23-05-2012, 14:38
XVIII
– No, chodźcie! – syknęła Alicja do dwóch skulonych w kącie celi dziewczyn. – To jedyna okazja, by uciec!
Reszta była już za drzwiami sali tortur, czekając jedynie na Alicję i dwie bliźniaczki o sarnich oczach. Obie bały się Canissi chyba bardziej niż samego Baala. Nie pomagało szarpanie za rękaw, namowa, groźba ani prośba. Tym bardziej widok dwóch powalonych na ziemię nieumarłych, którzy wpadli do sali, gdy Alicja wyrwała drzwi swojej celi.
– Teraz mamy szansę... – Alicja spróbowała raz jeszcze tego samego argumentu. Sama drżała z obrzydzenia na myśl o ubrudzonej mózgiem prawej ręce, ale nie dała tego po sobie poznać – Przy odrobinie szczęścia...
– Zostaw je! – krzyknęła Pomponia, jedyna z dziewczyn, która widząc zachlapany zgniłym mózgiem mur, nie zwymiotowała. – Jak same chcą...
Canissi spojrzała na pewną siebie twarz Aurianki i pokręciła głową. Dopóki demony miały trzynaście ofiar, każda była bezpieczna. Gdy ucieknie jedenaście, los dwóch będzie przesądzony. Choć mdliło ją z głodu, zmęczenia i strachu, Alicja była gotowa wywlec dziewczyny z kark.
– Chodźcie... – poprosiła ostatni raz. Gdy bliźniaczki zalały się nową falą łez, bezceremonialnie zarzuciła sobie jedną z nich przez ramię. Zignorowała rozpaczliwą serię ciosów i kopnięć i spojrzała na jej siostrę: – Idziesz, czy zostajesz?
Odwróciła się i ruszyła do wyjścia, z ulgą słysząc za sobą kroki ostatniej maruderki. Jeszcze miały szansę. Jeśli wierzyć starcowi, który z nią rozmawiał po wizycie Baala-Fabiusza, na zewnątrz od kilku minut panował chaos. Przy odrobinie szczęścia mogły się przedrzeć do przyjaznych im ludzi.
Przy odrobinie szczęścia nikt nie zastąpi im drogi. Alicja drżała na samą myśl, że musiałaby kogoś zabić. Już samo rozbicie głów nieumarłych strażników było dla niej odrażające, choć demon, który z nią rozmawiał po wyjściu Baala-Fabiusza, twierdził, że tylko im w ten sposób pomoże. Nie ufała temu odrażającemu starcowi, podejrzewała, że coś knuje. Przerażała ją sama sytuacja, w jakiej się znalazła, perspektywa śmierci na ołtarzu ofiarnym, ale jeszcze bardziej przerażała samą siebie.
Nawet nie zastanawiała się nad ruchem ręki, który cisnął nieumarłego o ścianę. Po prostu to zrobiła. Jakiś dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy opuściła pięść na czaszkę żywego trupa z sumiastym wąsem. Zdawało jej się, że gdzieś już widziała oczy wyskakujące z oczodołów i gdzieś słyszała trzask pękającej kości czaszki. Zdawało jej się to takie... zwykłe.
Niosąc chlipiącą dziewczynę, odpychała od siebie myśli o dręczących ją koszmarach i wątpliwościach. Z trudem przekonywała sama siebie, że dym dobywa się z paleniska, a nie z trafionego pociskiem rakietowym autobusu z uchodźcami.
Gdy weszła do ciemnej, śmierdzącej sali, wiedziała, że nie pójdzie tak łatwo. Uciekinierki uciekły w kąt, byle jak najdalej od odzianej w czarną szatę sylwetki stojącej u wyjścia.
– Gdzie to się wybieracie? – spytała smętnie upiorzyca, nie zwracając uwagi na Alicję. W ręku trzymała zakrzywiony sztylet, od którego bił złowrogi, krwawy blask. – Gdzie wasza koleżanka, Suka?
Alicja odruchowo ukryła się za filarem, zaraz jednak idąca za nią bliźniaczka wybuchnęła płaczem i rzuciła się do ucieczki. Upiorzyca zaraz chwyciła ją i przyłożyła jej ostrze do gardła. Alicja odstawiła niesioną dziewczynę i wzięła głęboki oddech. Spojrzała pewnie w wykrzywioną mieszanką strachu, nienawiści i pogardy twarz.
– Ty Suko... – wysyczała Banshee. – Gdyby nie ten tępy kurwiarz...
„Zabiłabyś mnie” – odpowiedziała jej w myślach Alicja. Spojrzała w twarz schwytanej przez nieumarłą dziewczyny, chcąc dodać jej otuchy. Porwana milczała, czując na szyi ostrze sztyletu. Canissi nie chciała wiedzieć, jaką diabelską magię zastosował jego twórca, ale nie miała zamiaru się nawet zbliżać do wroga. Banshee drżała na całym ciele, jakby kipiała z gniewu. Jednak Alicja szybko wypatrzyła inny powód słabości upiorzycy.
Tuż nad jej mostkiem, z lewej strony, z rozdartej szaty sterczała brzechwa bełtu. Z rany nie ciekła krew, dzięki czemu dało się łatwo odróżnić kolor, na jaki ufarbowano pióra. Alicja uśmiechnęła się gorzko. Kilka lat temu, gdy pretoria udostępniła jej materiały znalezione przy domniemanych zwłokach Widłowskiego, znalazł się tam cały kołczan błękitnopiórych bełtów.
– On tu jest – powiedziała Alicja bardziej do siebie czy porwanych dziewcząt niż do Banshee.
Ta zazgrzytała zębami i odparła:
– Ty się nie ciesz... – Mówiąc, to wyszczerzyła dwa rzędy wilczych kłów. – Ty się nie ciesz... Nie wiadomo, jak długo ten Pchlarz po waszej stronie będzie.
– Racja – rzucił, schodząc po schodach wielki Coloumbijczyk w wojskowym mundurze. – Baal już pracuje nad tym, by go zmiękczyć. Puść ją, Wygnana...
Za nim zeszła reszta Trzynastki, tylko Baal-Fabiusz nadal pozostawał na górze. Alicja przypadła do ściany razem z resztą, walcząc z pokusą, by samej się przebić przez opętanych i zostawić dziewczyny ich własnemu losowi. Zamiast tego, stanęła między demonami a porwanymi, drżąc ze strachu. Upiorzyca dalej trzymała sarniooką, lecz sztylet trzymała daleko od jej gardła. Alicja mogła rzucić się na nią, lecz nie widziała, jak zareaguje napadnięta - mogła sama nadziać się na broń i zniweczyć wszelkie wysiłki.
Schodzący ostatni Hades zatrzymał się w pół kroku i przepuścił przodem Arcykapłana Baala. Starzec ukrył twarz za wysokim, spiczastym kapturem, w ręce trzymał długą laskę z wielkim czarnym kamieniem na górnym końcu. Coś w jego ruchach, w jego postawie zdawało się Alicji podejrzanie znajome, jakby często go widywała.
– Jak idzie werbowanie...? – spytał go Pan Śmierci, lecz nie dokończył. Wrzask demona, pełen gniewu i nienawiści uderzył we wszystkich zebranych i budynek, aż ze stropu spadł spory kamień. Hades zerwał się na równe nogi, podniósł Arcykapłana i zaklął. – Kurwa jego mać! Chyba już wiemy, jak poszło. Niech każdy wybierze sobie ofiarę. Wilczyca zostaje dla Arcykutasa, Baal bierze ciężarną.
– Po moim trupie! – wrzasnęła Jętka, kuląc się za plecami dziewczyn. Banshee puściła sarniooką, którą zaraz pochwycił Tai-Shan. Alicja, mimo gorącego pragnienia pomocy porwanym, przypadła do ściany, nie wiedząc jak oprzeć się takiej liczbie tak potężnych demonów. Upiorzyca poczekała, aż każdy z Trzynastki wybierze sobie jedną z ofiar. Dopiero wtedy podeszła do Jętki.
– Ja się tobą zaopiekuję... – wysyczała, zbliżając nóż do brzucha ciężarnej.
– Ani mi się waż! – syknął Baal-Fabiusz, wchodząc do sali. – Ona jest moja...
Kuśtykał bardziej niż dotychczas, z ran na twarzy ciekły mu obfite strumienie krwi. Za nim szli dwaj Balici, jego osobista ochrona. Podszedł do Banshee i uderzył ją w twarz, aż upadła na ziemię.
– Ona jest moja – powtórzył, chwytając Jętkę za włosy. – Nie szarp się, kotku, bo ci zrobię krzywdę.
– Chrzań się – syknęła Jętka, kopiąc go w bezwładną nogę.
Baal zignorował to, spojrzał na resztę Trzynastki i na swojego Arcykapłana, stojącego dwa metry od przypartej do muru Alicji. Dziewczyna nadal była gotowa walczyć, jednak teraz przeciwnicy byli zbyt ludzcy. Przywódca Trzynastki skinął głową w stronę Balitów, którzy ruszyli w jej stronę. Zaraz padli na ziemię, jeden z rozbitą głową, drugi z podciętym pazurami gardłem.
– Suka drapie! – wysyczała demonica w ciele Sigismundy.
Balici zaraz powstali, gotowi ponowić próbę.
– Stójcie! – warknął Hades, podchodząc do Alicji. Wymienił złowrogie spojrzenia z przywódcą Trzynastki i zwrócił się do Canissi: – Teraz nie dasz rady nam wszystkim. W końcu któryś nie zdzierży i cię zabije. A wtedy one wszystkie będą bezwartościowe. Zrobimy z nimi takie rzeczy...
