wciąż jeszcze lekko jaśniało ostatnimi promieniami grudniowego słońca. Usiadł na oszronionej ziemi i objął nagrobek rękami. On nie będzie miał nagrobka. Lepiej, by nie został po nim żaden smutny ślad, tylko wtedy będzie mógł być naprawdę wolny. Mimo, że nigdy nie lubił myśleć o sobie jako o ‘jednym z wielu takich samych’, tym razem cieszył się, że będzie jednym z wielu. Rzucił okiem na majaczące w oddali kształty krzyży na tle nieba. Jednym ze WSZYSTKICH. Pewnie dlatego nie czuł strachu. I chociaż nie wyznawał żadnego boga, który mógłby mu zapewnić nieśmiertelność - odbierał śmierć jako wolność. Ucieczkę, do której zawsze tęsknił. Wokół sennie szumiały drzewa, jeszcze kilka minut, zaraz wróci do domu, przecież nie było jeszcze tak późno. Tak bardzo chciał schować się przed wszystkimi parami oczu, w jakiejś dziwnej, dalekiej krainie niczym nie przypominającej świata, który go otaczał. Oparł głowę o nagrobek i skulił się w kłębek. Wieczorem jest tu jeszcze zimniej. Nagły błysk światła pomiędzy drzewami wyrwał go z zadumy, był tak jasny, że przebił się nawet przez zamknięte powieki. Błysnęło drugi raz. Chłopak podniósł się z ziemi i stanął nieruchomo nasłuchując i wpatrując się w ciemną przestrzeń w głębi lasu. Co to mogło być? Zrobił ostrożny krok, gałąź trzasnęła pod butem zakłócając złowrogą ciszę i niosąc się echem pośród drzew. Chyba powinien zawrócić, w końcu nie szukał przygód, tylko chwili wytchnienia. Drugi krok. Tak, pewnie bezpieczniej by było zawrócić.
Rozgrzebując butem miejsce, gdzie minutę temu zauważył światełko, wcale nie czuł się pełen odwagi, przeciwnie - rozglądając się wokół nerwowo obracał w palcach kawałek lodu. Może to tylko złudzenie? Tak, to na pewno złudzenie. Jeszcze raz spojrzał w ciemność.
- Niepotrzebnie się wahasz, i tak nie możesz już zawrócić.
Zduszony okrzyk zapewne zbudził niejednego ‘śpiącego’ pod marmurową płytą. Chłopak gwałtownie cofnął się, zahaczył nogą o wystający korzeń i z bolesnym trzaskiem upadł na stos gałęzi. Leżał nieruchomo, przerażonymi oczami szukając w ciemności właściciela dziwacznie brzmiącego głosu. Oddychał szybko i płytko coraz bardziej sparaliżowany faktem, że nie wiedział nawet w którą stronę ma patrzeć. A to dlatego, że ów głos nie dobiegał z żadnej konkretnej strony. Dobiegał zewsząd. Był w jego głowie.
Bał się odpowiedzieć, więc wmówił sobie, że się przesłyszał. Gałęzie zatrzeszczały ponuro, gdy dźwignął się z ziemi. Kręcił głową uśmiechając się do siebie i mamrotał pod nosem zdania na potępienie swej wybujałej wyobraźni, grając rozbawionego przed samym sobą. Nie zauważył nawet kiedy zrobiło się już zupełnie ciemno. Słońce dawno schowało się za horyzontem i zniknęła złota poświata. Nie odwracając się za siebie ruszył w stronę skraju lasu. W przerwach między ‘jesteś nienormalny’ i ‘oglądaj jeszcze więcej horrorów’ rzucał jednak niespokojne spojrzenia na boki, zajmował myśli melodią, w obawie, że w głuchej, nocnej ciszy głos znów zechce się odezwać. Dotarł na skraj lasu położonego na niewielkim wzniesieniu przy cmentarzu i oto zobaczył najniezwyklejszą rzecz pod słońcem. W oddali nie było już widać gasnących sennie świateł miasta, a zamiast nich jaśniały mgławice poprzetykane drobnymi światełkami gwiazd i odległych galaktyk. Były tak piękne, że chłopak niemal automatycznie wyciągnął rękę i chciał postawić krok w ich kierunku, a wtedy poczuł, że nie ma już dłużej gruntu pod nogami. Czy to sen? Spojrzał w dół w kierunku cmentarza - groby również zniknęły… Prawdę mówiąc, zniknęło wszystko. To musiał być sen! Wisiał w przestrzeni, nie mogąc przemieścić się w żadnym kierunku, a wokół niego rozciągało się bezkresne niebo. Zorientował się, że nie może odnaleźć na nim ani Ziemi, ani Księżyca, ani żadnej znanej mu gwiazdy. Wtem stało się coś jeszcze dziwniejszego. Mgławice zaczęły rozszerzać się i rozszerzać, przemieszczając się w górę. Różnokolorowe pyły i światła łączyły się z sobą, mieszały, aż w końcu zlały w wielki migoczący strop nad głową chłopaka, którego oczy stawały się z każdą chwilą większe i bardziej zdziwione. To wcale nie wyglądało na nasz Wszechświat. Zanim zdążył ochłonąć ze zdumienia, jakaś nieznana siła gwałtownie pociągnęła go w górę. Unosił się coraz szybciej i szybciej, po chwili zamiast pojedynczych gwiazd widział już tylko wielkie jasne plamy wirujące dookoła. Zrobiło mu się niedobrze i chciał zamknąć oczy, lecz mimo to wciąż widział wszystko wyraźnie, wyraźniej niż kiedykolwiek.