Uśmiechnął się lubieżnie i spojrzał na nią wymownie:
– Masz do wyboru albo zabić siebie i skazać je na zaiste piekielne męki, albo liczyć na pomoc twoich przyjaciół...
Alicja walczyła sama ze sobą, nie wiedząc, co jest gorsze. Wiedziała, że za chwilę może się tu rozpętać walka na śmierć i życie. Jednak każda sekunda zmarnowana na jej wahanie była bezcenna. Dawała szansę na to, że ci, którzy przybyli, by je uwolnić, dadzą radę. Nie wiedziała, kim są sługi Baala, jednak zdawali jej się tak nieludzcy, że mogła ich jeszcze dość długo odpierać.
Nim się zorientowała, ziemia umknęła jej spod nóg i poczuła ból z tyłu głowy. Uderzyła o ziemię, a nad sobą miała już dwie bezokie głowy. Zaraz ktoś odwrócił ją na plecy, skrępował sznurem i pchnął w stronę zakapturzonego Arcykapłana. Na ułamek sekundy mignęły jej jego oczy - po raz kolejny naszła ją myśl, że gdzieś już go widziała.
– To możemy iść na dół – ocenił Baal-Fabiusz, podchodząc do Hadesa. – Wkraczamy w twoje królestwo, Trumniarzu...
Ten uśmiechnął się ponuro i pchnął Pomponię w stronę jednego z Balitów.
– Potrzymaj... – rzucił, po czym podszedł do jednej ze ścian. Niczym się nie wyróżniała, a jednak, gdy tylko koścista ręka demona wykonała przed nią tajemny gest, pękła na dwoje i otwarła jak drzwi. Z mroku spojrzały w ich stronę dziesiątki złotych oczek. – Mam nadzieję, Wielki Baalu, że nie obrazisz się, że sprowadziłem odrobinę swoich sług, a także poprosiłem Knudsona, by sprowadził tu resztkę Dzieci Lilith.
– Nie ma teraz czasu, by mieć coś przeciwko – burknął Baal, wskazując drogę Arcykapłanowi. Ten, pchając przed sobą Alicję, wkroczył w ciemność, śpiewając ponurą, powolną pieśń w chropawym, nieprzyjemnym dla ucha języku.
Canissi widziała migoczące w ciemnościach oczy, dopiero po chwili wzrok wilkołaczycy przywykł do mroku na tyle, by mogła zobaczyć wykute w litej skale schody, prowadzące w dół, pośrodku pełnej skalnych sopli i kolumn. Nie miała głowy do przypominania sobie ich nazw, szczególnie w obecności rzesz bestii oczekujących tu na Trzynastkę.
Były wśród nich niskie, chude kreatury ze spiczastymi uszami, bladymi twarzami i wielkimi kłami sterczącymi spomiędzy szerokich warg. Dzierżyli długie piki, zakrzywione miecze, kusze i maczugi z kamiennymi obuchami. Co pewien czas padali na twarz, mrucząc imię Lilith.
Przed idącym Arcykapłanem co pewien czas migotały odziane w złote zbroje ciała niskich jakby zgarbionych postaci, uzbrojonych w topory i młoty. Ich chude twarze przepełnione były chciwością i podłością.
– Zaczekajcie... – rzucił Baal idący za plecami Alicji. Wszyscy stanęli, a opętany Fabiusz mruknął: – Spróbujemy znowu...
Nim Alicja zdążyła zastanowić się, czego chce „spróbować” demon, ten ryknął gniewnie i jakby boleśnie, aż niewielki okruch skały uderzył w głowę Arcykapłana. Zaraz potem czułe ucho Alicji wychwyciło trzask pękającej kłody i zgrzyt metalu o posadzkę.
– Klin! – warknął Baal, wznawiając marsz. – Skurwysyny mają Klin! Pijawki za mną! Reszta niech ich tu zatrzyma!
Teraz szli szybciej, potykając się i klnąc na nienadążające dziewczyny. Schodzili wciąż w dół i w dół. Robiło się coraz goręcej i coraz duszniej. Arcykapłan śpiewał, a jego głos rozbrzmiewał echem w wielkich grotach pełnych różnorakich formacji skalnych i kreatur. Po kilku minutach marszu przez jaskinie, przodownik procesji wciągnął Alicję na wąskie schody prowadzące do wielkich, żelaznych drzwi. Alicja nie widziała w nich żadnych nitów czy spojeń, jedynie lity metal. Tu Baal zostawił wampiry.
– Dam wam wszystko, czego tylko zapragniecie za głowę Pchlarza... – obiecał, gdy Arcykapłan intonował zaklęcie otwierające wrota. Wtedy echo doniosło do nich bolesne okrzyki karłów i tryumfalne wycie. Klin szedł naprzód.
Drzwi rozwarły się bezszelestnie i procesja wkroczyła do wielkiej kawerny, której ściany pełne były nisz i zagłębień. Po przeciwnej stronie od wejścia błyszczały w świetle kaganka wielkie, złote wrota, pokryte rzędami dziwacznego, topornego pisma. Alicja dostrzegła w mroku stojące w niszach wysokie na kilka metrów skalne bloki, tak czarne, jak to tylko możliwe. Gdy zamknęły się wrota, Alicja usłyszała jakiś dziwny, urywany krzyk dochodzący z jaskiń. Potem wielkie płyty drzwi stłumiły wszelkie odgłosy z drugiej strony.
– Piękna robota, Trumniarzu... – mruknął, Baal podchodząc do jednego z bloków. Wpatrywał się w niego z niechęcią, odrazą i gniewem. – Ładnie... Co to za kurewne klocki?
– Kształtu nabiorą, gdy wejdziemy w ich serca – odparł Hades.
Baal pokiwał głową, lecz widać było, że jego wątpliwości tylko się wzmogły.
– Niech ci będzie... – mruknął. – Arcykapłan niech zamknie drzwi. Wendigo... Idź, zobacz czy to nie podstęp Trumniarza...
Coloumbijczyk oddał w ręce Baala Fabienne, niebieskooką szatynkę i podszedł do najbliższej po lewej niszy.
– Oto człowiek, którego posiadam! – krzyknął, rozpostarłszy ręce. Nagle opadł na jedno kolano, a blok przed nim zadrżał i pokrył się pęknięciami. Baal zaklął, Hades mruknął coś o napalonych małolatach bez krzty cierpliwości. Tymczasem kolejne fragmenty obsydianowego kloca odpadały, ukazując sylwetkę dwunożnej istoty, porośniętej białym futrem, o wilczej głowie i zakrzywionych szponach. Jej zakończone kopytami stopy jeszcze składały się z rżniętej skały, lecz w mgnieniu oka klaki zafalowały, a całym stworem zatrzęsło.
Poruszył barkami, jakby ledwo co wstał po długiej drzemce, rozpostarł długie łapy i wypróbował pazury na filarach po bokach niszy. Cięły marmur jak masło. Odszedł w stronę wielkich rzeźbionych drzwi na końcu sali. Za nim ruszył trzęsący się Seeooks, ciągnący za sobą przerażoną Fabienne.
Następny był Belzebub. Podszedł do kolejnej niszy, ukląkł i rozłożył ręce.
– Oto... – zaczął, jednak nie mógł powiedzieć, że prowadzi człowieka. – Oto stworzenie, które posiadam!
W tej chwili obsydianowy blok zatrząsł się i pokrył drobną siateczką pęknięć. Po ułamku sekundy rozsypał się w drobny mak.
Baal zaklął, Lilith podeszła gniewnie do Hadesa, jednak Belzebub zdawał się zachwycony.
– Majstersztyk, ja cię pieprzę, kurewny majstersztyk! – szeptał, podchodząc do sterty żwiru. – Idealna symetria żyłek... Miliony identycznych, kurewnie podobnych do siebie robali...
Brudny śmieciarz rozsypał się w brzęczący rój. Ten kłębił się najpierw bezwładnie, potem zaś znów zbił się w ciało, tym razem jednak nie zdołał utworzyć tkanek a jedynie zarys postaci ludzkiej – niewyraźny, ciemny, brzęczący tysiącami drobnych skrzydełek. Zaraz obok niego pojawił się wirujący słup obsydianowego żwiru, powoli kształtujący się w tłustą, łysą głowę umieszczoną na pokrytym rzadkimi, grubymi włosami tułowiu, z którego wystawały dwie pary chudych, kościstych ramion zakończonych czymś na kształt szczypiec. Dalej widniał wielki, zakończony jadowitym żądłem odwłok, obciągnięty cienką, bladą skórą, przez którą prześwitywały zwały tłuszczu. Wszystko to trzęsło się w rytm uderzeń pary drobnych, nie większych od otwartej dłoni niemowlaka, skrzydełek.
Belzebub podleciał do trzymanej przez Astarte drobnej blondyneczki o imieniu Euzebia i wbił w nią spojrzenie złożonych z tysięcy kasetek oczu.
– Aleś ty kurewnie słodka... – wystękał, oblizując się. Dziewczyna zakryła wolną ręką nos i usta, nie mogąc wytrzymać odoru, który zdawał się wypalać nozdrza. Alicja ledwo
Wtedy dobiegły ich krzyki konających wampirów i demonów, przez które przebijał się złowrogi skowyt Klinu.
– Są cholernie blisko... – zaklęła Lilith-Fryd, podchodząc do otwartych wrót. Rozciągała się za nimi ciemność, lecz wzrok Alicji był na tyle wyczulony, że dostrzegała rozbłyski światła i migoczące na ścianie cienie. Słyszała szczęk stali o stal, świst strzał, zwielokrotnione przez echo wystrzały. I krzyki, jedne pełne bólu i cierpienia, inne zwycięskie i bezlitosne. A nad tym wszystkim ponurą, rytmiczną pieśń w nieznanym języku, przerywaną co jakiś czas długim, przerażającym wyciem. – Nie ma czasu na ceremonię wcielenia... Gdzie ten twój pies, trumniarzu?
– W jednej z nisz – odpowiedział Hades, wychodząc na środek sali. – Odpoczywa przed walką. A my nie mamy czasu. Spędźcie ofiary na środek! Wendigo! Muszka! Pilnujcie ich! Szczególnie Lupusaidki... Arcykapłan niech zamknie drzwi. Z kolejności możemy zrezygnować... Wszyscy wcielimy się jednocześnie.
Starzec podszedł do drzwi i wykonał przed nimi prostą sekwencję ruchów. Odrzwia zatrzasnęły się cicho, odcinając procesję od pola walki. Spędzone na środek dziewczyny otoczyły Alicję ze wszystkich stron, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch, jednak Canissi nie miała zamiaru rzucać się na Wendigo czy Belzebuba. Ten drugi latał wokół porwanych, lustrując je wzrokiem i poszczekując szczypcami.
– Nie próbuj sztuczek, Suko... – syczał, gdy jego wzrok napotykał Alicję. – I tak cię zajebiemy, nic ci nie pomoże...
W jednej chwili serce Canissi zalała fala odwagi i wbiła spojrzenie błękitnych oczu w obrzydliwą twarz.
– Poczekaj, aż nas dogonią... – powiedziała pewnym głosem. – Może mają jakiś sprej na robale...
– Ty... – wysyczał demon, gotując się do ataku. Wzniósł się i wystawił do przodu odwłok.
– Spokój! – syknęła Banshee, stojąca nieco dalej, z odrazą wpatrująca się w porwane dziewczyny. – Masz ich pilnować, nie dyskutować z nimi. Zaczynajmy, do diabła.
Wszyscy niewcieleni dotąd członkowie Trzynastki stanęli przed swymi ciałami i ryknęli jednym głosem:
– Oto człowiek, którego posiadam!
Ziemia się zatrzęsła, na jednym z filarów pojawiło się spore pęknięcie. Po tym wstrząsie opętani padli na ziemię, zaraz jednak umknęli przed sypiącymi się ze wszystkich stron ostrymi odłamkami obsydianu. Jeden z Kattajczyków zachwiał się, uderzony w tył głowy kawałkiem skały i padł martwy na ziemię.
Porwane i opętani z trwogą wpatrywali się w wielkie sylwetki, wychodzące z nisz i próbujące na filarach ostrość swych broni. Spośród tych, w których ciałach przybyły demony, chyba tylko Coloumbijczyk i były następca tronu zdawali się tym zafascynowani. Reszta trzęsła się jak w febrze, klęła i wytrzeszczała oczy.
Alicję szczególnie poruszyła postawa Sigismundy, która widząc wychodzącą z niszy Lilith, zalała się łzami.
– Co ja zrobiłam... – wyjęczała kobieta, widząc rozdrapującą pazurami skałę demonicę.
Lilith przyjęła ciało kobiety, lecz nie było w niej wiele piękna. Tłuste biodra falowały w rytm ruchów słupowatych nóg, zakończonych słoniowatymi stopami. Suche piersi zwisały na obrzydliwy, pokryty rozstępami brzuch. Chude, kościste ramiona kończyły się wielkimi, grabiastymi dłońmi, których krzywe palce uzbrojone były w sierpowate pazury. Jedynie twarz Lilith była piękna, podobna do twarzy Sigismundy, lecz wykrzywiona złośliwością i nienawiścią. Spomiędzy karminowych ust sterczały dwa ostre kły.
Lilith wyprostowała się i wydała z siebie świdrujący okrzyk, zaraz zagłuszony przez ryk bestii w niszy obok. Wielki, złocisty smok rozciągał swe długie, wężowate ciało, zgrzytając łuskami i lustrując otoczenie ognistymi ślepiami osadzonymi na psiej mordzie. Dopiero gdy przewalał swe cielsko obok porwanych, jakby chciał je otoczyć, Alicja dostrzegła, że spod pancerza prześwitują sylwetki ludzkie, splecione niczym mięśnie jednego organizmu. Spomiędzy skutych żelaznymi kajdanami rak i nóg spoglądały umęczone twarze ludzi wszystkich ras i płci, lecz tak wychudzeni, że nie dało się pod poszarpanymi pasiakami odróżnić płci.
Z niszy za nim wyszedł pokraczny, poruszający się z ledwością stwór o kilku tuzinach nóg i wielu głowach. Jego ciało zdawało się połączeniem wszystkich możliwych gatunków zwierząt. Chybotał się na wszystkie strony, jakby umieszczone na długich szyjach głowa lwa, łeb psa i główka małpy nie potrafiły zapanować nad trzema parami pajęczych odnóży, wielkimi szczypcami kraba i mackami ośmiornicy. Nad wszystkim górowała zatknięta jakby na pice, wykrzywiona w sarkastycznym uśmiechu głowa stojącego obok Alicji komika.
Obok tej poczwary stanął wielki, umięśniony mężczyzna, po którego oliwkowej skórze i złocistych włosach pełgały języki ognia. Nad nim unosiła się chmura czarnego dymu. W prawej dłoni trzymał zloty miecz, lewy bok zasłaniał owalną, podłużną tarczą, na której wyryto wizerunek słońca. Alicja raz stała blisko pieca hutniczego i tamten żar nijak się miał do tego, który roztaczał się wokół ognistego potwora.
– Odejdź dalej! – ryknął wielki demon podnoszący się w niszy obok. – Spalisz nam ofiary!
Zdawało się, że tym razem coś poszło nie tak. Owalna głowa z długim, ruchliwym językiem, jaszczurczy korpus, nietoperze skrzydła i wielkie szpony dalej składały się z nierównego, pełnego ostrych krawędzi czarnego kamienia. Zdawało się jednak, że wcale nie przeszkadzało to demonowi, który niemal bezszelestnie stanął między ognistym wojownikiem a porwanymi.
– Ssspokój! – syknął władczym głosem kolejny stwór. Poruszał się na czworakach, trzymając nisko ohydną głowę, po której Alicja poznała Seta. Daleko mu było jednak do dumnych wizerunków zapamiętanych z lekcji historii. Pysk ociekał mu jadem, oczy błyszczały dziko, nozdrza wciągały powietrze z głośnym sykiem, ludzkie ciało pokrywały rzędy kostnych narośli. W prawej ręce dzierżył topór na długim trzonku, wykonany ze srebrzystego, chropowatego metalu.
Obok niego stanęła rosła kobieta, ubrana jedynie w przepaskę na biodrach i diadem na czole. Jej długie, kruczoczarne, zaplecione w dziesiątki grubych warkoczy włosy obciążone były licznymi nożami, ostrzami, sierpami... Na jej twarzy malował się przerażający grymas szału, żądzy destrukcji i mordu. W sześciu parach rąk dzierżyła wszelkiego rodzaju oręż - od zakrzywionego miecza po karabin maszynowy.
Z niszy po drugiej stronie wychynął dziwaczny wąż, posiadający ludzką głowę, jednak tak zniekształconą i odpychającą, że Alicja nigdy nie nazwałaby tego kobietą. A jednak para pięknych, smukłych rąk stwora wyrastał z równie pięknej piersi, dopiero od pasa w dół wiło się oślizgłe, pokryte szkarłatną łuską ciało węża. Na końcu ogona znajdował się spływający jadem kolec, ryjący marmurową posadzkę jak błoto.
Po jego lewej stał jeszcze dziwniejszy stwór, na którego widok Alicję przebiegł dziwny dreszcz, a coś na samym dnie jej duszy przywołało obraz zmasakrowanego Pharhasta w mundurze khaki i zapach świeżej krwi. Odtrąciła zaraz tę myśl, lecz wtedy bestia podeszła do niej. Była wielka jak dom, jej owalny łeb otoczony był, niby włosami, długimi, ruchliwymi mackami. Jej potężne ręce zwisały aż do ziemi, gdy szedł, zgrzytał o ziemię długimi, prostymi pazurami.
Śmierdział straszliwie, ale zaraz jego zapach zszedł na drugi plan, gdyż oto z niszy tuż przy złotych wrotach stanął wysoki na kilka metrów szkielet, okutany w czarną szatę, uzbrojony w prostą kosę i długi miecz. Poruszał się sztywno, jak starzec, podpierając się drzewcem.
– Więc wszyscy gotowi – powiedział kościotrup, błyskając z oczodołów zielonymi ognikami. – Ruszajmy...
– Nie zapomniałeś o kimś, skurwielu? – syknął szorstki, dumny głos za plecami Alicji. Obróciła głowę i zobaczyła koszmarną kreaturę pełznącą w stronę złotych wrót. Wcielenie Baala nie posiadało nóg, jedynie wężowaty ogon, którym odpychał się od podłoża, pomagając sobie parą zakończonych dziesiątkami macek rąk. Blada skóra opinała się na mięśniach i żebrach jakby zaraz miała pęknąć. Owalny, bezoki łeb wyrastał bezpośrednio z korpusu, szczerząc cztery rzędy spiczastych kłów. Baal minął bez słowa szkielet i oznajmił: – Od otwarcia tych pierdolonych wrót do Sali Ofiar nie ma miejsca na kurewną improwizację. Jedno źle wypowiedziane słowo i wszystko kurwy wezmą...
Skierował łeb w stronę Alicji i ostrzegł:
– Jeden fałszywy ruch i cię zajebię... – Potem zwrócił się w kierunku drzwi i ryknął: – ZACZYNAJMY!