Głuche uderzenie o ziemię. Przez chwilę jeszcze leżał nieruchomo i chowając twarz w miękką trawę, próbował uspokoić kołatające serce i drżenie całego ciała. Na próżno starał się oddychać głęboko i spokojnie, daremnie usiłował poukładać w głowie to, co przeżył przed chwilą… No właśnie, przeżył? Poruszył nogą ugiętą pod dziwnym kątem i syknął z bólu. Żyje, bez wątpienia. Jeszcze przez moment wokół widział tylko białe światło, które powoli przerzedzając się, ukazało mu widok przerysowany wprost z jego marzeń. Leżał przy brzegu wysokiego klifu, tak wysokiego, że gdy spojrzał w dół, nie widział nic poza mgłą rozlewającą się jak woda nisko pomiędzy zielonymi pagórkami. Otulała je z każdej strony tak gęsto, że widać było tylko ich szczyty. Chłopak nie wiedział czy są porośnięte trawą, czy to drzewa, a to on jest aż tak wysoko. Ponad nim malowały się jedynie góry, które także wyłaniały się z tej dziwnej mgły. Dlaczego dziwnej? Nie wyglądała ani jak zwyczajna mgła, ani chmury. Promienie słońca odbijały się od jej srebrnych drobinek jak od luster, rozbijała się o szczyty jak fala o skalisty brzeg. Dźwignął się na nogi i rozejrzał dookoła. Polanę z trzech stron zamykał las, a każde drzewo miało inny odcień. Niektóre liście były całkiem szare, inne zielone, a jeszcze inne błyszczały złotem. Podszedł bliżej i zanim zdążył nacieszyć oczy, poczuł tępy ból, który powalił go na ziemię. Zdawało mu się, że w jednym momencie skruszyły się wszystkie jego kości, czołgał się chwytając i wyrywając agonalnie pęki trawy, tysiące rozgrzanych do białości ostrzy wbijały się w każdy centymetr ciała. Jakże dziwacznie jego mała, wijąca się w bólu postać kontrastowała z niemal rajskim krajobrazem i wesołym ćwierkaniem ptaków. Fruwały pośród drzew, jutro też będą fruwać, będą fruwać aż do zimy. Drzewa będą stać nieruchomo, tak jak od orzeszka rosły i stały tu latami. Serce przyrody biło własnym rytmem. Pachniało wiosną, zieleń była taka intensywna, taka… Żywa. A on umierał pośród niej rozpaczliwie rozgrzebując ziemię rękami, zaciskając i otwierając oczy przepełnione przerażeniem. Łza. Druga. Jego słabnący, zachrypnięty krzyk zlewał się z cichym szelestem liści. Nie rozumiał, nic nie rozumiał, dlaczego nie mógł złapać oddechu? Krzyk coraz cichszy, coraz… Obrócił się na plecy i utkwił wzrok w błękicie. Wszystko, czego w życiu dokonał prowadziło do tej jednej chwili. Jedynej, przerażającej, wyczekiwanej. Tak trudno jest odejść, kiedy odchodzi się tylko raz. Przecież miał dokonać wielkich rzeczy… Kiedy do tego doszło? Kiedy stracił nadzieję i porzucił plany, w którym momencie zatrzymał się i już nigdy nie zrobił kroku naprzód? Przecież miał jeszcze czas, miał do kogo wracać. Na pewno czekali na niego. Znieruchomiał. Ostrza zniknęły, a zamiast gorąca pojawiło się przyjemne ciepło, rozlewające się po całym zdruzgotanym ciele. Chmury leniwie toczyły się po niebie, a on utkwił w nich oczy. Wiatr rozrywał je na mniejsze obłoki, a one coraz bardziej przezroczyste i lekkie, znikały w powietrzu. Znikały… Przez krótki moment jeszcze raz wrócił myślami do domu i zrobiło mu się smutno. Wtedy powoli przekręcił głowę w bok i spojrzał na rozpościerające się w tle góry. I chyba nawet lekki uśmiech przemknął po jego twarzy, gdy zamknął ten obraz pod powiekami.
Porażony zimnem umysł podsuwający obrazy i dźwięki... Marzenie.
Chłopak leżał na plecach, twarzą zwrócony do marmurowej płyty. Nikt nigdy się nie dowie, co tak naprawdę leżało w jego zamiarach, gdy przeskakiwał mury cmentarza. Ale chociaż ludzie wokół płakali, a drzewami targał wiatr, jedno było pewne: spał snem spokojnym i szczęśliwym - najpiękniejszym, jaki mógł sobie wymarzyć.