Arcykapłan zaintonował nową, nieco żywszą, rytmiczną pieśń. Opętani odeszli w stronę mniejszych drzwi po lewej, a demony otoczyły porwane ciasnym kręgiem. Jedynie Swarożyc stał z tyłu, tuż pod filarem. Alicja usłyszała zgrzyt zawiasów, sekundę później poczuła słodki zapach krwi. Po chwili opętani wrócili, trzymając długie, proste sztylety. Jeden z Kattajczyków podał jeden z nich Arcykapłanowi, który podetknął go Canissi pod sam nos.
– Oto ostrze twej zguby, Córko Wilka! – powiedział uroczystym nosem starzec.
Sztylet cały pokryty był zakrzepłą krwią, spod której przebłyskiwała stal ostrza i wyryte na niej znaki. Demoniczne pismo pulsowało krwawą poświatą jakby w rytm bicia serca Arcykapłana. Inni opętani podeszli do porwanych dziewcząt i ustawili się w dwa rzędy za Arcykapłanem. Banshee syczała w rytm pieśni, ciągnąc za sobą opierającą się Jętkę.
Ciężarna zaklęła, gdy upiorzyca przystawiła ostrze do jej brzucha.
– Oto ostrze twej zguby, Pchlarzu... – wysyczała Wygnana. Za nią kolejne głosy opętanych wypowiadały podobną formułę, jednak Alicja jedynie w głosach Fabiusza Aureliusza i Gavedry słyszała pewność siebie. Inni jakby wahali się, czy wypowiedzieć te słowa, jednak w końcu trzynaście razy dało się słyszeć:
– Oto ostrze twej zguby, Córko Ewy!
W chwili, gdy brzęczący głos wydobyty z nibygardła chmary much wypowiedział ostatnie słowo, z jękiem otwarły się złote wrota, a żelazne odrzwia po drugiej stronie sali zakołysały się pod potężnym ciosem. Ułamek sekundy później rozległ się agonalny wizg jakiegoś pomniejszego demona.
Mimo to procesja ruszyła powoli, spokojnie. Krok za krokiem, w rytm pieśni, przekroczył zbrukany krwią próg Arcykapłan, potem Banshee i opętani, następnie demony.
Sala Najwyższej Ofiary była wielka, jej strop tonął w mroku tak gęstym, że nawet Alicja nie była w stanie dojrzeć sklepienia kawerny. Zresztą nie to zaprzątało jej uwagę. Bardziej skupiała się na piętnastu zbudowanych z ociosanych kamieni ołtarzach ułożonych wkoło niecki, pośrodku której wyryto wielki pentagram. Dwa ołtarze najdalej od wejścia były ułożone wyżej, przy czym ten po lewej przypominał fotel ginekologiczny. Na prawym widniała karykaturalna płaskorzeźba przedstawiająca kopulujące wilki.
Alicja już wiedziała, gdzie zawiedzie ją Arcykapłan. Gdy dziewczyny zobaczyły ołtarze, zaczęły szlochać głośniej niż dotychczas. Jedna czy dwie pisnęły, gdy złote wrota z hukiem zatrzasnęły się tuż przed tym, jak wrota żelazne wypadły z zawiasów, a echo doniosło do nich bojowy ryk trzech lykantropów. Mimo to procesja szła dalej powoli, jakby nie zważając na to.
Arcykapłan doszedł do ołtarza z wilkami, Banshee pchnęła Jętkę na ołtarz-siedzisko. Reszta opętanych ustawiła dziewczyny na swoich miejscach, za nimi ustawiła się Trzynastka. Zniewoleni przez demony ludzie stali wyprostowani, drżącymi głosami dołączając się do ponurej inkantacji. Po chwili doszło do zmiany języka. Chropowate zbitki głosek i prychnięcia ustąpiły czystej, klasycznej aurianie. Nie poprawiło to jej nastroju. O ile wcześniej tekst był ohydny ze względu na formę, teraz był jak najbardziej poprawny literacko. Tyle że przez pełną zrozumiałość był piekielnie przerażający.
Alicja, dotąd niedopuszczająca do siebie wizji tego, co się stanie, gdy demony dopną swego, teraz z przerażeniem wsłuchiwała się w słowa pieśni ku czci Najwyższego z Upadłych.
Reszta była już za drzwiami sali tortur, czekając jedynie na Alicję i dwie bliźniaczki o sarnich oczach. Obie bały się Canissi chyba bardziej niż samego Baala. Nie pomagało szarpanie za rękaw, namowa, groźba ani prośba. Tym bardziej widok dwóch powalonych na ziemię nieumarłych, którzy wpadli do sali, gdy Alicja wyrwała drzwi swojej celi.
– Teraz mamy szansę... – Alicja spróbowała raz jeszcze tego samego argumentu. Sama drżała z obrzydzenia na myśl o ubrudzonej mózgiem prawej ręce, ale nie dała tego po sobie poznać – Przy odrobinie szczęścia...
– Zostaw je! – krzyknęła Pomponia, jedyna z dziewczyn, która widząc zachlapany zgniłym mózgiem mur, nie zwymiotowała. – Jak same chcą...
Canissi spojrzała na pewną siebie twarz Aurianki i pokręciła głową. Dopóki demony miały trzynaście ofiar, każda była bezpieczna. Gdy ucieknie jedenaście, los dwóch będzie przesądzony. Choć mdliło ją z głodu, zmęczenia i strachu, Alicja była gotowa wywlec dziewczyny z kark.
– Chodźcie... – poprosiła ostatni raz. Gdy bliźniaczki zalały się nową falą łez, bezceremonialnie zarzuciła sobie jedną z nich przez ramię. Zignorowała rozpaczliwą serię ciosów i kopnięć i spojrzała na jej siostrę: – Idziesz, czy zostajesz?
Odwróciła się i ruszyła do wyjścia, z ulgą słysząc za sobą kroki ostatniej maruderki. Jeszcze miały szansę. Jeśli wierzyć starcowi, który z nią rozmawiał po wizycie Baala-Fabiusza, na zewnątrz od kilku minut panował chaos. Przy odrobinie szczęścia mogły się przedrzeć do przyjaznych im ludzi.
Przy odrobinie szczęścia nikt nie zastąpi im drogi. Alicja drżała na samą myśl, że musiałaby kogoś zabić. Już samo rozbicie głów nieumarłych strażników było dla niej odrażające, choć demon, który z nią rozmawiał po wyjściu Baala-Fabiusza, twierdził, że tylko im w ten sposób pomoże. Nie ufała temu odrażającemu starcowi, podejrzewała, że coś knuje. Przerażała ją sama sytuacja, w jakiej się znalazła, perspektywa śmierci na ołtarzu ofiarnym, ale jeszcze bardziej przerażała samą siebie.
Nawet nie zastanawiała się nad ruchem ręki, który cisnął nieumarłego o ścianę. Po prostu to zrobiła. Jakiś dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy opuściła pięść na czaszkę żywego trupa z sumiastym wąsem. Zdawało jej się, że gdzieś już widziała oczy wyskakujące z oczodołów i gdzieś słyszała trzask pękającej kości czaszki. Zdawało jej się to takie... zwykłe.
Niosąc chlipiącą dziewczynę, odpychała od siebie myśli o dręczących ją koszmarach i wątpliwościach. Z trudem przekonywała sama siebie, że dym dobywa się z paleniska, a nie z trafionego pociskiem rakietowym autobusu z uchodźcami.
Gdy weszła do ciemnej, śmierdzącej sali, wiedziała, że nie pójdzie tak łatwo. Uciekinierki uciekły w kąt, byle jak najdalej od odzianej w czarną szatę sylwetki stojącej u wyjścia.
– Gdzie to się wybieracie? – spytała smętnie upiorzyca, nie zwracając uwagi na Alicję. W ręku trzymała zakrzywiony sztylet, od którego bił złowrogi, krwawy blask. – Gdzie wasza koleżanka, Suka?
Alicja odruchowo ukryła się za filarem, zaraz jednak idąca za nią bliźniaczka wybuchnęła płaczem i rzuciła się do ucieczki. Upiorzyca zaraz chwyciła ją i przyłożyła jej ostrze do gardła. Alicja odstawiła niesioną dziewczynę i wzięła głęboki oddech. Spojrzała pewnie w wykrzywioną mieszanką strachu, nienawiści i pogardy twarz.
– Ty Suko... – wysyczała Banshee. – Gdyby nie ten tępy kurwiarz...
„Zabiłabyś mnie” – odpowiedziała jej w myślach Alicja. Spojrzała w twarz schwytanej przez nieumarłą dziewczyny, chcąc dodać jej otuchy. Porwana milczała, czując na szyi ostrze sztyletu. Canissi nie chciała wiedzieć, jaką diabelską magię zastosował jego twórca, ale nie miała zamiaru się nawet zbliżać do wroga. Banshee drżała na całym ciele, jakby kipiała z gniewu. Jednak Alicja szybko wypatrzyła inny powód słabości upiorzycy.
Tuż nad jej mostkiem, z lewej strony, z rozdartej szaty sterczała brzechwa bełtu. Z rany nie ciekła krew, dzięki czemu dało się łatwo odróżnić kolor, na jaki ufarbowano pióra. Alicja uśmiechnęła się gorzko. Kilka lat temu, gdy pretoria udostępniła jej materiały znalezione przy domniemanych zwłokach Widłowskiego, znalazł się tam cały kołczan błękitnopiórych bełtów.
– On tu jest – powiedziała Alicja bardziej do siebie czy porwanych dziewcząt niż do Banshee.
Ta zazgrzytała zębami i odparła:
– Ty się nie ciesz... – Mówiąc, to wyszczerzyła dwa rzędy wilczych kłów. – Ty się nie ciesz... Nie wiadomo, jak długo ten Pchlarz po waszej stronie będzie.
– Racja – rzucił, schodząc po schodach wielki Coloumbijczyk w wojskowym mundurze. – Baal już pracuje nad tym, by go zmiękczyć. Puść ją, Wygnana...
Za nim zeszła reszta Trzynastki, tylko Baal-Fabiusz nadal pozostawał na górze. Alicja przypadła do ściany razem z resztą, walcząc z pokusą, by samej się przebić przez opętanych i zostawić dziewczyny ich własnemu losowi. Zamiast tego, stanęła między demonami a porwanymi, drżąc ze strachu. Upiorzyca dalej trzymała sarniooką, lecz sztylet trzymała daleko od jej gardła. Alicja mogła rzucić się na nią, lecz nie widziała, jak zareaguje napadnięta - mogła sama nadziać się na broń i zniweczyć wszelkie wysiłki.
Schodzący ostatni Hades zatrzymał się w pół kroku i przepuścił przodem Arcykapłana Baala. Starzec ukrył twarz za wysokim, spiczastym kapturem, w ręce trzymał długą laskę z wielkim czarnym kamieniem na górnym końcu. Coś w jego ruchach, w jego postawie zdawało się Alicji podejrzanie znajome, jakby często go widywała.
– Jak idzie werbowanie...? – spytał go Pan Śmierci, lecz nie dokończył. Wrzask demona, pełen gniewu i nienawiści uderzył we wszystkich zebranych i budynek, aż ze stropu spadł spory kamień. Hades zerwał się na równe nogi, podniósł Arcykapłana i zaklął. – Kurwa jego mać! Chyba już wiemy, jak poszło. Niech każdy wybierze sobie ofiarę. Wilczyca zostaje dla Arcykutasa, Baal bierze ciężarną.
– Po moim trupie! – wrzasnęła Jętka, kuląc się za plecami dziewczyn. Banshee puściła sarniooką, którą zaraz pochwycił Tai-Shan. Alicja, mimo gorącego pragnienia pomocy porwanym, przypadła do ściany, nie wiedząc jak oprzeć się takiej liczbie tak potężnych demonów. Upiorzyca poczekała, aż każdy z Trzynastki wybierze sobie jedną z ofiar. Dopiero wtedy podeszła do Jętki.
– Ja się tobą zaopiekuję... – wysyczała, zbliżając nóż do brzucha ciężarnej.
– Ani mi się waż! – syknął Baal-Fabiusz, wchodząc do sali. – Ona jest moja...
Kuśtykał bardziej niż dotychczas, z ran na twarzy ciekły mu obfite strumienie krwi. Za nim szli dwaj Balici, jego osobista ochrona. Podszedł do Banshee i uderzył ją w twarz, aż upadła na ziemię.
– Ona jest moja – powtórzył, chwytając Jętkę za włosy. – Nie szarp się, kotku, bo ci zrobię krzywdę.
– Chrzań się – syknęła Jętka, kopiąc go w bezwładną nogę.
Baal zignorował to, spojrzał na resztę Trzynastki i na swojego Arcykapłana, stojącego dwa metry od przypartej do muru Alicji. Dziewczyna nadal była gotowa walczyć, jednak teraz przeciwnicy byli zbyt ludzcy. Przywódca Trzynastki skinął głową w stronę Balitów, którzy ruszyli w jej stronę. Zaraz padli na ziemię, jeden z rozbitą głową, drugi z podciętym pazurami gardłem.
– Suka drapie! – wysyczała demonica w ciele Sigismundy.
Balici zaraz powstali, gotowi ponowić próbę.
– Stójcie! – warknął Hades, podchodząc do Alicji. Wymienił złowrogie spojrzenia z przywódcą Trzynastki i zwrócił się do Canissi: – Teraz nie dasz rady nam wszystkim. W końcu któryś nie zdzierży i cię zabije. A wtedy one wszystkie będą bezwartościowe. Zrobimy z nimi takie rzeczy...
Uśmiechnął się lubieżnie i spojrzał na nią wymownie:
– Masz do wyboru albo zabić siebie i skazać je na zaiste piekielne męki, albo liczyć na pomoc twoich przyjaciół...
Alicja walczyła sama ze sobą, nie wiedząc, co jest gorsze. Wiedziała, że za chwilę może się tu rozpętać walka na śmierć i życie. Jednak każda sekunda zmarnowana na jej wahanie była bezcenna. Dawała szansę na to, że ci, którzy przybyli, by je uwolnić, dadzą radę. Nie wiedziała, kim są sługi Baala, jednak zdawali jej się tak nieludzcy, że mogła ich jeszcze dość długo odpierać.
Nim się zorientowała, ziemia umknęła jej spod nóg i poczuła ból z tyłu głowy. Uderzyła o ziemię, a nad sobą miała już dwie bezokie głowy. Zaraz ktoś odwrócił ją na plecy, skrępował sznurem i pchnął w stronę zakapturzonego Arcykapłana. Na ułamek sekundy mignęły jej jego oczy - po raz kolejny naszła ją myśl, że gdzieś już go widziała.
– To możemy iść na dół – ocenił Baal-Fabiusz, podchodząc do Hadesa. – Wkraczamy w twoje królestwo, Trumniarzu...
Ten uśmiechnął się ponuro i pchnął Pomponię w stronę jednego z Balitów.
– Potrzymaj... – rzucił, po czym podszedł do jednej ze ścian. Niczym się nie wyróżniała, a jednak, gdy tylko koścista ręka demona wykonała przed nią tajemny gest, pękła na dwoje i otwarła jak drzwi. Z mroku spojrzały w ich stronę dziesiątki złotych oczek. – Mam nadzieję, Wielki Baalu, że nie obrazisz się, że sprowadziłem odrobinę swoich sług, a także poprosiłem Knudsona, by sprowadził tu resztkę Dzieci Lilith.
– Nie ma teraz czasu, by mieć coś przeciwko – burknął Baal, wskazując drogę Arcykapłanowi. Ten, pchając przed sobą Alicję, wkroczył w ciemność, śpiewając ponurą, powolną pieśń w chropawym, nieprzyjemnym dla ucha języku.
Canissi widziała migoczące w ciemnościach oczy, dopiero po chwili wzrok wilkołaczycy przywykł do mroku na tyle, by mogła zobaczyć wykute w litej skale schody, prowadzące w dół, pośrodku pełnej skalnych sopli i kolumn. Nie miała głowy do przypominania sobie ich nazw, szczególnie w obecności rzesz bestii oczekujących tu na Trzynastkę.
Były wśród nich niskie, chude kreatury ze spiczastymi uszami, bladymi twarzami i wielkimi kłami sterczącymi spomiędzy szerokich warg. Dzierżyli długie piki, zakrzywione miecze, kusze i maczugi z kamiennymi obuchami. Co pewien czas padali na twarz, mrucząc imię Lilith.
Przed idącym Arcykapłanem co pewien czas migotały odziane w złote zbroje ciała niskich jakby zgarbionych postaci, uzbrojonych w topory i młoty. Ich chude twarze przepełnione były chciwością i podłością.
– Zaczekajcie... – rzucił Baal idący za plecami Alicji. Wszyscy stanęli, a opętany Fabiusz mruknął: – Spróbujemy znowu...
Nim Alicja zdążyła zastanowić się, czego chce „spróbować” demon, ten ryknął gniewnie i jakby boleśnie, aż niewielki okruch skały uderzył w głowę Arcykapłana. Zaraz potem czułe ucho Alicji wychwyciło trzask pękającej kłody i zgrzyt metalu o posadzkę.
– Klin! – warknął Baal, wznawiając marsz. – Skurwysyny mają Klin! Pijawki za mną! Reszta niech ich tu zatrzyma!
Teraz szli szybciej, potykając się i klnąc na nienadążające dziewczyny. Schodzili wciąż w dół i w dół. Robiło się coraz goręcej i coraz duszniej. Arcykapłan śpiewał, a jego głos rozbrzmiewał echem w wielkich grotach pełnych różnorakich formacji skalnych i kreatur. Po kilku minutach marszu przez jaskinie, przodownik procesji wciągnął Alicję na wąskie schody prowadzące do wielkich, żelaznych drzwi. Alicja nie widziała w nich żadnych nitów czy spojeń, jedynie lity metal. Tu Baal zostawił wampiry.
– Dam wam wszystko, czego tylko zapragniecie za głowę Pchlarza... – obiecał, gdy Arcykapłan intonował zaklęcie otwierające wrota. Wtedy echo doniosło do nich bolesne okrzyki karłów i tryumfalne wycie. Klin szedł naprzód.
Drzwi rozwarły się bezszelestnie i procesja wkroczyła do wielkiej kawerny, której ściany pełne były nisz i zagłębień. Po przeciwnej stronie od wejścia błyszczały w świetle kaganka wielkie, złote wrota, pokryte rzędami dziwacznego, topornego pisma. Alicja dostrzegła w mroku stojące w niszach wysokie na kilka metrów skalne bloki, tak czarne, jak to tylko możliwe. Gdy zamknęły się wrota, Alicja usłyszała jakiś dziwny, urywany krzyk dochodzący z jaskiń. Potem wielkie płyty drzwi stłumiły wszelkie odgłosy z drugiej strony.
– Piękna robota, Trumniarzu... – mruknął, Baal podchodząc do jednego z bloków. Wpatrywał się w niego z niechęcią, odrazą i gniewem. – Ładnie... Co to za kurewne klocki?
– Kształtu nabiorą, gdy wejdziemy w ich serca – odparł Hades.
Baal pokiwał głową, lecz widać było, że jego wątpliwości tylko się wzmogły.
– Niech ci będzie... – mruknął. – Arcykapłan niech zamknie drzwi. Wendigo... Idź, zobacz czy to nie podstęp Trumniarza...
Coloumbijczyk oddał w ręce Baala Fabienne, niebieskooką szatynkę i podszedł do najbliższej po lewej niszy.
– Oto człowiek, którego posiadam! – krzyknął, rozpostarłszy ręce. Nagle opadł na jedno kolano, a blok przed nim zadrżał i pokrył się pęknięciami. Baal zaklął, Hades mruknął coś o napalonych małolatach bez krzty cierpliwości. Tymczasem kolejne fragmenty obsydianowego kloca odpadały, ukazując sylwetkę dwunożnej istoty, porośniętej białym futrem, o wilczej głowie i zakrzywionych szponach. Jej zakończone kopytami stopy jeszcze składały się z rżniętej skały, lecz w mgnieniu oka klaki zafalowały, a całym stworem zatrzęsło.
Poruszył barkami, jakby ledwo co wstał po długiej drzemce, rozpostarł długie łapy i wypróbował pazury na filarach po bokach niszy. Cięły marmur jak masło. Odszedł w stronę wielkich rzeźbionych drzwi na końcu sali. Za nim ruszył trzęsący się Seeooks, ciągnący za sobą przerażoną Fabienne.
Następny był Belzebub. Podszedł do kolejnej niszy, ukląkł i rozłożył ręce.
– Oto... – zaczął, jednak nie mógł powiedzieć, że prowadzi człowieka. – Oto stworzenie, które posiadam!
W tej chwili obsydianowy blok zatrząsł się i pokrył drobną siateczką pęknięć. Po ułamku sekundy rozsypał się w drobny mak.
Baal zaklął, Lilith podeszła gniewnie do Hadesa, jednak Belzebub zdawał się zachwycony.
– Majstersztyk, ja cię pieprzę, kurewny majstersztyk! – szeptał, podchodząc do sterty żwiru. – Idealna symetria żyłek... Miliony identycznych, kurewnie podobnych do siebie robali...
Brudny śmieciarz rozsypał się w brzęczący rój. Ten kłębił się najpierw bezwładnie, potem zaś znów zbił się w ciało, tym razem jednak nie zdołał utworzyć tkanek a jedynie zarys postaci ludzkiej – niewyraźny, ciemny, brzęczący tysiącami drobnych skrzydełek. Zaraz obok niego pojawił się wirujący słup obsydianowego żwiru, powoli kształtujący się w tłustą, łysą głowę umieszczoną na pokrytym rzadkimi, grubymi włosami tułowiu, z którego wystawały dwie pary chudych, kościstych ramion zakończonych czymś na kształt szczypiec. Dalej widniał wielki, zakończony jadowitym żądłem odwłok, obciągnięty cienką, bladą skórą, przez którą prześwitywały zwały tłuszczu. Wszystko to trzęsło się w rytm uderzeń pary drobnych, nie większych od otwartej dłoni niemowlaka, skrzydełek.
Belzebub podleciał do trzymanej przez Astarte drobnej blondyneczki o imieniu Euzebia i wbił w nią spojrzenie złożonych z tysięcy kasetek oczu.
– Aleś ty kurewnie słodka... – wystękał, oblizując się. Dziewczyna zakryła wolną ręką nos i usta, nie mogąc wytrzymać odoru, który zdawał się wypalać nozdrza. Alicja ledwo
Wtedy dobiegły ich krzyki konających wampirów i demonów, przez które przebijał się złowrogi skowyt Klinu.
– Są cholernie blisko... – zaklęła Lilith-Fryd, podchodząc do otwartych wrót. Rozciągała się za nimi ciemność, lecz wzrok Alicji był na tyle wyczulony, że dostrzegała rozbłyski światła i migoczące na ścianie cienie. Słyszała szczęk stali o stal, świst strzał, zwielokrotnione przez echo wystrzały. I krzyki, jedne pełne bólu i cierpienia, inne zwycięskie i bezlitosne. A nad tym wszystkim ponurą, rytmiczną pieśń w nieznanym języku, przerywaną co jakiś czas długim, przerażającym wyciem. – Nie ma czasu na ceremonię wcielenia... Gdzie ten twój pies, trumniarzu?
– W jednej z nisz – odpowiedział Hades, wychodząc na środek sali. – Odpoczywa przed walką. A my nie mamy czasu. Spędźcie ofiary na środek! Wendigo! Muszka! Pilnujcie ich! Szczególnie Lupusaidki... Arcykapłan niech zamknie drzwi. Z kolejności możemy zrezygnować... Wszyscy wcielimy się jednocześnie.
Starzec podszedł do drzwi i wykonał przed nimi prostą sekwencję ruchów. Odrzwia zatrzasnęły się cicho, odcinając procesję od pola walki. Spędzone na środek dziewczyny otoczyły Alicję ze wszystkich stron, uniemożliwiając jej jakikolwiek ruch, jednak Canissi nie miała zamiaru rzucać się na Wendigo czy Belzebuba. Ten drugi latał wokół porwanych, lustrując je wzrokiem i poszczekując szczypcami.
– Nie próbuj sztuczek, Suko... – syczał, gdy jego wzrok napotykał Alicję. – I tak cię zajebiemy, nic ci nie pomoże...
W jednej chwili serce Canissi zalała fala odwagi i wbiła spojrzenie błękitnych oczu w obrzydliwą twarz.
– Poczekaj, aż nas dogonią... – powiedziała pewnym głosem. – Może mają jakiś sprej na robale...
– Ty... – wysyczał demon, gotując się do ataku. Wzniósł się i wystawił do przodu odwłok.
– Spokój! – syknęła Banshee, stojąca nieco dalej, z odrazą wpatrująca się w porwane dziewczyny. – Masz ich pilnować, nie dyskutować z nimi. Zaczynajmy, do diabła.
Wszyscy niewcieleni dotąd członkowie Trzynastki stanęli przed swymi ciałami i ryknęli jednym głosem:
– Oto człowiek, którego posiadam!
Ziemia się zatrzęsła, na jednym z filarów pojawiło się spore pęknięcie. Po tym wstrząsie opętani padli na ziemię, zaraz jednak umknęli przed sypiącymi się ze wszystkich stron ostrymi odłamkami obsydianu. Jeden z Kattajczyków zachwiał się, uderzony w tył głowy kawałkiem skały i padł martwy na ziemię.
Porwane i opętani z trwogą wpatrywali się w wielkie sylwetki, wychodzące z nisz i próbujące na filarach ostrość swych broni. Spośród tych, w których ciałach przybyły demony, chyba tylko Coloumbijczyk i były następca tronu zdawali się tym zafascynowani. Reszta trzęsła się jak w febrze, klęła i wytrzeszczała oczy.
Alicję szczególnie poruszyła postawa Sigismundy, która widząc wychodzącą z niszy Lilith, zalała się łzami.
– Co ja zrobiłam... – wyjęczała kobieta, widząc rozdrapującą pazurami skałę demonicę.
Lilith przyjęła ciało kobiety, lecz nie było w niej wiele piękna. Tłuste biodra falowały w rytm ruchów słupowatych nóg, zakończonych słoniowatymi stopami. Suche piersi zwisały na obrzydliwy, pokryty rozstępami brzuch. Chude, kościste ramiona kończyły się wielkimi, grabiastymi dłońmi, których krzywe palce uzbrojone były w sierpowate pazury. Jedynie twarz Lilith była piękna, podobna do twarzy Sigismundy, lecz wykrzywiona złośliwością i nienawiścią. Spomiędzy karminowych ust sterczały dwa ostre kły.
Lilith wyprostowała się i wydała z siebie świdrujący okrzyk, zaraz zagłuszony przez ryk bestii w niszy obok. Wielki, złocisty smok rozciągał swe długie, wężowate ciało, zgrzytając łuskami i lustrując otoczenie ognistymi ślepiami osadzonymi na psiej mordzie. Dopiero gdy przewalał swe cielsko obok porwanych, jakby chciał je otoczyć, Alicja dostrzegła, że spod pancerza prześwitują sylwetki ludzkie, splecione niczym mięśnie jednego organizmu. Spomiędzy skutych żelaznymi kajdanami rak i nóg spoglądały umęczone twarze ludzi wszystkich ras i płci, lecz tak wychudzeni, że nie dało się pod poszarpanymi pasiakami odróżnić płci.
Z niszy za nim wyszedł pokraczny, poruszający się z ledwością stwór o kilku tuzinach nóg i wielu głowach. Jego ciało zdawało się połączeniem wszystkich możliwych gatunków zwierząt. Chybotał się na wszystkie strony, jakby umieszczone na długich szyjach głowa lwa, łeb psa i główka małpy nie potrafiły zapanować nad trzema parami pajęczych odnóży, wielkimi szczypcami kraba i mackami ośmiornicy. Nad wszystkim górowała zatknięta jakby na pice, wykrzywiona w sarkastycznym uśmiechu głowa stojącego obok Alicji komika.
Obok tej poczwary stanął wielki, umięśniony mężczyzna, po którego oliwkowej skórze i złocistych włosach pełgały języki ognia. Nad nim unosiła się chmura czarnego dymu. W prawej dłoni trzymał zloty miecz, lewy bok zasłaniał owalną, podłużną tarczą, na której wyryto wizerunek słońca. Alicja raz stała blisko pieca hutniczego i tamten żar nijak się miał do tego, który roztaczał się wokół ognistego potwora.
– Odejdź dalej! – ryknął wielki demon podnoszący się w niszy obok. – Spalisz nam ofiary!
Zdawało się, że tym razem coś poszło nie tak. Owalna głowa z długim, ruchliwym językiem, jaszczurczy korpus, nietoperze skrzydła i wielkie szpony dalej składały się z nierównego, pełnego ostrych krawędzi czarnego kamienia. Zdawało się jednak, że wcale nie przeszkadzało to demonowi, który niemal bezszelestnie stanął między ognistym wojownikiem a porwanymi.
– Ssspokój! – syknął władczym głosem kolejny stwór. Poruszał się na czworakach, trzymając nisko ohydną głowę, po której Alicja poznała Seta. Daleko mu było jednak do dumnych wizerunków zapamiętanych z lekcji historii. Pysk ociekał mu jadem, oczy błyszczały dziko, nozdrza wciągały powietrze z głośnym sykiem, ludzkie ciało pokrywały rzędy kostnych narośli. W prawej ręce dzierżył topór na długim trzonku, wykonany ze srebrzystego, chropowatego metalu.
Obok niego stanęła rosła kobieta, ubrana jedynie w przepaskę na biodrach i diadem na czole. Jej długie, kruczoczarne, zaplecione w dziesiątki grubych warkoczy włosy obciążone były licznymi nożami, ostrzami, sierpami... Na jej twarzy malował się przerażający grymas szału, żądzy destrukcji i mordu. W sześciu parach rąk dzierżyła wszelkiego rodzaju oręż - od zakrzywionego miecza po karabin maszynowy.
Z niszy po drugiej stronie wychynął dziwaczny wąż, posiadający ludzką głowę, jednak tak zniekształconą i odpychającą, że Alicja nigdy nie nazwałaby tego kobietą. A jednak para pięknych, smukłych rąk stwora wyrastał z równie pięknej piersi, dopiero od pasa w dół wiło się oślizgłe, pokryte szkarłatną łuską ciało węża. Na końcu ogona znajdował się spływający jadem kolec, ryjący marmurową posadzkę jak błoto.
Po jego lewej stał jeszcze dziwniejszy stwór, na którego widok Alicję przebiegł dziwny dreszcz, a coś na samym dnie jej duszy przywołało obraz zmasakrowanego Pharhasta w mundurze khaki i zapach świeżej krwi. Odtrąciła zaraz tę myśl, lecz wtedy bestia podeszła do niej. Była wielka jak dom, jej owalny łeb otoczony był, niby włosami, długimi, ruchliwymi mackami. Jej potężne ręce zwisały aż do ziemi, gdy szedł, zgrzytał o ziemię długimi, prostymi pazurami.
Śmierdział straszliwie, ale zaraz jego zapach zszedł na drugi plan, gdyż oto z niszy tuż przy złotych wrotach stanął wysoki na kilka metrów szkielet, okutany w czarną szatę, uzbrojony w prostą kosę i długi miecz. Poruszał się sztywno, jak starzec, podpierając się drzewcem.
– Więc wszyscy gotowi – powiedział kościotrup, błyskając z oczodołów zielonymi ognikami. – Ruszajmy...
– Nie zapomniałeś o kimś, skurwielu? – syknął szorstki, dumny głos za plecami Alicji. Obróciła głowę i zobaczyła koszmarną kreaturę pełznącą w stronę złotych wrót. Wcielenie Baala nie posiadało nóg, jedynie wężowaty ogon, którym odpychał się od podłoża, pomagając sobie parą zakończonych dziesiątkami macek rąk. Blada skóra opinała się na mięśniach i żebrach jakby zaraz miała pęknąć. Owalny, bezoki łeb wyrastał bezpośrednio z korpusu, szczerząc cztery rzędy spiczastych kłów. Baal minął bez słowa szkielet i oznajmił: – Od otwarcia tych pierdolonych wrót do Sali Ofiar nie ma miejsca na kurewną improwizację. Jedno źle wypowiedziane słowo i wszystko kurwy wezmą...
Skierował łeb w stronę Alicji i ostrzegł:
– Jeden fałszywy ruch i cię zajebię... – Potem zwrócił się w kierunku drzwi i ryknął: – ZACZYNAJMY!
Arcykapłan zaintonował nową, nieco żywszą, rytmiczną pieśń. Opętani odeszli w stronę mniejszych drzwi po lewej, a demony otoczyły porwane ciasnym kręgiem. Jedynie Swarożyc stał z tyłu, tuż pod filarem. Alicja usłyszała zgrzyt zawiasów, sekundę później poczuła słodki zapach krwi. Po chwili opętani wrócili, trzymając długie, proste sztylety. Jeden z Kattajczyków podał jeden z nich Arcykapłanowi, który podetknął go Canissi pod sam nos.
– Oto ostrze twej zguby, Córko Wilka! – powiedział uroczystym nosem starzec.
Sztylet cały pokryty był zakrzepłą krwią, spod której przebłyskiwała stal ostrza i wyryte na niej znaki. Demoniczne pismo pulsowało krwawą poświatą jakby w rytm bicia serca Arcykapłana. Inni opętani podeszli do porwanych dziewcząt i ustawili się w dwa rzędy za Arcykapłanem. Banshee syczała w rytm pieśni, ciągnąc za sobą opierającą się Jętkę.
Ciężarna zaklęła, gdy upiorzyca przystawiła ostrze do jej brzucha.
– Oto ostrze twej zguby, Pchlarzu... – wysyczała Wygnana. Za nią kolejne głosy opętanych wypowiadały podobną formułę, jednak Alicja jedynie w głosach Fabiusza Aureliusza i Gavedry słyszała pewność siebie. Inni jakby wahali się, czy wypowiedzieć te słowa, jednak w końcu trzynaście razy dało się słyszeć:
– Oto ostrze twej zguby, Córko Ewy!
W chwili, gdy brzęczący głos wydobyty z nibygardła chmary much wypowiedział ostatnie słowo, z jękiem otwarły się złote wrota, a żelazne odrzwia po drugiej stronie sali zakołysały się pod potężnym ciosem. Ułamek sekundy później rozległ się agonalny wizg jakiegoś pomniejszego demona.
Mimo to procesja ruszyła powoli, spokojnie. Krok za krokiem, w rytm pieśni, przekroczył zbrukany krwią próg Arcykapłan, potem Banshee i opętani, następnie demony.
Sala Najwyższej Ofiary była wielka, jej strop tonął w mroku tak gęstym, że nawet Alicja nie była w stanie dojrzeć sklepienia kawerny. Zresztą nie to zaprzątało jej uwagę. Bardziej skupiała się na piętnastu zbudowanych z ociosanych kamieni ołtarzach ułożonych wkoło niecki, pośrodku której wyryto wielki pentagram. Dwa ołtarze najdalej od wejścia były ułożone wyżej, przy czym ten po lewej przypominał fotel ginekologiczny. Na prawym widniała karykaturalna płaskorzeźba przedstawiająca kopulujące wilki.
Alicja już wiedziała, gdzie zawiedzie ją Arcykapłan. Gdy dziewczyny zobaczyły ołtarze, zaczęły szlochać głośniej niż dotychczas. Jedna czy dwie pisnęły, gdy złote wrota z hukiem zatrzasnęły się tuż przed tym, jak wrota żelazne wypadły z zawiasów, a echo doniosło do nich bojowy ryk trzech lykantropów. Mimo to procesja szła dalej powoli, jakby nie zważając na to.
Arcykapłan doszedł do ołtarza z wilkami, Banshee pchnęła Jętkę na ołtarz-siedzisko. Reszta opętanych ustawiła dziewczyny na swoich miejscach, za nimi ustawiła się Trzynastka. Zniewoleni przez demony ludzie stali wyprostowani, drżącymi głosami dołączając się do ponurej inkantacji. Po chwili doszło do zmiany języka. Chropowate zbitki głosek i prychnięcia ustąpiły czystej, klasycznej aurianie. Nie poprawiło to jej nastroju. O ile wcześniej tekst był ohydny ze względu na formę, teraz był jak najbardziej poprawny literacko. Tyle że przez pełną zrozumiałość był piekielnie przerażający.
Alicja, dotąd niedopuszczająca do siebie wizji tego, co się stanie, gdy demony dopną swego, teraz z przerażeniem wsłuchiwała się w słowa pieśni ku czci Najwyższego z Upadłych.
Zdrajco! Sprowadź nieprzyjaźń między braci!
Bluźnierco! Niech z twych ust popłyną obelgi!
Świętokradco! Niech bębny biją na twą cześć!
Matkobójco! Niech spłyną miecze krwią matek!
Morderco! Niech biada będzie brzemiennym!
Kusicielu! Niech sczeźnie dziewica i niech zginie prawy!
Złodzieju! Zabierz żebrakowi! Daj bogaczowi!
Kłamco! Niech nie ostoi się Prawda w twym Królestwie!
Rozpustny! Niech zerwie się nierozerwalne!
Zachłanny! Niech krwią spłyną srebrniki!
Bluźnierco! Niech z twych ust popłyną obelgi!
Świętokradco! Niech bębny biją na twą cześć!
Matkobójco! Niech spłyną miecze krwią matek!
Morderco! Niech biada będzie brzemiennym!
Kusicielu! Niech sczeźnie dziewica i niech zginie prawy!
Złodzieju! Zabierz żebrakowi! Daj bogaczowi!
Kłamco! Niech nie ostoi się Prawda w twym Królestwie!
Rozpustny! Niech zerwie się nierozerwalne!
Zachłanny! Niech krwią spłyną srebrniki!
Złote wrota zatrzęsły się, uderzone potężnie. Ciosy powtarzały się, a przy każdym razie wyryte na odrzwiach zaklęcia błyszczały coraz słabiej. Alicja zaczęła szeptem modlić się za idących z odsieczą, zaraz jednak Arcykapłan zacisnął dłoń na jej gardle.
Oto wzywamy Cię, Pyszny!
Niech spadną głowy tych, którzy nie zegną przed Tobą karku!
Oto wzywamy Cię, Chciwy!
Niech krwawe złoto płynie wartkim strumieniem!
Oto wzywamy Cię, Nieczysty!
Niech upadnie co wielkie i podniesie łeb wszeteczne!
Oto wzywamy Cię, Zazdrosny!
Niech podniosą się ręce splamione krwią bogatych!
Oto wzywamy Cię, Obżartusie!
Wydrzyj głodnemu chleb i zatruj jego studnie!
Oto wzywamy Cię, Okrutny!
Niech twój gniew wyludni miasta i spali lasy!
Oto wzywamy Cię, Leniwy!
Niech niemoc spadnie na Twych wrogów!
Niech spadną głowy tych, którzy nie zegną przed Tobą karku!
Oto wzywamy Cię, Chciwy!
Niech krwawe złoto płynie wartkim strumieniem!
Oto wzywamy Cię, Nieczysty!
Niech upadnie co wielkie i podniesie łeb wszeteczne!
Oto wzywamy Cię, Zazdrosny!
Niech podniosą się ręce splamione krwią bogatych!
Oto wzywamy Cię, Obżartusie!
Wydrzyj głodnemu chleb i zatruj jego studnie!
Oto wzywamy Cię, Okrutny!
Niech twój gniew wyludni miasta i spali lasy!
Oto wzywamy Cię, Leniwy!
Niech niemoc spadnie na Twych wrogów!
Po raz kolejny rozległ się huk, a spory kawał złota odpadł od wrót. Wielkie, opancerzone łapy zaczęły rozrywać drzwi, jakby nie był to lity metal a miękka glina. Arcykapłan zakończył pieśń, przycisnął Alicję do płyty ołtarza i przeszedł do recytacji formuły:
– Panie! Ty, który w swej wolności uwielbiłeś siebie bardziej niż Tego, który cię stworzył! Oto trzynaście dziewic, które nie zaznały jeszcze mężczyzny! Oto Syn Wilka, który nie opuścił jeszcze łona Córki Ewy! Oto Wilczyca, której praojciec strącił cię niegdyś w Otchłań! Oto dziś złożymy ich krew w ofierze ku twej czci, byś przybył do nas i objął świat w posiadanie!
Uniósł sztylet, a wszyscy opętani zrobili to samo. Alicja widziała jak Sigismunda patrzy na swoją rękę z odrazą, podobnie wielu ze zmuszonych do udziału w ceremonii ludzi. Tylko w oczach Gavedry i Fabiusza Aureliusza palił się prawdziwy zapał.
Złote wrota otwarły się szeroko, a do sali wpadło trzech lykantropów – zakutych w stal, gotowych do walki i wcale nie przerażonych widokiem demonów w ich prawdziwych ciałach. Za nimi wbiegło sześciu ludzi w czarnych zbrojach, gotowych rzucić się nawet na samego Szatana.
W tym momencie ostrza opadły.
Alicja poczuła ból w szyi, świat wokół zawirował, zakotłował się i jakby odpłynął w niebyt.
Ziemia osunęła jej się spod nóg, potem poczuła, jak uderza biodrem o twardą podłogę. Tryumfalny ryk z trzech wilczych gardeł przeraził ją, podobnie jak wyciągnięta ku niej dłoń. Po czarnym pancerzu spływały strumyki świeżej krwi. Podniosła twarz, gotowa spojrzeć w twarz Złemu.
Zamiast Rogatego zobaczyła chudego jak sama śmierć starca, uśmiechającego się i kręcącego głową.
– Żyjecie! – rzucił, podnosząc ją na nogi. – Eryk właśnie zasłużył na tytuł Wszechwędrowca...
Dotknęła dłonią rany na szyi. Nie była głęboka, chyba nawet daleko od tętnic. Alicja rozejrzała się i zobaczyła, że wszystkie dziewczyny jakimś cudem znalazły się tuż obok wrót - lekko ranne, ale żywe. Jeden z wybawców wskazywał im latarką drogę powrotną. Porwane ruszyły we wskazanym kierunku, słaniając się na nogach. Jętkę dwóch zakutych w zbroje ludzi wynosiło na zewnątrz. Trzeci przykładał ręce do wielkiej rany tuż obok pępka.
Gdy obejrzała się za siebie, Canissi zobaczyła dzierżącego zakrwawiony topór wielkiego, czarnego wilkołaka wpatrującego się z przerażeniem w ranną kobietę. Poznała go od razu - to był ten sprzed Beatrycze - Eryk Widłowski. Dwa inne, równie czarne, mówiły coś do niego w dziwnym, szorstkim języku. Wskazywały przy tym mieczami na zbierającego na wielką tacę sztylety Arcykapłana.
– Idźcie już! – krzyknął chudzielec do wilkoludzi. Gdy nadal stali w miejscu, zwrócił się do Eryka: – Nic jej nie będzie! Przysięgam!
Gdy Widłowski warknął krótko i zwrócił się w stronę Trzynastki, chudy wojownik pociągnął Alicję w stronę wyjścia.
– Panienko Canissi, radzę uciekać.
Ruszyła za nim, zostawiając za sobą ryki wilkołaków i demonów. Biegła ile sił w nogach, mijając zmasakrowane szczątki ludzi, demonów i wampirów. Starała się nie oddychać, ignorować wstrętny odór rozszarpanego ludzkiego ciała i świeżej krwi.
Gdy wbiegała do krypty, usłyszała świdrujący, ochrypły wizg. Upiorzyca znowu gnębiła ludzi swymi krzykami. Wtedy Alicja przypomniała sobie o Fryd, o innych, którzy niekoniecznie chcieli zginąć w walce po stronie Piekła. Zatrzymała się, walcząc chwilę z samą sobą, wzięła głęboki oddech, spojrzała na zaniepokojonego jej postojem chudzielca i ruszyła biegiem w dół korytarza.
– Dzieciaki... – westchnął Martinez, ruszając za nią.
– Panie! Ty, który w swej wolności uwielbiłeś siebie bardziej niż Tego, który cię stworzył! Oto trzynaście dziewic, które nie zaznały jeszcze mężczyzny! Oto Syn Wilka, który nie opuścił jeszcze łona Córki Ewy! Oto Wilczyca, której praojciec strącił cię niegdyś w Otchłań! Oto dziś złożymy ich krew w ofierze ku twej czci, byś przybył do nas i objął świat w posiadanie!
Uniósł sztylet, a wszyscy opętani zrobili to samo. Alicja widziała jak Sigismunda patrzy na swoją rękę z odrazą, podobnie wielu ze zmuszonych do udziału w ceremonii ludzi. Tylko w oczach Gavedry i Fabiusza Aureliusza palił się prawdziwy zapał.
Złote wrota otwarły się szeroko, a do sali wpadło trzech lykantropów – zakutych w stal, gotowych do walki i wcale nie przerażonych widokiem demonów w ich prawdziwych ciałach. Za nimi wbiegło sześciu ludzi w czarnych zbrojach, gotowych rzucić się nawet na samego Szatana.
W tym momencie ostrza opadły.
Alicja poczuła ból w szyi, świat wokół zawirował, zakotłował się i jakby odpłynął w niebyt.
Ziemia osunęła jej się spod nóg, potem poczuła, jak uderza biodrem o twardą podłogę. Tryumfalny ryk z trzech wilczych gardeł przeraził ją, podobnie jak wyciągnięta ku niej dłoń. Po czarnym pancerzu spływały strumyki świeżej krwi. Podniosła twarz, gotowa spojrzeć w twarz Złemu.
Zamiast Rogatego zobaczyła chudego jak sama śmierć starca, uśmiechającego się i kręcącego głową.
– Żyjecie! – rzucił, podnosząc ją na nogi. – Eryk właśnie zasłużył na tytuł Wszechwędrowca...
Dotknęła dłonią rany na szyi. Nie była głęboka, chyba nawet daleko od tętnic. Alicja rozejrzała się i zobaczyła, że wszystkie dziewczyny jakimś cudem znalazły się tuż obok wrót - lekko ranne, ale żywe. Jeden z wybawców wskazywał im latarką drogę powrotną. Porwane ruszyły we wskazanym kierunku, słaniając się na nogach. Jętkę dwóch zakutych w zbroje ludzi wynosiło na zewnątrz. Trzeci przykładał ręce do wielkiej rany tuż obok pępka.
Gdy obejrzała się za siebie, Canissi zobaczyła dzierżącego zakrwawiony topór wielkiego, czarnego wilkołaka wpatrującego się z przerażeniem w ranną kobietę. Poznała go od razu - to był ten sprzed Beatrycze - Eryk Widłowski. Dwa inne, równie czarne, mówiły coś do niego w dziwnym, szorstkim języku. Wskazywały przy tym mieczami na zbierającego na wielką tacę sztylety Arcykapłana.
– Idźcie już! – krzyknął chudzielec do wilkoludzi. Gdy nadal stali w miejscu, zwrócił się do Eryka: – Nic jej nie będzie! Przysięgam!
Gdy Widłowski warknął krótko i zwrócił się w stronę Trzynastki, chudy wojownik pociągnął Alicję w stronę wyjścia.
– Panienko Canissi, radzę uciekać.
Ruszyła za nim, zostawiając za sobą ryki wilkołaków i demonów. Biegła ile sił w nogach, mijając zmasakrowane szczątki ludzi, demonów i wampirów. Starała się nie oddychać, ignorować wstrętny odór rozszarpanego ludzkiego ciała i świeżej krwi.
Gdy wbiegała do krypty, usłyszała świdrujący, ochrypły wizg. Upiorzyca znowu gnębiła ludzi swymi krzykami. Wtedy Alicja przypomniała sobie o Fryd, o innych, którzy niekoniecznie chcieli zginąć w walce po stronie Piekła. Zatrzymała się, walcząc chwilę z samą sobą, wzięła głęboki oddech, spojrzała na zaniepokojonego jej postojem chudzielca i ruszyła biegiem w dół korytarza.
– Dzieciaki... – westchnął Martinez, ruszając za nią.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja"
Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.
kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach