Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Kochać każdy może
#1
Kochać każdy może


Hej, Inkaustusowicze!

Pamiętacie, jak Wam obiecaliśmy odjechane teksty na Walentynki?

A Wy? Macie już swoją drugą połówkę na ten dzień? Połówkę Gorzkiej? Świetnie, będzie pasować do lektury. Zapraszamy serdecznie, a dowiecie się, jak kochają się smoki oraz rusałki i wąpierze, jak wygląda miłość w Teksasie lub w postapokaliptycznym świecie opanowanym przez zombie. A może jesteście ciekawi, jak robi t o Yeti lub Frankenstein, który został gwiazdą porno? Prezentujemy Wam IKAR'ową antologię tekstów niekoniecznie miłosnych w sam raz na Walentynki. Bo kochać w końcu każdy może.

Zapraszamy więc serdecznie do lektury! Smile

[Obrazek: zombie1ow.jpg]

EL MUERTO
Fraa

– Jesteś głupia – prychnęła Lucy, kręcąc się na koźle. – Nie po to nasze matki uciekły z Meksyku, żebyśmy teraz tam wracały.
Doreen McPeters pokręciła głową i popędziła konie.
– Nie wracamy do Meksyku – odparła po chwili namysłu, oplatając pukiel płomieniście rudych włosów na palcu.
– Ale prawie!
–Z Uvalde do Meksyku daleka droga.
– Bliższa niż z Austin.
Doreen machnęła ręką na przyjaciółkę i uśmiechnęła się do własnych myśli. Miarowe skrzypienie osi conestogi i tętent końskich kopyt wywoływały senność i już nawet lesiste wzgórza Texas Hill Country, które początkowo wzbudziły fascynację dziewcząt, nie przykuwały uwagi na tyle, by Lucy i Doreen przestały choć na chwilę marzyć o filiżance gorącej kawy i ciepłym łóżku. Łóżku w całkowicie obcym, ale też całkowicie własnym domu.

Dotychczasowe życie panny McPeters co prawda nie było usłane różami, ale nie dawało poważniejszych powodów do narzekania. Mieszkała u schorowanej ciotki przyjaciółki – ciotki nieźle sytuowanej, acz dotkniętej częściowym paraliżem. Doreen i Lucy opiekowały się starą kobietą wspólnie, dzięki czemu praca od razu stawała się lżejsza. Niemniej jednak rudowłosa piękność, za jaką uchodziła w Austin bratanica słynnego Johna McPetersa, pragnęła czegoś więcej. Marzyła o przecieraniu nieznanych szlaków, o namiętnych romansach i zachodach słońca nad tajemniczymi wzgórzami.
Nie upłynęło dużo czasu, jak otrzymała list – w nim zaś informowano ją, że odziedziczyła po wuju wcale okazały dom na obrzeżach Uvalde, niedaleko granicy z Meksykiem. Przez krótki okres co prawda Doreen miała pewne wątpliwości, co uczynić dalej z tą wieścią, ale nagła śmierć podopiecznej rozwiązała dylemat. Panna McPeters namówiła przyjaciółkę na wspólną podróż i już wkrótce dwie młode damy ruszyły na krytym wozie ku nowemu życiu.

***

– To tu? – Lucy zeskoczyła z kozła i zmrużyła oczy. Nie tak Doreen przedstawiała tę okolicę. Miały być romantyczne wrzosowiska, przystojni mężczyźni i zachodzące słońce. Z jakiegoś powodu brunetka była przekonana, że w Uvalde wiecznie powinno zachodzić słońce. Po opowieściach przyjaciółki każda inna pora dnia wydawała się Lucy wysoce niestosowna.
– Tu. – Doreen skinęła głową.
Podróżniczki przez chwilę spoglądały na Uvalde z zaskoczeniem przemieszanym z rozczarowaniem. Miasto nie było tak całkiem brzydkie. Problem polegał raczej na tym, że trudno było tu mówić o jakimkolwiek mieście. Kilka domów z doszczętnie spłowiałymi szyldami tłoczyło się wokół studni, od której na cztery strony odchodziły wąskie, błotniste uliczki. Im dalej od centrum, tym bardziej przysadziste i rozparte na boki były posiadłości. A w końcu, zupełnie w oddali, dawało się dostrzec sady i ogrodzone pastwiska. Tam właśnie, między stadem długorogich krów a równym szeregiem jabłoni, czerniły się otchłanne okna owdowiałego domu McPetersa.
Conestoga skręciła z cierpliwym skrzypieniem i potoczyła się w stronę schedy po starym Johnie.

***

To miała być pierwsza wyprawa do saloonu, toteż Doreen była prawdziwie podekscytowana. Wiadomo, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz: panna McPeters była absolutnie zdeterminowana, by było to wrażenie piorunujące. Płomiennorude włosy, z pomocą Lucy, starannie upięła w kok z zalotnie wypuszczonymi tu i ówdzie puklami. Czoło okalał ciąg drobnych, bardzo pieczołowicie kręconych przez cały ranek loczków. Zielona, wydekoltowana suknia może i nie nadawała się na warunku panujące w Uvalde – Lucy wielekroć wytykała przyjaciółce, że po pierwszym lepszym przejściu przez ulicę kiecka będzie cała uwalana w błocie – ale nie pozostawiała przynajmniej wątpliwości co do tego, kto ma być gwiazdą tego wieczoru. Miękki jedwab oblewał smukłe ciało Doreen, koronki osłaniały jednocześnie nie osłaniając, a z małą pomocą gorsetu piersi panny McPeters wydawały się niemal imponujące.
– Idziemy – oznajmiła w końcu Doreen, z zadowoleniem okręcając się przed lustrem. Lucy westchnęła, zarzuciła na skromną, błękitną suknię niebieski płaszczyk i ruszyła za przyjaciółką.

***

Wrażenie w istocie było piorunujące. Choć nie do końca w ten sposób, jak to sobie wyobrażała Doreen.

***

– Może jednak panienka się czegoś mocniejszego napije? – bąknął niepewnie barman, podsuwając roztrzęsionej kobiecie szklankę whiskey. A przynajmniej czegoś, co udawało whiskey.
Panna McPeters pokręciła tylko głową i otuliła się szczelniej prochowcem któregoś z mieszkańców Uvalde. Ludzie powoli zaczęli tracić zainteresowanie dziwaczną przybyszką, więc w ciszy tu i ówdzie znów zaczęły podnosić się przerwane rozmowy, a od strony pianina dobiegły nieśmiałe takty jakiejś melodii.
– Daj mi to. – Lucy bez wahania sięgnęła po szkło i jednym haustem opróżniła je z całej zawartości. – No, cukiereczku – podjęła, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki. – Opowiadaj. Co się stało, kiedy wyszłyśmy na ulicę? Wróciłam do pokoju po kapelusz, a kiedy zeszłam, ciebie już nie było. Przypomnij sobie.
Doreen zatrzęsła się od własnych myśli. Nie chciała niczego opowiadać. I tak by jej nie uwierzyli.

***

Szczebiocząc radośnie, przyjaciółki wyszły z domu i stanęły na nierównym, drewnianym ganku. Saloon nie był daleko. Szczerze mówiąc, w tej mieścinie nic nie było daleko. Widziały kołyszący się na wietrze szyld i brudne okna. Gdyby nie gwar, najpewniej słyszałyby muzykę.
– Kapelusz! – zawołała nagle Lucy.
– Przecież to niedaleko, przejdziemy tak – zaoponowała Doreen, ale brunetka jej nie słuchała. Jako dobrze wychowana dama, nie zamierzała paradować po mieście z gołą głową.
– Zaraz będę – ucięła tylko, po czym znikła za przeszklonymi drzwiami werandy.
Dokładnie w tym momencie panna McPeters poczuła, że ziemia drży, jakby nadbiegało stado bydła. Doreen rozejrzała się z niepokojem, ale nie zauważyła niczego niepokojącego.
Kiedy jednak rozległ się śmiech i dobiegające z oddali, powtarzane w kółko Venganza! Venganza!, nie potrafiła już udawać przed samą sobą spokoju. Przestąpiła z nogi na nogę, po czym cofnęła się, by znaleźć schronienie wewnątrz domu. Nie wycofała się jednak zbyt daleko, bo uderzyła w coś plecami. Kiedy się odwróciła, z zaskoczeniem stwierdziła, że stoi przed nią mężczyzna. Obok niego przebierał kopytami koń i toczył pianę z pyska.
Nieznajomy ukłonił się nonszalancko, a na jego twarzy wykwitł paskudny, lubieżny uśmiech.
Oczy Doreen rozszerzyły się ze zdumienia i przerażenia. Kobieta postąpiła krok w tył, potem kolejny, a potem nagle przestała wyczuwać grunt pod obcasami. Zamachała rękami, zdążyła tylko pisnąć, po czym spadła z ganku wprost na błotnistą ulicę. Była jednak zbyt przerażona, by przejmować się uwalaniem nowej, pięknej sukni w rozdeptanej brei – po prostu podniosła się do klęczek, przepełzła w ten sposób kilka metrów, aż w końcu zdołała stanąć na drżące nogi i oprzeć się o koniowiąz. Nim jednak uspokoiła oddech, usłyszała za sobą pełen irytacji krzyk, a wkrótce wielość kół, kopyt i trzasków bata wypełniła przestrzeń. Dopiero później Lucy dowiedziała się od gapiów, że Staremu Katzowi poniósł koń i wpakował się w stojącą na ulicy kobietę razem z wozem pełnym jaj.
W końcu Doreen, drżąca, wściekła, ze zmierzwioną fryzurą, cała w błocie zmieszanym z żółtkami, posiniaczona, wciąż ze wspomnieniem straszliwej zjawy z ganku, dotarła do saloonu – a właściwie została do niego wwleczona przez Lucy, która z domu wybiegła w sam raz na awanturę z właścicielem kurzej fermy.
– To był… To był… On nie miał… – jęczała Doreen, nie była w stanie jednak wyartykułować niczego, co w jakikolwiek sposób pomogłoby zgromadzonym rozwiązać zagadkę ataku paniki młodej damy.
A zgromadzonych było już całkiem dużo: pianista porzucił instrument i podszedł do lady, wyciągając z zaciekawieniem szyję. Goście podnosili się od okrągłych stolików i niespiesznie, niby mimochodem, również zbliżali się do baru, nikt jednak nie kwapił się do zamawiania następnych kolejek.
Barman, okrąglutki staruszek w równie okrąglutkich binoklach na nosie, łysy na czubku głowy, za to owłosiony na dłoniach, widząc wchodzącą Lucy z Doreen uwieszoną jej u szyi, czym prędzej wygładził koszulę, odchrząknął i polał whiskey. Panna McPeteres jednak, usiadłszy przy ladzie, westchnęła tylko rozdzierająco, po czym jej ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz. Ktoś podał płaszcz, którym Lucy okryła przyjaciółkę.
I tak to trwało. W końcu gapie się znudzili, a brunetka uznała, że trunek nie może się marnować.

– No, cukiereczku? Co się stało? – dopytywała Lucy, skinieniem głowy dając barmanowi znać, by nalał jeszcze.
– On nie miał… – znów jęknęła Doreen.
– Jak wyglądał? Co mówił? – drążyła przyjaciółka.
Panna McPeters potoczyła wokół nieprzytomnym wzrokiem. Zdawała się wcale nie dostrzegać bielonych filarów, podtrzymujących strop, podestu z pianinem, bejcowanej lady ani brudnych, zarośniętych gości. Patrzyła gdzieś poza to wszystko i widziała tam okropności, o których ludzie słuchają tylko czasem w legendach ludowych.
– Miał głowę – zaczęła w końcu szeptem Doreen – w sombrero.
– Meksykanin? – Lucy uniosła głowę i rzuciła barmanowi pytające spojrzenie. Ten jednak tylko wzruszył ramionami.
– Nie mieszkają tu żadni – odparł. – Ale panienka musi zrozumieć, że tak blisko granicy to nie jest nic dziwnego. U panienki w wielkim mieście pewnie inaczej to wygląda, ale tu… Nie zapomną szybko o Bexar. I o tym wszystkim…
– Macie tu bandytów z Meksyku?! – zawołała przerażona Lucy.
– Nie, nie, to nie tak! – Barman gwałtownie zamachał rękami. – Ale po wojnie… Pewien żal… A że granica blisko…
Ale młoda dama już nie słuchała. Prychając i rzucając krytyczne uwagi odnośnie zabitych dechami, przygranicznych dziur, chwyciła Doreen pod ramię i opuściła saloon.

***

Mimo że willa starego Johna miała pokaźną kubaturę, to pokoik na poddaszu, gdzie mieściła się jedna z sypialni, nie był duży. Panna McPeters nie wyglądała jednak, jakby potrzebowała w tej chwili przestrzeni do hasania. Lucy delikatnie ułożyła przyjaciółkę na łóżku i okryła kocem, sama zaś, otworzywszy okno, przycupnęła przy stole. Przez pewien czas wodziła spojrzeniem po pomieszczeniu, aż w końcu wzrok jej zatrzymał się na odrapanej toaletce i brudnym lustrze.
Tuż obok szkatułki ze srebrnymi okuciami leżała czerwona róża, a pod nią – list.
Brunetka rozejrzała się, ale prędko skonstatowała, że w pokoju żaden włamywacz nie miałby szans się ukryć. No i zresztą, pomyślała, jaki włamywacz przy zdrowych zmysłach włamywałby się po to, żeby zostawić kwiaty?
W ślicznej, czarnowłosej główce ani razu nie pojawiła się myśl, że włamywacz wcale nie musi być przy zdrowych zmysłach, a wręcz przeciwnie, dopiero takiego pomylonego należałoby się bać.
Lucy uspokoiła się więc i podeszła do toaletki.
Na kopercie zamaszystym pismem zanotowano imię Doreen.
Brunetka przygryzła wargę i zastanowiła się, zerknąwszy przelotnie na przyjaciółkę. Panna McPeters wciąż się trzęsła i sprawiała wrażenie nieobecnej. Treść listu mogłaby ten stan jeszcze pogorszyć. No, chyba że to coś miłego, wtedy może nawet by pomogło? Po zastanowieniu, Lucy rozdarła kopertę i rozłożyła kartkę. Postanowiła. Zerknie tylko, co to takiego, a jeśli coś przyjemnego, to spróbuje nakłonić Doreen do przeczytania. Jeśli nie – poczeka na odpowiedniejszą chwilę.

Najśliczniejsza!
Kiedy tylko zobaczyłem, jak przyjeżdżasz do Uvalde, moje serce zabiło mocniej. Mam nadzieję, że wybaczysz mi tę śmiałość i nie będziesz miała mi za złe, że zapragnąłem ofiarować Ci tę różę na znak mojego dozgonnego i szczerego uczucia wobec Ciebie, cudna Pani.

Na zawsze oddany
Vuvais

Lucy uśmiechnęła się. No proszę, były tu tylko chwilę, a Doreen już podbiła serce jakiegoś biedaka z Uvalde.
Przycupnąwszy na łóżku, delikatnie pogładziła przyjaciółkę po ogniście rudych włosach. Panna McPeters, blada jak ściana i spocona, nie zareagowała. Brunetka, nie zrażając się, położyła różę na kocu, którym przykryta była druga z dziewcząt, po czym na głos odczytała liścik.
– Vuvais…? – szepnęła po chwili Doreen.
– Jak się czujesz? – odpowiedziała pytaniem Lucy.
– Kim jest Vuvais? Widziałaś go?
– Nie. – Brunetka potrząsnęła głową ze smutkiem. – Ale rano na pewno nic tam nie leżało, a jak wróciłyśmy, znalazłam różę i kopertę. Przepraszam, że otworzyłam. Bałam się, że to coś złego…
– Och, nic nie szkodzi. – Doreen uśmiechnęła się i machnęła ręką, siadając. – Daj mi to.
Lucy wręczyła przyjaciółce list, który ta jeszcze raz dokładnie przeczytała, bezgłośnie powtarzając sobie słowo po słowie.
– To Francuz? – spytała w końcu panna McPeters.
– Vuvais… Vuvais… Może być, że tak. Trzeba będzie kogoś dyskretnie podpytać, czy mieszka tu jakiś Francuz.
– To we Francji jest ta krzywa wieża, prawda?
– Nie, głuptasie! – Lucy roześmiała się, krótko i perliście. – To w Anglii. We Francji jest wieża Eiffla. Wygląda jak duża litera A.
– Ach tak, rzeczywiście… – Doreen wpatrzyła się w różę i list. Oczami wyobraźni widziała już siebie z oblubieńcem w eleganckiej restauracji, z widokiem na strzelistą wieżę w kształcie litery A. Musiała przyznać, że była to kusząca wizja.

Następnego dnia panna McPeters odzyskała formę. Zaraz po wschodzie słońca wybiegła z domu i pomknęła do saloonu – była przekonana, że jeśli ma gdzieś zasięgać informacji, to właśnie tam. Gdy tylko dopadła do lady, grubiutki barman uśmiechnął się z zakłopotaniem i pytająco uniósł brwi. Doreen skinęła głową, w odpowiedzi na co wkrótce otrzymała kolejkę whiskey. Nim jednak podjęła próbę wypicia trunku, zagadnęła, obracając szklankę w palcach:
– Dużo osób tu przychodzi, prawda?
– Właściwie każdy. – Barman postarał się wzruszyć ramionami tak obojętnie, jak tylko potrafił, jednak na jego obliczu wykwitł uśmiech. – Chłopcy nie mają dużego wyboru. Ale panienka powinna zajrzeć do kawiarni. Mamy ją od niedawna, ale moja żona-
– Musisz dobrze znać ludzi, no nie? – przerwała Doreen, której nie interesowała ani żadna kawiarnia, ani tym bardziej małżonka barmana.
– Tyle o ile. – Kolejne wzruszenie ramionami. I znów uśmiech.
– Francuz.
Pytające uniesienie brwi.
– Mieszka tu jakiś Francuz? – rozwinęła pytanie Doreen, niepewnie mocząc usta w whiskey.
– Prędzej bym się spodziewał, że panienka zapyta o Meksykańców. Ale Francuz…? Licho tam wie… – Grubasek podrapał się po łysinie i odchrząknął. – Jest jeden z Europy – podjął w końcu – ale nie bardzo wiem, gdzie on tam urodzony… Vesp- nie, inaczej… Valen… A cholera by z nim, takie jęczące imię ma, że nigdy nie zapamiętam!
– To na pewno on! – Doreen klasnęła w dłonie. – Gdzie on mieszka? Jaki jest? Muszę wiedzieć!
Barman wydawał się nieco spłoszony emocjonalną reakcją panny McPeters, ale odruchowo napełnił jej szklankę i odparł:
– Prowadzi sklepik z narzędziami po drugiej stronie-
– Dzięki, dzięki, dzięki! – zawołała Doreen i już miała wybiec z saloonu, kiedy grubasek odchrząknął nieco głośniej niż zwykle i znacząco stuknął paznokciem w szklankę.
– Czypiędziesiąt – oznajmił.
– Słucham? – Skonfundowana panna McPeters gwałtownie zamrugała.
– Za to co wypite wczoraj i dziś. Trzy pięćdziesiąt się należy.

***

Przez kolejne dni Doreen zupełnie zapomniała o widmie z ganku. Codziennie rano, kiedy się budziła, na toaletce znajdowała różę i liścik od adoratora. Kobieta próbowała przyłapać swojego wielbiciela w nocy, kiedy musiał się zakradać do pokoju, ale nigdy jej się to nie udało. Najwyraźniej Francuz – panna McPeters była już absolutnie przekonana o tym, że to właśnie z nim ma do czynienia – miał jakieś sztuczki na bezszelestne podłożenie upominku.
Którejś nocy wreszcie Doreen wpadła na nowy pomysł: postanowiła odpisać i wieczorem zostawić liścik w tym samym miejscu na toaletce. Żeby nie spłoszyć oblubieńca, ograniczyła się jedynie do zapewnień o wdzięczności i do oględnego wyrażenia radości z powodu jego uczucia.
Pierwszej nocy wielbiciel nie zabrał listu.
Nad ranem Doreen pacnęła się otwartą dłonią w czoło i dopisała na kopercie „Vuvais”, a nad imieniem narysowała mały kwiatek. Prawdę mówiąc, tuszowała w ten sposób kleksa, ale i tak wyszło całkiem uroczo.
Następnej nocy doszło do wymiany korespondencji. Okazało się zresztą, że Francuz musiał albo przychodzić dwa razy, albo pisał swoje notatki na poczekaniu, stojąc przy toaletce, bo Doreen ze zdumieniem odkryła, że jej odpisał – obiecywał, że nigdy nie pozwoli nikomu dotknąć listu od niej, że kiedy myśli o tym, jak jej śliczna rączka kreśliła te piękne słowa, to- i takie tam różne rzeczy pisał.
Doreen spąsowiała i schowała wiadomość pod materac łóżka, tam gdzie ukryła wszystkie pozostałe liściki.

***

Francuz był całkiem estetyczny. Może nie jakiś powalający, ale prezentował się wcale przyzwoicie. Śniady, gładko ogolony, w czystej koszuli, mimo że praca w sklepie z narzędziami nie skłaniała do zbytniej elegancji.
– Dzień dobry… – Doreen wyciągnęła dłoń i nieśmiało spuściła wzrok, czując, jak rumieniec wspina jej się od piersi na policzki.
Bonjour, mademoiselle – odparł sklepikarz, tak zaskoczony obecnością klientki, że aż zapomniał o języku angielskim. Po chwili jednak się opamiętał i podjął już w mowie zrozumiałej dla Doreen: – Co panienkę sprowadza w moje skromne progi?
Panna McPeters cofnęła rękę.
– Podobno ma pan tu… sklep – szepnęła niepewnie, łypiąc na boki. Wokół leżały starannie posegregowane szpadle, kilofy, gwoździe w blaszanych pudełkach, a także inne narzędzia, które Doreen kojarzyły się jedynie z zadawaniem bólu w wymyślny sposób.
– Tak… mam.
– Ładnie tu.
– Dzię… kuję. Chyba.
Młoda dama wreszcie wzięła głęboki oddech i odważyła się spojrzeć na rozmówcę, prosto w jego ciemne, zdziwione oczy.
– Dziękuję za kwiaty. Bardzo ładne. – Dygnięcie.
Sklepikarz podrapał się po karku z zakłopotaniem, ale po chwili odpowiedział:
– Znalazłaś je?
– Oczywiście. – Doreen uśmiechnęła się najsłodziej jak tylko potrafiła.
– Nie chciałem wyjść na stupide. – Podobnie jak barman, Francuz niby-obojętnie wzruszył ramionami.

***

Sielankę kolejnych dni przerwało bicie dzwonu i paniczny krzyk:
– El Muerto! El Muerto się zbliża!
Doreen i Lucy wybiegły na ganek. Panna McPeters zadrżała: znów słyszała tętent kopyt. Przeszył ją dreszcz. Złapała przyjaciółkę za ramię i ścisnęła.
Niebo zasnuły stalowoszare, ciężkie chmury, a wiatr zrywał przerażonym przechodniom kapelusze z głów. W powietrzu niósł się zgrzytliwy, zachrypnięty śmiech, który jednakowo mroził krew w żyłach dostojnym matronom, dzieciom i samemu szeryfowi. Po ulicy ze świstem przetoczył się samotny, wyschnięty szarłat, podczas gdy pod niebo znów wzniósł się okrzyk Venganza! Venganza!
– To on? To on cię wtedy tak przeraził? – szepnęła ze ściśniętym gardłem Lucy.
Doreen tylko skinęła głową.
– Wracajmy do środka. – Brunetka chciała się wycofać, ale panna McPeters w odpowiedzi tylko mocniej zakleszczyła dłoń na jej ramieniu.
– Nie. Nie cofaj się – powiedziała zduszonym głosem. – Do przodu. Idź tylko tam, gdzie widzisz drogę. Nie cofaj się w ciemno.
Wobec tak przedstawionej sytuacji, dziewczęta udały się do salonu, który w jakiś sposób zaczął dawać im pewne poczucie bezpieczeństwa. Zresztą nie były w tym osamotnione, bo wewnątrz lokalu zgromadził się już całkiem znaczny tłumek. Ludzie patrzyli na siebie niepewnie, usiłując siedzieć jak najdalej od drzwi i okien.
– Panienki szybko schowają się za ladą! – zawołał barman, gestem przywołując młode damy do siebie.
– Kto to jest?! – pisnęła przerażona Doreen, kiedy już usadowiły się wygodnie na beczkach.
– El Muerto! – Grubasek powiedział to takim tonem, jakby miało to wszystko wyjaśnić. Widząc jednak pytające, nieskalane myślą spojrzenia dziewcząt, łypnął na tłumek pozostałych gości, którzy cisnęli się przy barze, ściszył głos i podjął: – El Muerto! Bezgłowy jeździec, potwór, który krąży w okolicy, szukając zemsty.
– Za co? – przerwała Lucy.
– Pół wieku temu El Muer- Vidal, tak się wtedy nazywał, zdradził swoich ludzi w Bexar. Wydał ich Teksańczykom, sprzedał za swoje życie. A potem… Potem, kilka lat po rewolucji, Creed i jego ludzie znaleźli go i-
W tym momencie opowieść przerwała Doreen, która zachłysnęła się gwałtownie i zbladła.
– To on – jęknęła słabo.
Tętent kopyt rozlegał się tuż-tuż, jakby El Muerto przejeżdżał właśnie pod saloonem. Wszyscy wstrzymali oddech i zastygli w bezruchu. Wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew, a okrzyki Venganza! Venganza! wwiercały się do samej podświadomości, budząc pierwotny, bezbrzeżny lęk.
W jednym z okien Doreen ujrzała potężną, czarną sylwetkę konia, szybko jednak odwróciła wzrok, nim zdążyła przyjrzeć się jeźdźcowi. Brudne szyby na szczęście uniemożliwiały zbyt dokładną obserwację.

Vuvais!, pomyślała nagle panna McPeters, zakrywając dłonią usta. Poderwała się z miejsca i wybiegła zza lady.
– Gdzie lezie?! Wracaj! – syknęła za przyjaciółką Lucy, Doreen jednak machnęła ręką, przełknęła głośno ślinę, po czym wypadła na ulicę.

Tętent kopyt oddalał się, kiedy przerażona, ale zdeterminowana młoda kobieta pędziła do sklepu z narzędziami. Wiatr dawno już zerwał jej kapelusz, a błoto bryzgało spod botków na błękitną, szeroką spódnicę, ale Doreen teraz o tym nie myślała. Przypominała rozpędzoną kometę, z ciągnącą się za nią smugą płomiennorudych włosów.
Wpadła do sklepu i otarła pot z czoła. Francuza nigdzie nie było widać, więc najpewniej znajdował się na piętrze, w swoim małym pokoiku, w którym sypiał i prowadził rachunki.
Po wąskich, skrzypiących schodach panna McPeters wbiegła na górę.
– Jesteś tu? To ja, Doreen! – szepnęła, stanąwszy przed drzwiami, a potem nacisnęła klamkę.
Pokój jednak był pusty. Kobieta weszła do środka i podkręciła płomień w lampce naftowej, stojącej koło łóżka. Łagodne, rozedrgane światło zalało pomieszczenie. W tym blasku Doreen dostrzegła kilka zmiętych kartek obok lampy – odruchowo wygładziła jedną z nich i zerknęła na tekst. Widniało tam kilka fraz, takich jak Piękna Lucy, Droga Lucy czy Wybacz mi moją śmiałość, Panienko Lucy. Za każdym razem jednak autor się rozmyślał i kilkoma zdecydowanymi liniami przekreślał to, co napisał do tej pory.
Na podłodze pod łóżkiem leżał wyschnięty bukiecik polnych kwiatów.

***

Łkając, Doreen wróciła do siebie.
Lucy! Jej przyjaciółka, Lucy! Zdradziła ją!
Kiedy panna McPeters otwierała drzwi pokoju, jej wzrok padł na kąt między łóżkiem a nocną szafką – na podłodze leżał bukiecik, zupełnie taki jak u sklepikarza. Francuz musiał położyć tu te kwiaty dawno temu, pewnie spadły, kiedy Lucy układała majaczącą Doreen pierwszego dnia… Lucy!
Młoda kobieta zgrzytnęła zębami i podniosła bukiet. Popatrzyła przez łzy na drobne kwiatki, a w końcu rzuciła je na łóżko i odwróciła się.

Na toaletce leżała róża. Obok liścik i coś jeszcze: pakunek zawinięty w czerwony, miękki aksamit.
Prychnąwszy pogardliwie, Doreen strąciła kwiat na podłogę, po czym otworzyła kopertę.

Jesteś moja. Tylko moja.

Na zawsze oddany
V.

Treść listu, w obliczu właśnie odkrytej zdrady, wydała się pannie McPeters co najmniej niestosowna. Z narastającą furią kobieta odrzuciła notatkę i w końcu sięgnęła po pakunek.
Z delikatnej tkaniny wytoczyło się jeszcze ciepłe serce i z mokrym plaśnięciem upadło na podłogę.
Doreen cofnęła się bez tchu, ale znów uderzyła w coś plecami.

Jeszcze nim się odwróciła, wiedziała, kto za nią stoi.
Vuvais stał nieruchomo, w jednej ręce trzymając zakrwawiony nóż, w drugiej zaś sombrero, w którym tkwiła uwiązana kilkoma sznurkami głowa. Z szyi El Muerto wydobywał się gorący, cuchnący zgnilizną opar.
– Moja venganza! – zawołała głowa Meksykanina, a tułów odrzucił nóż i złapał Doreen za przedramię. – Pisałaś, że jesteś moja, señorita. Pisałaś, że zbierasz moje listy i czytasz je, kiedy jesteś triste. Że róże-
– To ty…! – pisnęła zszokowana Doreen, ale nie potrafiła więcej z siebie wydobyć. W półmroku za łóżkiem dostrzegła leżącego w kałuży krwi Francuza ze sklepu z narzędziami.

Nigdy nie zapytała go o imię, ale nazywał się Valentin.




Porno vincit omnia
Michał Erazmus


“No, he couldn't take my boop-oop-a-doop away!”
Betty Boop

Frankenstein miał największego kutasa w mieście, a Hollywood to miasto nie byle jakie. Każdy mu zazdrościł, każda o nim śniła, a wszyscy kupowali filmy. Bo Ameryka kocha swoich superbohaterów, dysponujących imponującymi, nadprzyrodzonymi talentami. Ale Frankenstein był także najsmutniejszym człowiekiem Kalifornii. Pomimo powszechnego szacunku, sławy z serii klękajcie narody, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, patrz, potrafię rozebrać się w dwóch i pół ruchach, odczuwał gdzieś w swym doskonale wyrzeźbionym ciele pustkę i wieczne niespełnienie. Postanowił więc coś w tym monotonnym życiu gwiazdy porno zmienić.
A wszystko zaczęło się pewnego stycznia, który to Frankenstein rozpoczął z przytupem. Noworoczne postanowienie pomylił sobie z mocnym poprawy i uparł się je dotrzymać. Na domiar złego, by nie zapomnieć, na żółtych karteluszkach nakreślił je w kilkudziesięciu kopiach, po czym pooblepiał nimi swój urokliwy penthouse z widokiem na najwyższe palmy LA. Z każdego kąta obserwowało go odtąd jedno proste zdanie: „Miłość wszystko zwycięża”. Gapiło się, karciło wzrokiem i groźnie kiwało palcem, za każdym razem, gdy sprowadzał sobie koleżanki-tylko-na-jedną-noc. Miał się w końcu zmienić – tak! – ustatkować – tak! tak! – postanowił znaleźć sobie narzeczoną, zakochać się, a potem ożenić. Każdemu facetowi odpływa czasem krew i wraca do mózgu.
No więc wypraszał wszystkie dopiero po śniadaniu, smakując powoli i uparcie wierząc, że znajdzie tę jedyną. Ale nic z tego, jak to zwykle bywa, najlepsze laski przyjmują tylko u siebie, trzeba się ruszyć i zacząć działać. Nie zastanawiając się długo, zamknął na cztery spusty swój urokliwy penthouse z widokiem i rozpoczął poszukiwania. Na mieście powiedzieli mu, że owszem, mogą mu po znajomości zorganizować casting, nie ma sprawy, ale niech nie liczy, że znajdzie materiał na żonę, wszystkie góra na dwa sezony. A poza tym będą musieli podpisać kontrakt, sześćdziesiąt dziewięć procent. Ogarnął go jeszcze większy smutek, ale wciąż się nie poddawał, postanowił wrócić do źródła.
Gwiazdor swój pseudonim sceniczny odziedziczył po ojcu – szalonym naukowcu, sławnym zbiegu z Genewy, poszukiwanym w kilkunastu krajach za ponoć nieetyczne eksperymenty na ludziach – po Wiktorze Frankensteinie. W pełnym pustych lal LA, tylko jego stary mógł pomóc. Znał wszystkie najlepsze partie, w końcu sam im wszczepiał botoks. Najlepsza fucha w stolicy najpiękniejszego kiczu.
Zamek taty wznosił się na najwyższym wzgórzu Hollywood, czyli dokładnie tam, gdzie najbliżej spadającym gwiazdom. Zacisze, spokój i klimat grozy w postaci paru kruków nad urwiskiem w ogrodzie. Początkowo ojciec przyjął syna marnotrawnego chłodno i podejrzliwie, ale gdy tylko usłyszał o problemie, z którym przybywa potomek, natychmiast zaświeciły mu się starcze oczy i rozentuzjazmowany pognał do lochów zamczyska. Naprawdę ucieszył się, że znów nadarza się okazja, by odkurzyć warsztat, że znów może oddać się z młodzieńczym zapałem zapomnianej pasji. Z tej radości pół nocy pili, potem w skupieniu rysowali, kreślili plany, znów pili, piłowali, łączyli, szyli i lutowali, przelewali i mieszali kolorowe eliksiry oraz kolejne koktajle. Podobno na pobliskim cmentarzu następnego dnia znaleziono rozkopane groby, a całą okolicę spowić miała tajemnicza, niebieska mgła.
Bez wytchnienia pracowali ramię w ramię, by rankiem móc podziwiać wspólne dzieło – prawie-wskrzeszoną Betty Boop. Nie ma nic wspanialszego, niż zapach swojej ukochanej o świcie, pomyślał młody Frankenstein, który wybrał sobie dziewczynę z magicznego katalogu ikon starego stylu. Kupiła go swym dziewczęcym urokiem i zalotną podwiązką. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że kobietę zdecydowanie łatwiej namalować, niż stworzyć, żebra się przydają. Na razie spokojnie była sobie jeszcze martwa, niczego nieświadoma. Potrzebowali tylko burzy z piorunami i tajemniczego składnika G, którego miał dostarczyć superbohater po przejściu trzech prób, tak przynajmniej przekonywały najstarsze numery playboy’a. I w ten oto sposób, gdy nieszczęsny romantyk niemalże odnalazł już upragnione spełnienie, smutek powrócił i zaatakował ze zdwojoną siłą. A było już tak blisko.
Ale zawsze twarda gwiazda porno powiedziała sobie w duchu, że miłość wszystko zwycięża i Frankenstein znów znalazł się w drodze. Zgodnie z instrukcjami mądrego ojca – musiał odnaleźć czarnoksiężnika, który miał u nich dług i na pewno posiadł sekret składnika G. Dowiedział się także, że niejaki doktor Oz kilka lat temu przeniósł się do Las Vegas, bo znaleźć tam można zdecydowanie więcej tornad albo kasyn. A czasu też miał niewiele. Brakujący element kobiecości Betty musiał dostarczyć przed północą w Dniu Zakochanych, w przeciwnym wypadku jego namiętna kochanka przemieni się w jęczącą wiedźmę.
Wyruszył więc w drogę. Gnał międzystanową, czerwone ferrari pomrukiwało cicho, od czasu do czasu zarzucając na prawo lub lewo, panicznie bojąc się białych ciągłych. Kalifornijskie winnice skąpane w niebieskim świcie pomału zaczynały blednąć i się przerzedzać, ustępując miejsca pustyni i szczytującemu samodzielnie słońcu. Frankenstein założył czarne Ray-Bany i zaczął nucić pod nosem głodne kawałki Sex Pistols o tym, jak Sid poznał Nancy. Miłość wszystko zwycięża, powtórzył jeszcze kilka razy, miał kaca, a na kaca najlepiej działa koncert frazesów. I znów pomyślał o swej słodkiej Betty.
Ale czas wrócić do rzeczywistości. Był dziewiąty lutego, zostało pięć dni. Najpierw musiał znaleźć Dorotkę, bo tylko Dorotki gościł u siebie doktor Oz. Jak wiadomo, najłatwiej je spotkać w przydrożnych barach. I dobrze, bo przez to całe zamieszanie z wskrzeszaniem zapomniał o jedzeniu, a na samej miłości żaden prawdziwy mężczyzna długo nie pociągnie.
Zakurzony przydrożnym piaskiem Nevady lokal krzyczał na wszystkich, że serwuje najlepszą kawę w całej Ameryce. Frankenstein z zawodem stwierdził, że podany mu napój jest dużo gorszy w smaku, niż przypuszczał, że jest to w ogóle możliwe. Wybrał jeden z licznych pustych stolików, długo nie musiał się rozglądać, bo ją dostrzegł od razu. Śliczna kelnereczka w za krótkiej, szatkowanej niebieską kratką sukience. Podjechała do niego na rolkach z pytaniem, czy coś sobie jeszcze życzy, a on na to, że za pół godziny w jego ferrari, zaczerwieniła się, ale grzecznie pokiwała głową. Jego sława była zbyt twarda, by odmówić, w końcu wszystkie marzą o gwiazdach z LA.
Spokojnie sączył ohydny napój, gdy do lokalu wpadł gość z telewizorem zamiast głowy. I się zaczęło. Wyświetlał akurat kreskówkę z gościnnym udziałem Betty. To był znak. A skoro tak, od razu, bez zbędnego pieprzenia podszedł do najromantyczniejszego Frankensteina w barze. American Dream, przedstawił się, podał rękę i spytał, czy postawi mu piwo albo pięć. Po czym dosiadł się i zaczął opowiadać swoją historię, podobno zawsze działało.
American Dream miał w życiu przesrane wieczne pod górkę. W wieku pięciu lat, gdy zaciął mu się obraz transmisji meczu, ojciec wyrzucił go przez okno. Wyrzutek ich wspanialej ojczyzny od tamtej pory włóczy się po Stanach, podróżując autostopem, kolekcjonując kolejne klęski i porażki. Frankenstein postawił kilka kolejek, bo zrobiło mu się chłopaka żal, takie biedne ucieleśnienie pecha, doskonale pasujące do jego smutku. A poza tym gwiazdy porno wierzą w karmę, pamiętaj, co dajesz i w kogoś wkładasz, zawsze zostanie ci zwrócone. No i miał telewizor zamiast głowy, a to duża zaleta. Zwłaszcza gdy planuje się długą podróż.
W ten sposób Frankenstein zdobył towarzysza wyprawy i wspólnika. Zaczaili się na tyłach lokalu. O umówionej porze Dorotka ochoczo podjechała na rolkach do czerwonego wozu. Już nie taka grzeczna, śmiało stanęła przed swym idolem, uwodzicielsko okręcając loki wokół paluszka, intensywnie świdrując wzrokiem każdym centymetr kwadratowy świetnie wyrzeźbionego ciała gwiazdy porno. Czarne Ray-Bany zsunęły się z nosa i z podziwu gwizdnęły. Ferrari poczerwieniało jeszcze bardziej, gdy delikatną rączką objęła klamkę, a Frankenstein od razu do pionu i reakcja, jest dżentelmen, więc otwiera drzwi i wpuszcza damę przodem. Bo tył ma niczego sobie, a w myślach już dawno temu od tyłu i klasycznie poznał pannę w i bez niebieskiej kraty. I samochód na parkingu rozpoczyna taniec, słońce jest wysoko, asfalt gorący i parzy w opony. Hop, góra, hop, dół, na plecach odciśnięta kierownica, hop, hop, pieczątka każdej amerykańskiej nastolatki. Bo siedzenie kierowcy tak naprawdę stworzone jest dla dwojga. Masz prawo jazdy? Awesome. I to działa na nie wszystkie, potrafisz, to prowadź i pokaż jak, hop, hop. W końcu szamotanina kończy się, a poranieni i podrapani Frankenstein oraz American Dream obezwładniają piękną kelnereczkę. Oczywiście delikatnie, szanując jak wszystkie damy, związali, zamknęli Dorotkę w bagażniku i ruszyli w dalszą drogę.
Las Vegas Parano, droga numer sześćdziesiąt dziewięć, czarna dziura w samym centrum Ameryki. Frankenstein ze zdziwieniem zauważył, że odkąd ma nowego towarzysza podróży, świat stał się jakby bardziej zielony, uduchowiony i ospały. Wszystko pulsowało w rytm puszczanej przez American Dream muzyki. Panta rhei, jakieś przygody, zajazdy, jazdy i zjazdy. Właściwie dziś pamięta tylko strzępki i pojedyncze obrazy. Wraz ze swą pamięcią stracili gdzieś rachubę czasu i rozsądek. To chyba powietrze, lepkie od potu i reszty płynów Nevady. Słodkie krople leniwie spływające po talii i szyjkach butelek coca-coli, szerokie w gardle, szczupłe w udach, czarne skarby pustyni. Doprawdy, dobry towarzysz podróży to podstawa.
Wszystko to jednak sprawiło, że w Las Vegas zjawili się wieczorem trzynastego lutego. Czyli zostały niecałe dwa dni. Miasto przywitało ich czarującym uśmiechem i zaproszeniem do gry. Ty nie masz serca, a ty głowy, nikt was nie zrozumie lepiej, niż starzy, dobrzy jednoręcy. Kolejne kasyna mamiły i obiecywały, a Frankenstein powtarzał coraz głośniej i głośniej – miłość wszystko zwycięża. Wtem z największego neonu zszedł do nich mechaniczny kowboj. Zdjął wysoki kapelusz i się ukłonił, nazywał się Norisk Nofun i był podobno znajomym. Nadszedł dzień próby.
Więc najpierw zabiera ich do najlepszego hotelu w mieście i daje klucze do luksusowych pokoi, a w każdym z nich po dwie nagie piękności. Trójkącik, słaby punkt każdego mężczyzny. I kiedy już American Dream zaczyna ślinić się na samą myśl, Frankenstein zamyka oczy, zatyka uszy i recytuje – miłość wszystko zwycięża, a swojemu towarzyszowi obiecuje najlepsze z kalifornijskich dziewcząt, jak tylko wrócą do LA.
Ale to nie koniec. Mechaniczny kowboj w mig przenosi ich do baru, gdzie za ladą stoi wąż i podaje wszystkie używki świata. Ekskluzywny lokal tylko dla kapryśnej klienteli. Kwaśne babeczki, białe ścieżki do raju, czysta radość w kryształowych kieliszkach, ale nic z tego, znów miłość wszystko zwycięża i szum przekleństw szklanej pogody wydobywający się z telewizora kumpla.
Skonsternowany Norisk Nofun nie daje im nawet trzeciej szansy, posyła w diabły i sam ucieka poszukać jednego z licznych w Vegas nawiedzonych Mesjaszy albo świętych Antoniów. Tymczasem rozgoryczony American Dream wciąż nie wierzy, z tych wszystkich słodkości-miłości dostaje mdłości i ląduje w kiblu, gdzie rzyga tęczą. Przez resztę nocy przeczesują wszystkie knajpy i meliny, uganiając się za doktorem Ozem i zanim się obejrzą, będą już Walentynki.
Czarnoksiężnik urządził sobie szmaragdowy pałac na śmietniku, nie stać go nawet na okulary, więc Frankenstein daje mu swoje Ray-Bany. W pakiecie dołącza Dorotkę i dopiero wtedy stary kurdupel z krainy Oz jest udobruchany, łaskawie zgadza się pomóc i przyjąć ich na audiencji. Po wysłuchaniu prośby i problemu, długo i przeciągle śmieje się, po czym wciąż wielce rozbawiony zaczyna tłumaczyć. W prawdzie nie posiada tajemniczego składnika G, wie jedynie, jak odnaleźć u kobiety p u n k t G, a to wystarczy, zapewnia. Frankenstein i American Dream na początku niedowierzają, mówią, że to zwykłe bujdy i miejskie legendy, w końcu znają się na rynku porno. Czarnoksiężnik jednak nic więcej nie odpowiada, zniecierpliwiony już pożera wzrokiem swą nową zwierzynę w niebieską kratkę, palce lizać, mruczy. W myślach już dawno ją schrupał, delektując się każdym kęsem. Daje im tylko złote jajko i po raz kolejny zapewnia, że wystarczy. Zdezorientowani towarzysze podróży zostawiają Dorotkę na talerzu, a wybiegając w pośpiechu, życzą jeszcze smacznego.
Ze zdobyczą bez ociągania wrócili do wozu. Zostało im zaledwie kilka godzin. Kluczyki, sprzęgło, dwójka, i ruszyli. Czwórka. Stara znajoma sześć dziewięć, złote piaski Nevady. Piątka i są w LA. Nad Hollywood w tamten Dzień Zakochanych nadciągnęły prawdziwe walentynkowe, czerwone chmury, a gdy parkowali samochód pod zamczyskiem, rozpętało się istne piekło. W końcu nikt nie potrafi lepiej ciskać piorunami, niż zakochani. Burza, jakiej nikt dawno w Kalifornii nie widział. Doskonale, miłość wszystko zwycięża.
Ojciec Frankensteina już zaczynał poważnie się niepokoić, gdy syn wbiegł zdyszany do lochów, z dumą niosąc ostatni brakujący element. Jednak niefortunnie potknął się i wypuścił z rąk magiczny składnik, który ostatecznie wylądował na łóżku, na którym leżała spokojnie sobie jeszcze martwa Betty. Jajko roztrzaskało się, obsypując ciało dziewczyny złotym pyłem. Dokładnie w tym samym momencie w najwyższą wieżę zamku uderzył piorun, a skomplikowany mechanizm przeniósł wyzwolony impuls elektryczny i tchnął życie w ukochaną Frankensteina. Udało się.
Boop-oop-a-doop, zaśpiewała piękna dziewczyna, wstając z łoża śmierci. Rozejrzała się niepewnie po lochu, w odpowiedzi uzyskując równie głupie spojrzenia szalonego naukowca, gwiazdy porno i gościa z telewizorem zamiast głowy. Przerażona zaczęła krzyczeć i płakać. Nic nie rozumiała, chciała uciekać, nie wiedziała jednak dokąd, zaczęła więc rozmawiać ze swą zalotną podwiązką, ona zawsze służyła pomocną radą.
Po chwili pozbierała się, obciągnęła sukienkę i rozejrzała w poszukiwaniu lusterka. Ostatecznie musiała przejrzeć się w telewizorze, na dobre rozkochując w sobie American Dream. Ale to Frankenstein przystąpił pierwszy do ataku. Ostatni raz w życiu krzyknął, że miłość wszystko zwycięża i rzucił się w ramiona ukochanej. Była taka piękna, przez łzy radości szeptał jej do uszka, a ona tylko te swoje rumieńce. Mówił, że wszystko już ma zaplanowane – ślub, wesele, miesiąc miodowy. Ona nie chciała. Będziemy żyli długo i szczęśliwie, przekonywał. Nie, uparcie odpowiadała najstarsza szesnastolatka świata. Jestem bogaty i sławny. Znów nie. Kupię ci pierścionek z diamentem, nie, kolię z pereł i tyle futer, ile tylko pomieścisz w garderobie, nie, nie, po stokroć tak! Zakochali się w sobie na dobre w tamtą burzową, walentynkową noc w lochach zamku na najwyższym wzgórzu Hollywood.
Zaczęła się prawdziwa gorączka. Przygotowania, sala weselna, limuzyna i cały ten nowożeńców kram. Kupili dom z widokiem na ogródek, z garażem na nowy, rodzinny samochód, i kupili wspaniałe łoże małżeńskie. Zachwycony Frankenstein ilekroć próbował zademonstrować miękkość i puchowość nowiutkiego materaca, zderzał się z murem oporu i dźwięcznym boop-oop-a-doop. Ukochana tłumaczyła mu, że czeka przecież na noc poślubną, że tak się nie godzi, że im większy apetyt, tym lepszy później smak. On nie wierzył i nie ustawał. Ona podobno chciała, by wszystko było perfekcyjnie zaplanowane i przygotowane. I tak trwała w najlepsze zabawa w pogoń za króliczkiem. Biegali jak opętani po swej nowej rezydencji, zupełnie jak dzieci bawiące się w berka. Nie złapiesz, nie złapiesz mnie, krzyczała Betty, wbiegając na stromy dach i śmiejąc się z niezdarnie ślizgającego się na czerwonych dachówkach Frankensteina. Wtedy, z głośnym boop-oop-a-doop, piękna dziewczyna spada przez dziurę w dachu i ląduje wprost w ich nowym łożu. Tam, również spadając z nieba, zadowolony z podstępu dopada ją były gwiazdor porno i zaczyna demonstrować swoje super-moce. Najpierw długie, zgrabne nóżki, potem aksamitnie włosy. Ostatecznie buzi może dać, chichocze zalotnie Betty. Włóż, włóż, cóż za zmiana, więc gdy są już-już blisko, tuż-tuż, gwiazdor porno nieopacznie zahacza o podwiązkę, która boleśnie gryzie go w łapę. Dziewczyna, korzystając z zaskoczenia, znów ucieka i tym razem chowa się w piekarniku... I sielska zabawa trwałaby nadal, gdyby nie American Dream.
Bo tym razem American Dream nie został na lodzie. Frankenstein, jak obiecał, tak załatwił mu pracę pucybuta w filmowym studio. A stamtąd już tylko krok do konstelacji amerykańskich gwiazd. W mig się dorobił. Uwodził całe LA słodką minką wyświetlaną na swym telewizorku. Nim się wszyscy obejrzeli, było go stać na jadanie brylantów na śniadanie, kosze pereł na deser i ciężarówkę futer. Wtedy udał się do Betty i na początku znów stanowcze nie, ale gdy przedstawił jej swój stan konta, nie, nie, po stokroć tak! Z łatwością namówił ją, by to jego pokochała i uciekła wraz z nim. Kariera jak z amerykańskiego snu, zdobył sławę, pieniądze i dziewczynę, szybciej, niż przyjaciele zdążyli zamrugać i pójść do łóżka.
Zaś Frankensteinowi znów zrobiło się smutno, wrócił do swojego penthouse’u z widokiem na najwyższe palmy LA, wrócił też do swej starej profesji. W takich chwilach zawsze sobie powtarzał, że przecież i tak ma największego kutasa w mieście. Trochę pomagało. Bo miłość wszystko zwycięża, powiedział nowy chłopak Betty, niby kochać każdy może, a jednak zawsze znajdzie się ktoś, kto ma droższe diamenty, bielsze perły i rzadkie futro z żyraf hodowanych w szafie. A porno to biznes, który nie może sobie pozwolić na straty, sorry, Frankenstien, nothing personal, karma zawsze wraca, bierze od tyłu.




...C.D.N...
Odpowiedz
#2
[Obrazek: zombie3.jpg]

My Rotten Valentine
Agnieszka Żak


– Pieczarki mają świadomość zbiorową. Wszystkie wyrastają z jednej wspólnej grzybni, więc w zasadzie jest to jedna pieczarka – powiedziała niespodziewanie po godzinach milczenia. Miała ochrypły głos, ale jego ton sugerował, że oto zdradza największą tajemnicę wszechświata. – Tylko o czym taka Wszech-pieczarka może myśleć?
Laura przetarła oczy, odkaszlnęła. Oblizała usta, wypluła na podłogę grudkę śliny. Nie była pewna, co jej do głowy strzeliło z tymi pieczarkami, choć jeszcze przed chwilą coś to znaczyło. Jakaś myśl przyszła, ale się spłoszyła, nim mózg zdążył nadać jej numer porządkowy i umieścić we właściwej przegródce pamięci na odpowiedniej fałdzie którejś z półkul. Na pewno nie chodziło o to, że zombie mają zbiorową świadomość. Gdyby miały, dawno by już znalazły Marka i ją. A może znalazły. Może chodziły cicho dookoła domu, kiedy spała, ale nie były wystarczająco bystre, żeby poradzić sobie z otworzeniem drzwi. Roztopione mózgi nie potrafiły pojąć koncepcji klamki, nie wspominając o zamku.
A ich dom miał porządne drzwi z dużymi zamkami. Marek był z natury człowiekiem ostrożnym i przewidującym. Wiedział, że trzy gitary i perkusja mogą skusić złodziei. Ktoś mógł się też zainteresować kinem domowym albo nartami i snowboardem. Bał się, że ukradną mu komputer, a miał „jabłuszko”. Albo jego wypasiony ekspres do kawy. Tak na niego mówił – wypasiony. Laura nie lubiła tego słowa. Przecież takie słowo w ogóle nie istnieje. A może jednak? Tylko w innym znaczeniu… Na przykład wypasiona świnia. Laura chciałaby mieć teraz taką świnię. Chciałaby? Nie była pewna. Ostatnio wszystko jej się trochę plątało. Natomiast doskonale pamiętała, że Marek to zacięty gadżeciarz, który lubi dobre, drogie rzeczy, poczynając od deski sedesowej, na sprzęcie elektronicznym kończąc.
Zachowanie Marka bywało czasami męczące. Same porządne drzwi to jeszcze nic, gorzej, gdy puka do nich ktoś niezapowiedziany. Wtedy Marek ściszał telewizor i kazał udawać, że nikogo nie ma w domu. Bo jeśli martwił się czymś bardziej niż kradzieżą, to morderstwem, napadem w biały dzień, gwałtem czy pobiciem. Dlatego nie lubił, jak się obcy kręcili. Czy to gówniarze, czy to dziady – z pewnością mieli złe zamiary. A Laurze było głupio, gdy się okazywało, że to tylko sąsiadka albo listonosz. Nie narzekała jednak zbytnio, bo ostatecznie mąż dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Kiedyś nie zdawała sobie sprawy z tego, jaki świat jest niebezpieczny, a ludzie wredni. On jej to uświadomił. I od razu ją zabezpieczył, kupując im porządne drzwi i system alarmowy.
Matka Laury była niezadowolona z wyboru życiowego partnera, dokonanego przez córkę. Uważała, że odcinają się od ludzi i popadają w paranoję. Że w każdym widzą złodzieja albo mordercę. Maria miała pretensje do Marka, że odebrał jej córce radość z życia, kiedy Laura tłumaczyła, że przecież jeżdżą na narty, stać ich na różne rozrywki. Mają alarm w domu? Do jasnej cholery, przecież każdy normalny człowiek ma alarm w domu. O schron w piwnicy Maria też miała pretensje, mówiąc, że tutaj nie szaleją trzęsienia ziemi ani tornada. Laura miała nadzieję, że jej matka przeżyje to, co się dzieje. Żeby mogła jej powiedzieć, kto ostatecznie miał rację.
Laura wiedziała, że dokonała właściwego wyboru – gdyby nie Marek, nie byliby tu teraz oboje żywi, w tej piwnicy. Jej mąż przygotował dodatkowe pomieszczenie w piwnicy, oddzielone kratami, które miało służyć jako skrytka na cenne rzeczy na czas wyjazdów. Tyle że w piwnicy było wilgotno i ciągnęło zimnem od kamieni, więc w końcu mężczyzna nie zdecydował się na zostawienie tam czegokolwiek z elektroniki. Skrytka przydała się, gdy pojawiły się zombie. Oboje zamknęli się w piwnicy. Mieli jedzenie, wodę, ciepłe ubrania. Mieli małą, gazową kuchenkę. Mieli być bezpieczni. Z tym, że zanim jeszcze zeszli na dół i zatrzasnęli za sobą drzwi, Marek już był chory. Możliwe, że o tym nie wiedział. Laura też nie zauważyła z początku żadnych symptomów. Mógł też wiedzieć, ale założył, że jakoś to będzie, będzie dobrze. Albo wyparł z siebie tę myśl. Wmówił sobie, że to przeziębienie albo zignorował w ogóle. Tacy ludzie pewnie byli najniebezpieczniejsi – po prostu zignorowali fakt, że to już koniec, i dalej chodzili do pracy, spędzali czas z rodziną… powinni od razu strzelić sobie w łeb. Ale może Marek nie wiedział. Laura miała nadzieję, że nie wiedział.
Dalej nie była pewna, jak jej się udało zamknąć go w skrytce. Próbowała go najpierw przekonać, żeby sami się rozdzielili, zrobili kwarantannę, na wszelki wypadek. To wbrew pozorom nie była mała przestrzeń, jakieś dwa metry na półtora to dość, żeby dało się usiąść lub położyć. Część jedzenia też można by tam przenieść. Mężczyzna protestował, dlaczego akurat on ma zostać zamknięty. Bo jeśli to ona zamieni się w zombie, będzie uwięziony i w końcu zdechnie z głodu. Wywiązała się kłótnia, w której Laura stosowała wszelkie możliwe argumenty, starając się omijać te najbardziej oczywiste, czyli objawy. Jakby niemówienie o tym, co się dzieje, mogło odmienić rzeczywistość. Niewypowiedziane nie istnieje.
Nagle krzyknęła, głośno, przeraźliwie, zupełnie nie swoim głosem. Marek na chwilę zamarł, wystraszył się. Może pomyślał, że ona się właśnie zmienia. A wtedy Laura popchnęła go do tyłu, do skrytki. Nie sądziła, że ma w sobie tyle siły, żeby go przewrócić. Był od niej znacznie wyższy. Być może się potknął. W każdym razie udało się jej wepchnąć go za kraty i zamknąć je.
Przypomniała sobie. Chodziło o to, że pieczarka nie ma o czym myśleć swoim wielkim, zbiorowym mózgiem. Zombie też nie mają o czym myśleć.




*
Że naprawdę go kocha, ostatecznie przekonała się przy kocie. Z jakiegoś powodu nie przy sąsiedzie. Ale taka jest najwyraźniej wrażliwość ludzi tych czasów – dokładnie jak w tym dowcipie o zabiciu stu Żydów i jednego, małego kotka. Poza tym przy sąsiedzie adrenalina płynęła przez jej ciało, prawie że rozsadzając tętnice. Zabicie go było naturalne, konieczne, zrozumiałe. Ryzykowanie życia, gdy pchała ciało przez ogródek na biurowym fotelu z jednego domu do drugiego, nie było dowodem na nic; dopiero ukręcenie łebka domowemu pupilowi uświadomiło jej, że nigdy nie wytrzymałaby tego wszystkiego, gdyby naprawdę nie kochała męża.
Zresztą, to nie do końca była prawda, że zabiła Krzysztofa, ich sąsiada. Ogłuszyła go tylko. To było kolejne jej wielkie szczęście w nieszczęściu, gdyż z jakiegoś powodu zombie wolały, gdy ich jedzenie było żywe. Może działa to na podobnej zasadzie jak z wampirami, którym szkodzi krew martwych ludzi. Tak jak na tym filmie. Oczywiście Laura nie zamierzała czerpać wiedzy z filmów o zombie, a tym bardziej wierzyć w wampiry. Świat się kończył, biegały po nim zombie, ale Laura nie zamierzała z tego powodu oszaleć. Choć ostatnio nie czuła się najlepiej…
Krzysztof jęczał, kiedy ciągnęła go po trawniku. Kiedy teraz to wspominała, miała wrażenie, że coś do niej próbował mówić. Jego obolałe mruczenie miało w sobie rytm podobny do mowy. Jej podświadomość wychwyciła słowa i zapamiętała je, upchnęła w szufladkach mózgu, ale wtedy się na nich nie skupiła. Pewnie gdyby Laura zrozumiała, co próbuje jej przekazać mężczyzna, zawahałaby się, a nie mogła sobie na to pozwolić. Teraz te słowa powoli wypływały z głowy. Cicho, cichutko, szeptem na granicy słyszalności. Wiedziała, że tam są, że już osiadły na ślimaku w uchu. Za jakiś zrobią się wystarczająco głośne, by mogła je zrozumieć, a wówczas dopadną ją wyrzuty sumienia. Pomyślała z nadzieją, że może do tego czasu straci resztki rozumu i nie będzie w stanie odróżnić głosu Krzysztofa od innych hałasów w głowie. Potem zasnęła, wstydząc się tej myśli. Marek jęczał w swoim kącie.




*
Zastanawiała się, co sobie pomyśleli ludzie, gdy zobaczyli, jak pcha z trudem przez trawnik krzesło na kółkach, a na nim Krzysztofa. Jeśli oczywiście gdzieś tam byli, ukryci za zasłoniętymi oknami. Może wszyscy zamienili się w zombie, może zostali zjedzeni, może uciekli. Nikogo nie widziała ani nie słyszała. Ale jeśli gdzieś tam byli, co by sobie pomyśleli? Na pewno nie odgadliby prawdy. Czy założyliby, że próbuje pomóc choremu albo rannemu znajomemu? Czy byłoby to dla nich logiczne założenie, że ryzykuje swoje życie dla kogoś innego? Czy może raczej pomyśleliby sobie, że chce go zjeść? Nie jak zombie, inaczej, gorzej. Dlatego, że nie ma nic innego do jedzenia. Jak ci ludzie, co się rozbili samolotem w górach, oglądała o tym film. Bo dlaczego miałaby ryzykować? Jaki musiałaby mieć powód, żeby wyjść z kryjówki, narazić się, że zombie przyjdą właśnie teraz? Tylko własne przetrwanie mogło być wystarczającym powodem.
Wepchnięcie Krzysztofa do klatki męża było ciężkim zadaniem. Bała się, że Marek wydostanie się na wolność i rzuci bezpośrednio na nią. Myślała, czy nie odciąć jakiegoś kawałka od ciała sąsiada, ukryć w nim środek usypiający, a następnie podać swojemu zombie. Nie była jednak pewna, czy lek w jakikolwiek sposób zadziała. Mógł też go zabić – kto wie, jak działa biologia zombie? Ostatecznie po prostu odsunęła kratę, ustawiając się za krzesłem i licząc na dobry refleks. Udało się, bo Marek od razu zajął się „obiadem”.
Najpierw dobrał się do mózgu. Nie wiedziała dlaczego. Nie wiedziała, czy biologia zombie miała jakikolwiek sens. Jakiś musiała mieć. Ostatecznie zombie nie wyjada mózgu dlatego, że tak mówią wszystkie głupie filmy i gry komputerowe. Potem jadł mięso, pluł kośćmi. Takimi malutkimi kosteczkami, pluł nimi aż za kratę, Laurze tuż pod nogi. To pewnie kości dłoni. Dała je kotu, żeby sobie oblizał.
Marek nie zjadł całego Krzysztofa, co było dużym problemem. Już po godzinie zaczął wybrzydzać, rozpychać truchło po kątach. Laura na początku pomyślała, że może już się najadł, może teraz na swój sposób porządkuje sobie zapasy. Oddziela ziarna od plew – kości, których nie dał rady wyrzucić za kraty, zgromadził w jednym kącie, a te bardziej tłuste kawałki Krzysztofa w drugim. W tym najbardziej od północy, gdzie ciągnęło najmocniej zimnem, żeby miąsko spokojnie przeleżało do jutra, nie zepsuło się, żeby się robaczki nie zalęgły. Choć czy dla zombie to jakaś różnica? Robaczek też jest miąskiem. Jak w tych głupich dowcipach o wkładce mięsnej.
Laura miała tego wieczoru mimo wszystko dobry humor. Pozwoliła, by wszystkie zbyt marudne klapki w mózgu pozostały zamknięte, przywalone kamieniami z substancji szarej, by ponure myśli nie wydostały się na wolność i bodaj nie pobudziły z uśpienia wyrzutów sumienia. One zresztą może wcale nie mieszkały w mózgu jak reszta uczuć i reakcji i wszystkiego podobnego, tylko gdzieś indziej. W sercu na przykład. Dlatego pewnie tak dobrze poszło ich usypianie.
Kobieta też zjadła tej nocy. Odgrzała fasolkę na gazowej kuchence. Zaparzyła też herbaty, ale jej gorzki, mocny smak i ciepło rozlewające się po całym ciele przypomniały jej lepsze czasy. Wylała herbatę za okno. Potem długo tego żałowała i całą noc nie spała, zastanawiając się, czy zapach albo ciepło nie przyciągną zombie. Nad ranem trochę przysnęła i nie była już pewna, czy szuranie na podwórku tylko jej się śniło, czy naprawdę coś tam ciągnęło po ziemi wykręconą stopę.




*
Krzysztof śmierdział. Cuchnął tak, że Laura płakała. Jechał nie do zniesienia, aż wymiotowała. Capił, a ona chciała otworzyć drzwi i wybiec przed siebie, mieć cały ten burdel w dupie. Marek też się denerwował, jęczał i dziwnie rzęził. Jego żona pomyślała, że może zatruł się tym, co zjadł i teraz cierpi. Najpierw płakała, bo bała się, że Marek umrze. Potem płakała, bo wstydziła się, że jakaś jej część chciała, żeby umarł. „Śpij, mózgu, śpij. Zagazował cię ten odór, szkodzi ci na szare komórki" – uspokajała się i ni to traciła przytomność, ni to zasypiała.




*
Dzień przed wydarzeniem z kotem zombie przeszły wielką chmarą. Nadeszły znikąd, po cichu, i Laura dostrzegła je dopiero, gdy ich cienie zaczęły chybotać na dykcie za zakratowanym okienkiem. Szły powoli, przed siebie, czasem prychając. Widziała, jak kilka się zatrzymuje, schyla do okienka. Skrobały połamanymi paznokciami w beton przy kratce. Kot napuszył się i syczał przeraźliwie, a Laura była zbyt przerażona, by próbować go uciszyć. Siedziała w kącie przy kuchence, owinięta kocem aż po uszy, nieruchoma, jak sparaliżowana. Zresztą nawet gdyby miała siłę się poruszyć, nie było nic co mogłaby w tej sytuacji zrobić. W którymś momencie powieki same jej opadły, gdy mózg zaprotestował przeciw dalszemu pokazowi cieni. Przypomniało jej to, jak w podstawówce zapomniała nauczyć się na klasówkę z filozofii, przypomniał jej się Platon. Wkuła wtedy cały materiał w dziesięć minut na przerwie, ostra pamięciówka, i dostała piątkę. Skarciła się, że myśli o takich bzdurach. „Cicho, cicho, co ty, głupi?” – skarciła znów własny mózg, który życzliwie zaczął jej podsuwać kolejne wspomnienia z czasów wczesnoszkolnych, by oderwać ją od rzeczywistości zbyt strasznej, by ją objąć małym rozumkiem.
Bała się, że zombie dostaną się do domu. Naprą na niego całą siłą swojej wielkiej, zbiorowej grzybni, zburzą ściany i dostaną się do niej. Może jest ostatnim żywym człowiekiem na Ziemi. Może zombie podróżują w tępym pochodzie poszukując ostatniej szansy na podtrzymanie się przy życiu, ostatniej resztki ze stołu ludzkości. I to jest właśnie ona, Laura.
Nic się jednak nie wydarzyło. Odeszły. Laura siedziała pod kocem z szeroko otwartymi oczami, słuchając narastającej, nieprzyjemnie piszczącej w uszach ciszy. Nawet nie wiedziała, ile czasu minęło. Kiedy ostatnie cienie przesunęły obok domu, zombie zgromadzone przy zakratowanym okienku prychały ze złością i wyły. A potem poddały się i powłóczyły za resztą. Laura wytrzeszczała oczy coraz bardziej. Czegoś szukały, ale to nie była ona. Na pewno by jej nie darowały tak łatwo. Może zmierzały ku czemuś znacznie większemu.
Kobieta przysunęła się do kraty, licząc, że Marek wyciągnie rękę w jej stronę, jednak z jego miniaturowego więzienia nie dochodził żaden dźwięk. Laurę znów uderzyła ta straszna myśl, że Marek nie żyje. Po jakimś jednak czasie, gdy już zapadła ciemność, zauważyła ruch, usłyszała szuranie. Jednak żył. Może milczał, bo też się bał. Może rozumiał, co się stanie, jeśli jednak te inne zombie dostaną się do środka. Laura miała nadzieję, że to rozumiał i też się o nich oboje bał.




*
Kota nie chciał zjeść żywego. Laura miała wrażenie, że się bał. Nic dziwnego, zwierzę szarpało się rozpaczliwie na wszystkie strony, warcząc i miaucząc, choć był to bardziej nieskładny, opętańczy pisk walki o życie niż znajome, przymilne mruczenie domowego futrzaka. Od ostatniego czasu, kiedy Marek jadł, minął prawie miesiąc. Zaczynał wyglądać źle, nawet jak na zombie. Rzadko też wydawał z siebie pomruki, był apatyczny. Zaraz po tym, jak rozprawił się z Krzysztofem, był żywy, biegał od ściany do ściany, próbował się na nie wspinać, szarpał kraty. Wyciągał między prętami dłonie, teraz kruche i wychudłe. Laura ustawiała się o włos dalej niż mógł sięgnąć palcami, zamykała oczy i wyobrażała sobie Marka, tego sprzed czasów piwnicy. W powarkiwaniach rozpoznawała jego głos. Wyobrażała sobie, że dotyka jej twarzy. Potem płakała.
Podobno dzieci są dla ludzi, którzy nie mogą mieć kotów. Marek był dokładnie takim typem człowieka. Mieli trzy koty, które zwykły chadzać własnymi drogami, więc tylko jednego z nich udało się znaleźć i zaciągnąć do piwnicy na czas. Pan Biały był najbardziej leniwy, wskoczył więc tylko na szafę, mając nadzieję, że głupi ludzie zrozumieją aluzję i dadzą mu spokój. Pewnie wiedział, że jego człowiek zamieni się w zombie zanim jeszcze Laura to zauważyła. Marek zjadł go z niechęcią, tylko dlatego, że naprawdę musiał, inaczej dłużej by nie wytrzymał. Kobiecie żal było kota. To przez zwierzaka zadała sobie pytanie, co ona tu do cholery robi. Dlaczego stąd nie ucieknie. Tylko dokąd? Prawda była taka, że z Markiem czuła się bezpiecznie. Znajoma istota, nawet jeśli to zombie. Znajoma piwnica. Na zewnątrz czeka groza i strach, przemykanie się i dzika ucieczka. A ludzie? Jeśli gdzieś tam dalej są, na pewno nie można im ufać. Zabiją ją, okradną, zgwałcą. Laura za dużo widziała filmów o postapokalipsie, żeby mieć nadzieję na inne zachowanie. A gdzie tam postapokalipsa, na co dzień też tak jest, dokładnie tak. Gdzież indziej byłaby tak bezpieczna, jak w tej piwnicy? I czy gdziekolwiek mogłaby być bardziej szczęśliwa niż przy Marku? Takie nastały czasy, że trzeba się było radować tymi niewielkimi, upośledzonymi rzeczami, które się miało.
– Powinnam więcej do ciebie mówić. Tylko nie chcesz mi odpowiadać. Możesz coś tam po swojemu mruczeć, pewnie ci ciężko mówić z tą zdeformowaną szczęką. Jesteś tam jeszcze, prawda? Ja też jestem. Nigdzie się nie wybieram.




*
Gdy on nie jadł, ona też nie jadła. To znaczy, trochę podjadała, gdy wydawało jej się, że nie patrzy. Ale niczego nie podgrzewała, nie chciała sprawiać mu przykrości zapachem. Starała się też nie hałasować, tylko szeptała do niego zza krat, gdy nocą jęczał z głodu. Próbowała dać mu normalne jedzenie, ale tylko zaczął głośniej wyć. Wydawało jej się jednak, że potem dobrał się do słoika z flakami. Znów się bała, że to mu zaszkodzi.
Czytała mu też szeptem książkę, bardzo kiepski kryminał, który jakimś cudem zaplątał się w masę innych śmieci znoszonych do piwnicy. Gdy była dzieckiem, starsze książki stopniowo wynosiło się do piwnicy, by literaturę dziecięcą stojącą na półkach jej pokoju stopniowo zastąpić powieściami dla młodzieży, podręcznikami szkolnymi i słownikami, a na końcu książkami dla dorosłych. We własnym domu obiecała sobie, że nie będzie już nigdy znosić książek do piwnicy. Było w tym coś przygnębiającego i budziło w niej poczucie winy. Jeśli nie chciała czegoś zatrzymać, sprzedawała to lub oddawała. Tej książki też na pewno nie chciała zatrzymać, ale nie chciała jej też znosić do piwnicy. Tak jakoś wyszło. To oczywiście nie było zupełnie ważne, ale mimo to mózg dzielnie pracował, kolejno otwierając zakurzone szufladki, poszukując odpowiedzi na pytanie, jak się tutaj znalazła. Potem złapał za łopatę i zaczął przeszukiwać te bardziej zagracone zakątki pamięci. Laura spytała, czy mógłby robić to bez jej świadomej pomocy. Mózg uprzejmie się zgodził.
Czytała, siedząc zaraz przy kratach. Czuła zgniły, gorący oddech Marka po drugiej stronie. Cieszyła się, że słucha.




*
Silnik samochodu. Kroki, głosy. Strzały. Cisza.
Laura pociła się obficie, myśląc, czy zaryzykować i pokazać się tym ludziom. Gdyby się wdarli do piwnicy… Ale Marek opadał z sił. Nawet nie charkał, nie wydawał tego dziwnego dźwięku, jakby się dusił. Przyzwyczaiła się już do tego dźwięku. Był bezpieczny i znajomy, jak kiedyś puszczane na okrągło ulubione piosenki. Teraz Marek tylko siedział z kolanami podciągniętymi pod brodę. Zauważyła, że nigdy nie leżał. Nie wiedziała dlaczego. Może nigdy nie spał. Może nie rozumiał leżenia. Nie, to głupie, tu nie ma nic do rozumienia. Ale nie kładł się nigdy. Ona kładła się niedaleko krat i niespokojnie spała, budząc się często, wiedząc, że Marek się na nią patrzy. Gdy upewniała się, że tam jest, jego spojrzenie pomagało jej zasnąć, ale gdy tylko zasypiała, nie dawało jej spokoju i budziło ją.
Wczoraj w nocy się nie patrzył. Zajrzała do niego, pomachała ręką, by zobaczyć, czy zareaguje. Poruszył się nieznacznie. Poruszyła ustami, by wypowiedzieć jego imię, ale gardło miała zbyt ściśnięte, by wydobyć z niego dźwięk. Mimo to doczekała się odpowiedzi, tego dziwnego charknięcia.
Postanowiła się ostrożnie rozejrzeć. Zobaczyła tylko jednego mężczyznę i duży samochód. Czekała i obserwowała, ale nikt więcej się nie pojawił, choć ten przy wozie z pewnością na kogoś czekał. Zdecydowała się wyjść do niego.
On miał broń, ona tylko szpadel. Laura wystraszyła się, że mężczyzna się domyśli, że ten szpadel jest dla niego. Boże, Boże, pomóż, pomyślała. Od razu się zawstydziła. Najpierw dlatego, że nie wolno prosić o takie rzeczy. A potem dlatego, że głupio założyła, że Bóg jednak istnieje.
– Pomóż mi.
– Ta?
Mężczyzna podszedł do niej bez obawy. Widać doszedł do wniosku, ze ten szpadel to na zombie. Rozglądał się wokoło, również spodziewając się ataku, ale sama Laura chyba go bawiła. Czy rzeczywiście wyglądała tak zabawnie? Brudna, przerażona, z sercem bijącym tak szybko, że w każdej chwili mogło nie wytrzymać tempa. Blada i rozczochrana. Spojrzenie obcego mężczyzny uświadomiło jej, jak bardzo się zaniedbała. Nie pamiętała, kiedy ostatnio obmyła sobie twarz, nie mówiąc o szerszej higienie.
Mężczyzna stał już obok niej. Za jej plecami widział otwarty właz do piwnicy – chyba zrobił na nim wrażenie swoją wytrzymałością, bo uniósł brwi do góry.
– Pojadę z tobą. Dam ci wszystko co mam. Mam dużo jedzenia w piwnicy. I w ogóle – nie dodała nic więcej, zbyt zawstydzona swoim wyglądem. Denerwowała się psem ujadającym nieznośnie na klapie samochodu. Mężczyzna też spojrzał w jego stronę i cofnął się krok w stronę auta.
Wtedy z piwnicy dobiegło kolejne ujadanie. To Marek z jakiegoś powodu postanowił odpowiedzieć na psie wezwanie. Albo może się denerwował długą nieobecnością Laury, może się bał, że coś jej się stało i już nie wróci. Że nikt nie będzie mu więcej czytał złych książek na dobranoc. Albo wyczuł zapach drugiego człowieka, nadchodzącego obiadu i nie mógł już wytrzymać z głodu i podniecenia. Usłyszeli walenie w kraty.
– Też pies – wychrypiała Laura głosem upiora.
– Jaki?
– Wilczur. Kundel. Nijaki – wpadła z panikę. Czuła, że nie da rady na poczekaniu zmyślać faktów, o które obcy zaraz zacznie ją wypytywać. Szybko przejrzy oszustwo, może nawet domyśli się jej planu i zabije zarówno ją, jak i Marka.
– Dobry pies na zombie.
– Tak?
– Kurwa, nawet Chichuachua jest dobra. Wszystko jest dobre, każde zwierzę.
Laura opuściła ze zdziwieniem szpadel, wytrzeszczając oczy na mężczyznę.
– Zbieramy wszystko, co znajdziemy.
– Nie… nie zabieraj mi go. Tylko ten pies mi zosta… – rozszlochała się, myśląc o czymś zupełnie innym niż powiedziała.
– Dobra, pojedziesz z nami.
Laura odniosła wrażenie, że mężczyzna się odprężył. Być może hałasy wydawane przez dwa „psy” sprawiły, że poczuł się bezpieczniej. Wyminął kobietę i skierował się w stronę zejścia do piwnicy. Laura również odwróciła się i podążyła za nim. Poczuła, jak poszczególne podzespoły mózgu wyłączają się. Wszystko zwolniło, a ciało doskonale radziło sobie z powierzonym mu zadaniem bez żadnej kontroli z centrum dowodzenia. Szpadel uniósł się w górę, wyraźnie zainteresowany nadchodzącymi wydarzeniami. Mężczyzna podrapał się po niegolonej od tygodnia brodzie. Zajrzał w ciemność przed sobą. Na pewno zobaczył koc, może gazową kuchenkę. Widział kraty. Kiedy ostra, metalowa krawędź zaatakowała jego czaszkę, Laura nie wiedziała, czy już zobaczył, co czekało za kratami, czy też może wciąż nie domyślał się niczego. Upadł na kolana, podpierając się dłońmi o zimną ziemię. Szpadel westchnął z rozczarowaniem. Musiał się poprawić. Zmartwił się też, gdyż nie miał zbyt dużego doświadczenia w zabijaniu. Nie chciał uszkodzić mózgu, ale mężczyzna już zaczął wstawać, już pierwsze kolano poszło w górę, więc stwierdził, że nie ma co dużo myśleć i uderzył. Ciało również uważało, że pora kończyć, ostatecznie samochodem przyjechały dwie osoby, może więcej, w każdej chwili ktoś się może pojawić.




*
Straciła już dawno poczucie czasu. Nie potrafiła odczytać dnia roku ani z gwiazd, ani z szarych kości ostatniego gościa. Zapomniała o rysowaniu kresek na ścianach, tak jak w więzieniu. Na myśl o tym porównaniu pot wystąpił jej na czoło. Zresztą niewiele by to dało – dużo spała i mogła przegapić dzień albo dwa. Miała tylko nadzieję, że nie wypadają dziś Walentynki. To by było takie… tandetne. Na ziemi leżał śnieg, ale grudzień na pewno już minął, mógł być koniec stycznia albo początek lutego. A może to już marzec, wyjątkowo zimny? Laurze wszystko się już myliło.
Marek dawno już opadł z sił. Powinien dawno umrzeć, ale trzymał się dalej. Może zombie nie umierały, może tylko cierpiały całą wieczność. Może procesy gnilne wcale im nie szkodziły, może właśnie były całkowicie naturalne. Laura po raz pierwszy od początku epidemii zadała sobie pytanie, dlaczego ona się nie zaraziła. Podobno wirus roznosił się w powietrzu, nic prostszego. Wdychało się trochę powietrza, a potem się umierało. A potem znowu się żyło, tylko już zupełnie inaczej. Laura też z pewnością nawdychała się tego wirusa, zwłaszcza tu, siedząc w tej piwnicy, ale nic się jej nie stało. Nie chciała już o tym więcej myśleć, bo to zaprowadziłoby ją do próby nadania temu wydarzeniu sensu, ale nie potrzebowała teraz niczego w rodzaju „zostałaś wybrana”, „to znaczy, że masz coś ważnego do zrobienia”. To by jej zabrało odwagę, a dziś musiała być bardzo odważna.
Przypomniała sobie z telewizji historię mężczyzny, którego brat zamienił się w zombie. Podobno zombie nie zaatakowało swojego zdrowego brata. Mądre głowy tłumaczyły, że to dlatego, że ten mężczyzna był już zainfekowany, a potwór nie atakuje swoich, nawet jeśli są jeszcze przed przemianą. Ale Laura nie mogła sobie przypomnieć, czy powiedzieli, że ten człowiek również stał się zombie. Chyba nie. Nikt pewnie, poza nim samym, tego nie wiedział, bo niedługo wirus rozprzestrzenił się tak bardzo, że nikt nie bawił się w opowiadanie historii pojedynczych przypadków. Laura miała nadzieję, że chodziło o coś zupełnie innego. Ta wciąż żywa, myśląca logicznie część umysłu zzombiałego brata, ta jeszcze nie podłączona do zbiorowej grzybni pieczarkopodobnego mózgu, nie chciała skrzywdzić ukochanej osoby. Mogło być dokładnie tak.
Laura zebrała całą siłę woli, jaką miała, by otworzyć drzwi piwnicy. Nie chciała, żeby Marek potem i tak zgnił w zamknięciu. Tak będzie mógł wyjść, może pójdzie śladem tego stada, które kiedyś obległo ich dom. Kobieta odsunęła kratę, stając pomiędzy wyjściem na wolność a Markiem. Gdzieś pomiędzy rozczochranymi, przylepionymi do owrzodzonej skóry włosami zobaczyła oczy zombie.
Mózg nie protestował. Dawno już nic go specjalnie nie dziwiło i nie martwiło. Był ciekawy, co się teraz wydarzy.




Człowiek śniegu
Dusioł


Potężna małpa wyprężyła się i zaczęła uderzać pięściami w klatkę piersiową, wydając przy tym donośny goryli ryk . „Jak dobrze, że dzieli nas taka przepaść” – pomyślała Rewa, kiedy wyszła z szoku. Jednak nadal nie była pewna, czy ciągle śpi, czy to wszystko dzieje się na jawie. Niedaleko stoi prawdziwe yeti! Wpatrywała się w czarną postać potwora na tle niemal wypalającego oczy słońca.
Piękna pogoda zawsze skłaniała Nepalkę do wyjścia na spacer. Jej domek, jedyny w promieniu kilkunastu kilometrów, znajdował się niemal w centrum malowniczej niecki, którą od wschodu i północy ograniczały coraz wyższe piętra gęsto ośnieżonych Himalajów. Przed południowym krańcem zagłębienia biegła szeroka wyrwa, której dnem płynęła wartka rzeka. Rewa uwielbiała przychodzić w to miejsce i przechadzać się powoli wzdłuż kanionu. Miał w sobie coś, co pozwalało jej pozbierać myśli.
Choć wcale o tym nie marzyła, należała w tym momencie do jednych z niewielu, którzy mieli okazję zobaczyć człowieka śniegu. Była pewna, że skończy dokładnie tak samo jak większość z owej nielicznej grupki. Była pewna, że stwór zwyczajnie roztrzaska jej czaszkę jednym uderzeniem pięści.
- Ratunku! – kobieta krzyknęła najgłośniej jak mogła, kiedy małpa jednym susem przeskoczyła kilkunastometrową przepaść. Rewa obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęła biec przed siebie. – Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?! Dlaczego mnie gonisz?! – krzyczała coraz głośniej i coraz wyżej. Coraz bardziej szaleńczo. Zamknęła oczy, przyspieszyła kroku i starała się stłumić krzyk. Próbowała się opanować. Nie chciała wpaść w histerię, choć wiedziała, że nie ma to większego znaczenia. Równie dobrze może zatrzymać się, popatrzeć potworowi w oczy i napluć mu prosto w twarz. Nie zrobi to różnicy, ponieważ tak czy inaczej za moment zostanie zamordowana. I właśnie ta świadomość była siłą, pchającą ją w stronę szaleństwa, którego próbowała uniknąć.
Wydawało jej się, że w ciągu tych kilku sekund stała w miejscu – na horyzoncie nie zaszła żadna zmiana; wszędzie widziała tylko ten sam biały śnieg. W rzeczywistości przebiegła już około trzystu metrów, ale yeti z przerażającą prędkością zmniejszało dzielący ich dystans. Dziewczyna wmawiała sobie, że wcale nie czuje na plecach gorącego oddechu. Wmawiała sobie, że nie czuje smrodu tłustego, zwierzęcego potu. Wmawiała sobie, że nie słyszy coraz szybszego sapania i odgłosów zbijanego pod olbrzymim ciężarem śniegu. Chciała uwierzyć, że potwór jest mniejszy i łagodniejszy, niż jej się zdawało; że nie jest w stanie rzucić nią na drugi koniec Himalajów.
W końcu nie była w stanie zagłuszyć wewnętrznego głosu, który złośliwie obwieszczał, że za minutę, a może nawet szybciej, zostanie przerobiona na czerwony kleik. Straciła wolę walki i w jednym momencie skuliła się na śniegu, mając nadzieję, że w ten sposób ból będzie mniejszy.
Zaczęła się modlić. Wzywała Śiwę; nie po to jednak, by prosić go o cudowny ratunek. Dobrze wiedziała, że to się nie spełni. Czasu miała niewiele, więc nie mogła go marnować. Błagała, by zaopiekował się jej rodziną. Mimo wszystko, kochała ją.
Czekała, aż yeti ją zmiażdży. Siedziała skulona, nerwowo rzucając altruistyczne prośby w stronę boga. Czas dłużył się niemiłosiernie, co niepokoiło Rewę. Zebrała się na odwagę i podniosła głowę, ale… potwór zniknął. Po ogromnych śladach stóp na śniegu upewniła się jednak, że yeti nie było tylko wytworem jej wyobraźni.
Trop prowadził w stronę jej drewnianego domku. Nie miała najmniejszej ochoty podążać śladem stworzenia, ale los nie dał jej żadnego wyboru – jeśli zostanie, zamarznie. Wyobrażała sobie bestię mniejszą, słabszą, dodając sobie złudnej otuchy. W rzeczywistości trzęsła się ze strachu. Dobijała ją świadomość, że nie ma nikogo do pomocy. Zupełnie sama musi stawić czoła kłopotom. Jak zwykle. W takim razie, jaki ma powód, żeby w ogóle próbować? Dlaczego miałaby walczyć o życie, skoro nikogo ono nie obchodzi?
Nagle wiatr zmienił kierunek i zdawało się, że to on pchnął jej myśli w stronę Katmandu, gdzie mieszkała jej rodzina. Przynajmniej rodzice – brat zapewne wyemigrował do New Delhi. Zawsze interesował się indyjską kulturą, nie tak znowu odległą od ojczystej, jednak dużo bardziej wyrazistą. Kiedy oboje byli dziećmi, Rewa nie raz musiała wysłuchiwać szeregu powodów, dla których jej brat chciałby zamieszkać w Indiach. Przypuszczała, że spełnił marzenia i siedzi teraz w przytulnym domu z piękną żoną i gromadką niesfornych dzieci. A ona mieszka zupełnie sama na jakimś odludziu.
„Podjęłam właściwą decyzję?” - zapytała samą siebie, kiedy wspomniała bogatego mężczyznę w podeszłym wieku. Nie, nie bogatego – ociekającego złotem. Miała zostać za niego wydana. Ale odmówiła. Ojciec się wściekł – potrzebowali pieniędzy, a jej ślub z bogatym staruszkiem zapewniłby całej rodzinie dostatek. Rewa była bardzo urodziwa – twarz bez najmniejszej zmarszczki (przynajmniej za młodu – po ośmiu latach ciężkiego życia w samotności pojawiła się masa bruzd na czole, pod oczami, wokół ust i w pobliżu uszu), głębokie ciemne oczy i gęste kruczoczarne włosy. Z powodu tej urody stary bogacz wyrażał chęć zaślubienia Rewy. Ona jednak nie chciała słuchać o żadnym małżeństwie. Mimo wielu rozmów z matką, która starała się przekonać dziewczynę o słuszności całej sprawy, młoda Nepalka uparcie kręciła głową i powtarzała: „Nigdy!”. Ojciec był jednak nieugięty i nie miał zamiaru zmienić zdania co do ślubu. Wiedziała, że kiedy nadejdzie ten dzień, ojciec zaciągnie ją do ołtarza siłą. Niedoszła żona uciekła więc głęboko w Himalaje do starego domku jej zmarłego dziadka.
„Mówił szczerze?” - zastanawiała się dziewczyna i coraz bardziej w to wątpiła. Była przekonana, że reakcja ojca była zbyt pochopna i nie może zapomnieć o córce. Wiedziała, że ją kocha. Bała się jednak wrócić. Była przerażona wizją rodziców żyjących na ulicy i żebrzących o kawałeczek czerstwego chleba. Z jej winy.

Doszła do drewnianych drzwi swojego domku i zamarła. Trop wskazywał na to, że yeti postanowiło potraktować mieszkanie Rewy jak hotel i zajęło sobie pokój. Drzwi były zamknięte, co zdziwiło kobietę. Spodziewałaby się po takim potworze brutalnego wejścia.
Chwyciła zmarzniętą klamkę i pchnęła ostrożnie drzwi, trzęsąc się przy tym ze strachu. Starała się jednak opanować i, ku jej zdziwieniu, nie najgorzej jej to szło. Zaczęła cicho i z szeroko otwartymi oczami posuwać się do przodu. Było już ciemno, więc niewiele widziała, pamiętała jednak, że strzelba leży gdzieś między wejściem do łazienki a oknem wychodzącym na zachód. Nie miała pojęcia, gdzie zaszył się stwór, ale łudziła się, że zdąży sięgnąć po broń zanim go znajdzie.
Jej wzrok zaczął przyzwyczajać się do mroku. Teraz dobrze widziała opartą o ścianę strzelbę. Dobrze widziała również otwierające się drzwi od łazienki; coraz szerzej. To wielki biały małpolud pchał je i wychodził spokojnym krokiem. Rewa spisała się na medal – poruszała się tak cicho, że nawet wyczulony zwierzak nie usłyszał odgłosów jej stąpania. Yeti jednak szybko zrehabilitowało się – kiedy tylko zauważyło Nepalkę, mocno złapało ją za ramiona i niczym szmacianą lalkę rzuciło na drugi koniec pokoju. Kobiecie nie stała się wielka krzywda - wylądowała prosto na swoim łóżku. Przerażająca jednak była łatwość, z jaką zwierz cisnął Rewą. Zdawało się, że może z łatwością roznieść cały dom.
Nepalka próbowała podnieść się z łóżka, jednak yeti błyskawicznie podbiegło i pochyliło się nad nią. Zaczęła wierzgać nogami i z całej siły kopać i uderzać pięściami. Miała nadzieję, że to poskutkuje. Chcąc wyrwać się potworowi, próbowała wszelkimi sposobami zrzucić go z siebie, ale nic nie dawało efektów. Zaprzestała starań, kiedy monstrum uderzyło ją pięścią w brzuch. Odniosła wrażenie, że próbowało być delikatne, jednak ból był nie do zniesienia. Skuliła się i czekała. Tym razem już się nie modliła. Nie musiała.

Spojrzała na kalendarz stojący na blacie stołu. „14 lutego. Idealny prezent na walentynki…” – pomyślała, po czym wyzionęła ducha, z grymasem bólu i wyrazem wniebowzięcia. Chociaż raz była komuś przydatna.

...C.D.N...
Odpowiedz
#3
Djabłom pidszeptana
Owca Inblack

Spodobałas meni, spodobałas meni
Taja diwczynońka…

Słońce zamieniało się miejscem z księżycem przy akompaniamencie huku pędzącej wody, a drzewa przyjmowały coraz bardziej fantastyczne i przerażające kształty. Gałęzie gięły się pod ciężarem wiatru i sprawiały wrażenie, jakby czekały na zabłąkanego wędrowca, żeby go chwycić i… Strach było myśleć, jaki los mógłby spotkać nieszczęśliwca. Dlatego właśnie śmiertelnicy unikali nocą spacerów po lesie, zamykając się w swoich domach i snując opowieści o przygodach przodków i fantastycznych stworzeniach. Gdy tylko znikały ostatnie promienie słońca, las zdawał się ożywać.

Z rzeki powoli wynurzała się tajemnicza postać. W świetle księżyca kropelki wody na jej nagim ciele wyglądały jak drobne diamenty, odbijające się od bladej skóry. Zielone włosy spływały na kształtne i krągłe ciało. Rusałka podniosła twarz w stronę księżyca, podniosła ręce i zaczęła śpiewać swoją pieśń, zmysłowo przy tym tańcząc. Była już zdesperowana i głodna, od wielu nocy nie znalazła żadnego zabłąkanego Kozaka. Nikt nie zapuszczał się w te lasy, a ona potrzebowała wchłonąć choć trochę ciepła z ludzkiej duszy, by móc normalnie funkcjonować. Miała nadzieję, że w końcu ktoś pomyli drogę i wpadnie w jej długie ręce zakończone smukłymi dłońmi o długich palcach. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się gwałtownie i spojrzała prosto w oczy pięknemu, czarnobrewemu młodzieńcowi. Wpatrywał się w nią w niemym zachwycie, a przyłapany na tym, zamiast uciekać, zsiadł z czarnego konia i zaczął zbliżać się do demonicznej kobiety. Rusałka uśmiechnęła się kusząco, zakręciła biodrami i wysunęła w jego stronę nogę. Kozak po chwili klęczał u jej stóp.

Wtedy uśmiech Rusałki ustąpił miejsca grymasowi okrucieństwa, a oczy zapłonęły. Zgrabnymi ruchami łaskotała mężczyznę, który wił się i śmiał głośno. Gdy spotkał jej wzrok, zrozumiał, jaki czeka go los. Jego śmiech był coraz bardziej przerażający, wręcz histeryczny. Rusałka nie przestawała torturować Kozaka. Robiła to tak długo, aż wydał ostatnie tchnienie i umarł jej w rękach. Wtedy odrzuciła jego ciało pod najbliższy jawor, a sama poszła wykąpać się w rzece. Za chwilę miały piać trzecie koguty, czas wracać do domu.

***

Wąpierz stał za rogiem chaty. Bał się wyjść dalej, ponieważ księżyc bardzo dokładnie oświetlał okolicę, a gdyby został zauważony, cały jego misterny plan poszedłby na marne. Wychylał się więc, jak najdalej mógł przy zachowaniu wszystkich środków ostrożności. Obserwował swój cel: młodą dziewczynę, która haftowała, siedząc przed domem. Korzystała ze światła padającego z okna, a obok stała jej młodsza siostra. Opowiadały sobie podania o rusałkach, co chwilę wybuchając śmiechem. Nagle starsza westchnęła.
- Ale Jurka to mogłaby taka dorwać. Za mnie i za tamtą, co się przez niego zabiła. Że też niczego się nie domyślałam!
Zapadło milczenie, a po chwili młodsza z cichym westchnieniem weszła do domu. Wąpierz tylko na to czekał. Szybko podbiegł do siedzącej samotnie dziewczyny, złapał ją za ramię i zasłonił usta. Jego wybranka nie stawiała oporu i dała się zaciągnąć do lasu. Ale gdy tylko chciał wbić zęby w jej szyję, poczuł silne uderzenie w brzuch. Ze zdumienia odsunął się od dziewczyny, a ona wykorzystała ten moment, żeby wymierzyć mu siarczysty policzek. Wąpierz nie mógł uwierzyć, że został tak potraktowany i nawet nie zdążył zareagować, kiedy tak upragniona przez niego kobieta odwróciła się na pięcie i odeszła. W przeciwieństwie do Wąpierza nie poczuła się ani trochę zaskoczona zaistniałą sytuacją. Była może trochę urażona, że została uznana za łatwą zdobycz.

Wąpierz masował obolałą szczękę i próbował znaleźć sens w tym, co go spotkało. Jednego był pewien: nigdy wcześniej nikt nie potraktował go w taki sposób. Nigdy wcześniej żadna ofiara mu nie uciekła. Ani tym bardziej żadna go nie uderzyła. Mimo upokorzenia nie czuł złości, był całkowicie zafascynowany. Już po kilku chwilach mógłby przysiąc, że nigdy nie widział piękniejszej istoty. Ciągle odtwarzał wyraz jej twarzy, kiedy wyrywała mu się z uścisku. Przypominał sobie te ciemne oczy, które błyskały gromami. Uśmiechał się na wspomnienie jej czerwonych ust i zaróżowionych ze złości policzków. Westchnął przeciągle z nagłego bólu, jaki poczuł w sercu. Jakby ktoś wbił mu weń osinowy kołek… Westchnął drugi raz i powoli podniósł się z mchu. Zrozumiał, że w jego życiu rozpoczął się nowy etap.

Przestał polować, schudł, zmizerniał. Był jeszcze bledszy niż zwykle. Co noc czaił się w okolicy domu czarnobrewej dziewczyny i liczył, że będzie mógł popatrzeć na nią choć przez chwilę. Ale ona rzadko wychodziła. Czasem tylko stała w oknie i patrzyła gdzieś w głąb lasu, aby po chwili zniknąć z westchnieniem. Identyczne westchnienie dobywało się wtedy z piersi Wąpierza. Cierpiał. Co noc zdawał sobie sprawę, w jak beznadziejnej jest sytuacji. Nie słyszał nigdy, żeby ktoś taki, jak on, mógł kochać się w Śmiertelniczce. Nie liczył na wzajemność. Przecież był potworem, zabijał takich, jak ona. Nie widział żadnej możliwości, żeby mogła go pokochać…

***

Rusałka siedziała na kamieniu przy brzegu rzeki. Nie miała już siły tańczyć, przez wiele godzin nikt koło niej nie przeszedł. Chciała już wskoczyć z powrotem do wody, kiedy usłyszała za sobą szelest. Wyglądało na to, że zła passa się skończyła. I w tym momencie rozległo się coś na kształt skowytu, jakby wilk wył do księżyca, choć w tym wyciu dało się rozróżnić poszczególne słowa. Zabłąkany Kozak wzdrygnął się, spojrzał z przerażeniem na Rusałkę i zawrócił konia, uciekając jak najdalej.

Wściekła brzeginka pobiegła w stronę, skąd dochodziły te kakofoniczne dźwięki. Spodziewała się wszystkiego, ale chyba nie tego, co ukazało się jej oczom. Na mchu leżał trupioblady did*, a obok na pieńku siedział wychudzony Wąpierz i grał na zabranej didowi bandurze. Nie wychodziło mu to zupełnie, a sprawę pogarszało jego śpiewanie… Lasem niosły się zafałszowane słowa:
Czy ty lubow mi od Boha dana?
Czy ty może djabłom pidszeptana?
Chocz by-s ne chtiw, ta musisz lubyty,
Chocz by-s ne chtiw, proto masz terpity,
Chocz by-s ne chtiw, chocz by-s ne chtiw
Proto masz terpity…

Rusałka przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu, próbując zrozumieć scenę, jaka rozgrywała się przed jej oczami. W końcu otrząsnęła się, podbiegła do Wąpierza, wyrwała mu bandurę i roztrzaskała o najbliższe drzewo.
- Co ty sobie wyobrażasz?! Właśnie spłoszyłeś mi posiłek! – wrzeszczała jak opętana, podczas gdy Wąpierz patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. – Jakim prawem przychodzisz do mojego lasu i grasz te swoje… te… balladki?! Od tygodnia czekałam na tego Kozaka, a przez ciebie uciekł! Gdybyś był śmiertelnikiem, już dawno rozszarpałabym cię na strzępy!

Wąpierz zrozumiał, że Rusałka jest zdolna do wszystkiego. Bał się odezwać, aby nie rozjuszyć jej jeszcze bardziej. I tak przerażały go błyskawice w jej czarnych oczach i falujące gwałtownie zielone włosy. A do tego jeszcze długie palce, które zaciskały się, jakby kogoś dusiła… Po dłuższej chwili zmęczyła się krzykami, usiadła koło Wąpierza i rozpłakała się żałośnie.
- Bo ja tak długo na niego czekałam…
Wąpierz nieśmiało pogłaskał Rusałkę po głowie i cicho się odezwał:
- Przepraszam, naprawdę nie chciałem… - po chwili poczuł wyrzuty sumienia. – Może mógłbym coś dla ciebie zrobić?
Rusałka podniosła głowę i po chwili milczenia odpowiedziała:
- Tak, mógłbyś. Znajdź mi Kozaka, ale nie byle jakiego. Chcę Jurka. Tego, który obiecywał mi ślub, a potem zdradził z inną. I przez którego skończyłam jako marna brzeginka. Chcę się zemścić, chcę, żeby cierpiał choć w jednej dziesiątej tak, jak ja!
- Jurko… - zamyślił się Wąpierz. – Już gdzieś o nim słyszałem… Kim była ta inna?
- Nie pamiętam jej imienia. Ale piękna była, miała czarne włosy, ciemne oczy… A ja blondynka, gdzież mi było do niej… Ale przecież mógł powiedzieć, że mnie nie chce i pójść do niej. Ona też nic nie wiedziała. Inni Kozacy jej powiedzieli, dopiero jak już się utopiłam. To nie jej wina. Rzuciła go potem, tak słyszałam. Ale on…? Przecież ja go tak kochałam!

Rusałka płakała coraz żałośniej, a Wąpierz głaskał i tulił ją do siebie. Wiedział już, gdzie słyszał o niewiernym Jurku i chęć pomocy Rusałce splotła się z nadzieją na wdzięczność czarnobrewej Śmiertelniczki, która cierpiała w swoim domu pod lasem. Oczami swojej duszy widział już szczęśliwe zakończenie: informował ukochaną o śmierci niewiernego Kozaka, a ona padała w jego ramiona, wyznając dozgonną miłość i chęć towarzyszenia w wampirzych wędrówkach. Pozostawało tylko znaleźć Jurka, ale to nie wydawało się niemożliwe.

Jęk starego dida wyrwał Wąpierza z zamyślenia. Zaproponował Rusałce, żeby załaskotała sobie jego. Fakt, nie jest to przystojny młodzieniec, ale powinien trochę pomóc. A on znajdzie sobie jakąś inną ofiarę. W końcu musi mieć dużo siły, żeby wypełnić swoją misję. Podniósł się z pieńka i pomógł wstać Rusałce. Otarł jej łzy i pocałował w czoło, a potem pobiegł w kierunku chaty, przed którą spędzał ostatnie noce. Tylko tam mógł zdobyć potrzebne informacje.

Znowu czaił się przed domem, choć teraz znacznie bliżej. Miał przeczucie, że Śmiertelniczka nie będzie spać. Nie mylił się. Dziewczyna siedziała w oknie, haftując chustę w świetle księżyca. Śpiewała cicho o Kozaku, który odszedł gdzieś za dunaj, zostawiając ukochaną na pastwę losu. Po chwili westchnęła i wyszeptała:
- Jurko, Jurko… Czemu ja ciągle o tobie myślę? Przecież sama kazałam ci iść precz, przecież posłuchałeś i pojechałeś na Dzikie Pola… Obyś nigdy stamtąd nie wrócił.

Po jej różowych policzkach potoczyły się łzy, a Wąpierz całą siłą woli powstrzymywał się przed porwaniem jej w ramiona. Raczej nie zareagowałaby dobrze…

***

Czuł, że wraca mu siła. Rusałka swoją prośbą zdjęła z niego urok, który rzuciła dziewczyna, uciekając przed nim. Znowu był sobą: gotowy do działania, pełen energii, ale przede wszystkim głodny. Pożałował trochę oddania dida, ale zaraz uświadomił sobie, że znalezienie ofiary nie będzie problemem. Po drodze na Dzikie Pola na pewno kogoś znajdzie.

Rozprostował czarne skrzydła i pofrunął w kierunku Dzikich Pól, po drodze zabijając pijanego czumaka. Szybko dotarł do obozu Kozaków. Znalezienie wśród nich Jurka nie stanowiło problemu. Tylko on mógł tak popisywać się przed kompanami i przypominać im o swojej przywódczej pozycji. Wąpierz z żalem stwierdził, że wygląda przy nim najwyżej marnie. Jurko był wysoki, szeroki w ramionach. Sprawiał wrażenie siłacza, któremu najgorsze moce piekielne nie byłyby straszne. Czarne oczy błyszczały złowrogo, czaiło się w nich szaleństwo i gotowość do każdego poświęcenia w imię wyznawanych zasad. Gdyby tylko Jurko pokochał jakąś dziewczynę, ta mogłaby być najszczęśliwszą na świecie. Zrobiłby dla niej wszystko, nawet gdyby oznaczało to zbrodnię. Gdyby którąś pokochał, byłby najwierniejszym mężczyzną. Niestety, jeszcze nie zaznał smaku prawdziwej miłości. Rusałka i czarnobrewa piękność były tylko przygodami. Żałował teraz sposobu, w jaki potraktował obie dziewczyny, ale jego szalone usposobienie nie pozwoliło mu długo rozpamiętywać nieprzyjemnych sytuacji. Na żądanie czarnobrewej odszedł z rodzinnej wsi, ale wierzył, że kiedy wróci, ta przyjmie go z otwartymi ramionami. Nie, nie kochał jej, ale związek z nią łechtał jego ego. Lubił czuć na sobie rozkochane spojrzenia. Teraz, z daleka od pięknych dziewczyn, umacniał swoją pozycję w grupie. Musiał być najlepszy, oczekiwał szacunku i bezwzględnego posłuchu. I właśnie tak było. Nikt nie podważał jego umiejętności, siły i inteligencji. Może czasem Kozakom wydawało się, że jest zbyt surowy, jednak nigdy nie odważyli się na niewypełnienie polecenia Jurka.

Wąpierz zdał sobie sprawę, że zadanie jest trudniejsze, niż się spodziewał. Nie miał żadnej magicznej mocy, więc zdarzało mu się korzystać z eliksirów, które otrzymywał od Wiedźmy w zamian za dostarczenie potrzebnych składników. Niestety, kilka dni temu skończył mu się ostatni, a po zaatakowaniu stada kóz należących do Wiedźmy wolał się jej nie pokazywać. W walce tradycyjnymi metodami nie miał szans. Nie był może dobrze zbudowany, ale większym problem stanowił brak doświadczenia. Nie mógł też ugryźć Jurka, ponieważ to Rusałka miała pozbawić go życia. Wtedy przyszło mu do głowy, że przecenił swoje siły i zbyt pochopnie zdecydował się na odnalezienie Jurka. Postanowił więc zaatakować znienacka i wzywać wszystkich bogów, żeby Kozak nie miał przy sobie osikowego kołka. Innego wyjścia nie widział. Miał też nadzieję, że ogłuszony Jurko ocknie się dopiero, gdy wylądują z powrotem w lesie.

Znalazł najcięższy i najgrubszy kij, a potem zaczaił się niedaleko kozackiego obozu. Czekał cały dzień owinięty w swój płaszcz, żeby uniknąć światła słonecznego i pozostać niezauważonym. W końcu, gdy zapadł zmrok, Jurko odszedł od kompanów, żeby upewnić się, czy wszystko jest zabezpieczone. Mimo wszystko najbardziej ufał sobie. Na to czekał Wąpierz. Gdy tylko Kozak oddalił się odpowiednio daleko, z całej siły uderzył go kijem w głowę. Miał szczęście: Jurko zachwiał się i upadł nieprzytomny. Wąpierz odetchnął z ulgą i przywiązał Kozaka do siebie jego własnym pasem. Rozejrzał się i wzleciał w powietrze.

Droga powrotna zajęła więcej czasu, bo Kozak swoje ważył. Do świtu pozostało jednak sporo czasu, kiedy Wąpierz wylądował na brzegiem rzeki. Rusałka już czekała. Na widok Jurka rozjaśniły się jej oczy. Usiadła przy jego bezwładnym ciele i czekała na przebudzenie. Musiał wiedzieć, za co spotyka go taki los. Gdy tylko otworzył oczy, uśmiechnęła się do niego najpiękniej, jak potrafiła i zapytała:
- Pamiętasz mnie, mój miły?
Pamiętał aż za dobrze. Chciał się jakoś usprawiedliwić, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Rusałka pocałowała go namiętnie. Zapomniał o całym świecie i skupił się tylko na pocałunku, myśląc, że spotkało go niezwykłe szczęście. Jak bardzo się mylił, zrozumiał, gdy ponownie spojrzał w twarz swojej byłej ukochanej. Nie było uśmiechu i łagodnych oczu. Był grymas wściekłości i żądza zemsty. Po chwili cały las rozbrzmiewał przerażającym śmiechem umierającego przez załaskotanie Jurka.

***

Wąpierz tymczasem złapał przypadkowego chłopa i gdy zaspokoił głód, usiadł pod oknem chaty czarnobrewej Śmiertelniczki. Spełnił swoją misję i znowu zrozumiał tragizm sytuacji, w której się znalazł. Coraz bardziej kochał tę dziewczynę.

I co z tego, że wróciła mu chęć do życia? Nie chciał już więcej być samotny. Odezwała się w nim zwykła ludzka tęsknota za bliskością… Bolało go, że nie mógł jej dostać stamtąd, skąd najbardziej jej potrzebował. Być może znalazłby kiedyś piękną wąpierzycę, ale wiedział, że nie tego chciał. Każda inna byłaby tylko namiastką jego ukochanej. Zajęty myślami nawet nie zauważył, kiedy podeszła do niego Rusałka i położyła mu rękę na ramieniu.
- Dziękuję – powiedziała. – To naprawdę wiele dla mnie znaczy. Nie skrzywdzi żadnej innej.
- Nie ma sprawy – odpowiedział. Spróbował uśmiechnąć się do brzeginki, ale nie dał rady i znów utkwił wzrok w oknie. Rusałka przyglądała mu się dłuższą chwilę i objęła go ramionami. Wąpierz spojrzał na nią zdumiony, ale zrozumiał ten gest przyjaźni. Rozluźnił się, a wtedy jego towarzyszka odezwała się cicho:
- To nieprawda, że demony nie potrafią kochać. Kochać każdy może. I ty, i ja, i nawet strzygi. Ale ciężko znaleźć kogoś, kto nas pokocha. Ona jest dobrą dziewczyną. Rzuciła go, kazała mu wyjechać. Ona zobaczy, że nie jesteś taki, jak mówią.
Wąpierz uśmiechnął się do Rusałki.
- Ona już wie. Uciekła mi, kiedy chciałem ją ugryźć. Uderzyła mnie w twarz. Pierwszy raz w życiu spotkało mnie coś takiego. I całkowicie dla niej zgłupiałem… Zresztą, sama widziałaś. Ale kto chciałby żyć z demonem? O miłości nawet nie wspomnę. Poza tym ona ma w głowie tylko Jurka. Sam słyszałem.
- Co o nim mówiła?
- Że ciągle o nim myśli. I żeby nie wracał z Dzikich Pól.
Rusałka zastanowiła się przez chwilę.
- Ona pójdzie z nami.
- Skąd wiesz? Jakoś wątpię, żeby zostawiła wszystko i zdecydowała się żyć z demonami… Ty zostałaś brzeginką z rozpaczy, ja miałem pecha. Żadne z nas nie zrobiło tego dobrowolnie.
- Ona jest inna. Zobaczysz. Musimy iść do Wiedźmy, potrzebujemy eliksiru miłości.
- Zwariowałaś… Przecież ona nie cierpi rusałek!

Rusałka nie słyszała już jego odpowiedzi. Pobiegła na brzeg rzeki, gdzie pod kamieniem ukrywała lekką, białą suknię. Miała w niej iść do ślubu… To była jedyna rzecz, jaką zostawiła ze swojego ludzkiego życia. Zielone włosy splotła w warkocz, żeby choć trochę ukryć swoją wodną naturę. Znała Wiedźmę bardzo dobrze. To ona powiedziała jej o zdradzie Jurka… Rusałka wzdrygnęła się na samo wspomnienie i zawołała Wąpierza. Już podjęła decyzję i jego sprzeciw nie zdał się na wiele.

Wędrowali dwie noce, ponieważ w dzień ukrywali się przed ludźmi i słońcem. Szkodziło ono szczególnie Rusałce, wysuszając jej skórę przyzwyczajoną do wody. Po drodze pozbawili życia parę przypadkowych osób. Wąpierz gustował w jasnowłosych niewiastach, choć nie pogardził też starszymi mężczyznami. Rusałka wybierała raczej młodych i silnych Kozaków. Przez ten czas zbliżyli się do siebie. Odkrywali ze zdumieniem, jak wiele ich łączy i jak bardzo potrzebowali przyjaźni. W ich demonicznych ciałach zostało bardzo dużo ludzkich uczuć, o których istnieniu zdążyli zapomnieć i które teraz poznawali na nowo. Opowiadali sobie nawzajem o swoim życiu. Mieli wielu wspólnych znajomych: utopce, rodzanice, wszyscy mieszkali w tym samym lesie. Raczej nie utrzymywali bliskich kontaktów, bo demony rzadko zbliżały się do kogoś innego gatunku. Najczęściej wymieniali tylko uprzejme pozdrowienia i uwagi o pogodzie, choć Wąpierzowi zdarzało się współpracować z Utopcem. Łapali wtedy większe grupy śmiertelników. Utopiec topił kilkoro, a resztę zostawiał Wąpierzowi. Potem zdarzało im się prowadzić męskie rozmowy o życiu i śmierci.

***

Wiedźma mieszkała w chatce na kurzej łapce, zaraz za najwyższym wzniesieniem lasu, u stóp małego źródełka. Było tylko do jej dyspozycji, gdyż ludzie bali się z niego korzystać, odkąd porwała trójkę dzieci. Teraz maluchy wyrosły na pięknych młodzieńców i służyły Wiedźmie z oddaniem i szacunkiem. Pilnowali również, by do domku na kurzej łapce nie zbliżał się nikt nieproszony, dlatego nie chcieli przepuścić Rusałki i Wąpierza. Ale nawet na wychowanków Wiedźmy działał urok brzeginki. Gdy tylko spojrzeli jej w oczy, zaczęli się kłaniać i przepraszać za swoje zachowanie, a następnie poprowadzili Rusałkę i niedowierzającego Wąpierza prosto do wiedźmiej posiadłości. Kurza łapka ugięła się przed gośćmi i mogli bez trudu wejść do środka. Domek nie był duży, znajdowało się w nim tylko jedno pomieszczenie, w dodatku strasznie zagracone i ciemne. Jedynym źródłem światła był płonący ogień na kominku, jednak demony żyjące nocą bez problemu mogły przyjrzeć się wnętrzu. Kolor ścian pozostawał zagadką, ponieważ całe były obwieszone pękami najróżniejszych ziół i woreczkami z tajemniczą zawartością. Na kilku małych stolikach i podłodze stały podejrzane flakoniki, a nad ogniem wisiał kocioł, z którego głośno bulgotało.

- Postanowiłeś zapłacić mi za kozy? – głos Wiedźmy sprawił, że Wąpierz podskoczył, a cała jego pewność siebie gdzieś uciekła. Zaczął się jąkać i szukać jakiegoś usprawiedliwienia, ale ubiegła go Rusałka.
- Zapłaci. Ostatnio zapolował na całkiem bogatego chłopa. Tutaj masz pieniądze, powinno wystarczyć – podała na wyciągniętej ręce to, co znalazła w kieszeniach kilku ostatnich ofiar. Wąpierz patrzył na nią z podziwem, nie spodziewał się po niej takiej zapobiegliwości. Wiedźma zabrała pieniądze, przeliczyła je kilkukrotnie i zwróciła się do Rusałki:
- A co tam u twojego ukochanego?
- Nie żyje – odparła brzeginka obojętnie. Wiedźma przyjrzała się jej badawczo.
- Po co więc przychodzisz? Wiesz, że nie jesteś tu mile widziana. Na własne życzenie zresztą, nikt nie kazał ci się topić. Mogłaś zabić ich oboje, cokolwiek, ale nie rzucać się do rzeki!
Rusałka wzruszyła ramionami.
- Nadal jesteś moją ciotką i zgodnie ze swoją obietnicą powinnaś mi pomagać.
Wąpierz przetarł oczy ze zdumienia. Jeszcze nigdy nie widział wiedźmy spokrewnionej z wodnym demonem. To było całkowicie wbrew naturze! Wszystkie topielce unikały okolic zamieszkałych przez czarownice, bo bały się o swoje życie. Często zdarzało się przecież, że rusałki pod wpływem czarów wychodziły do ludzi, którzy już mieli swoje sposoby na demony… Jeśli zdarzało się takiej przeżyć, to wracała okaleczona i nieszczęśliwa.
Wiedźma westchnęła ciężko i odpowiedziała z wyraźną niechęcią:
- Niestety, pamiętam o tym. Szkoda, że nie pomyślałam, że możesz złamać zasady. Wtedy z pewnością obiecałabym ci coś innego. Czego chcesz?
- Daj mi eliksir miłości.
- I to ci wystarczy?
- Na jakiś czas na pewno. Nie martw się, nie będę cię niepokoić. Nikt nie dowie się o twojej wyrodnej siostrzenicy, która została rusałką. Zresztą, w pewnym stopniu sama jesteś temu winna.
Na twarz Wiedźmy pojawił się grymas złości, brzeginka natomiast została niewzruszona. Patrzyła na ciotkę beznamiętnie, aż ta w końcu podała jej jeden z flakoników.
- Najlepiej działa, gdy obie strony wypiją go wspólnie. Ale wystarczy też, jeśli ta niezakochana napije się sama. Tylko wtedy powinnaś patrzeć w oczy tej swojej ofierze.

Rusałka kiwnęła głową na Wąpierza i wyszli bez pożegnania. Milczeli, aż chatka na kurzej łapce została daleko w tyle. Dopiero wtedy brzeginka zaczęła odpowiadać na niezadane pytanie. Jej matka też była wiedźmą, ale pokochała śmiertelnika, przystojnego Kozaka o dzikich oczach. Pokochała go z wzajemnością. Nie przeszkadzało mu jej szatańskie pochodzenie, ale matka Rusałki poddała się skomplikowanym rytuałom, żeby oddać swoją magiczną moc siostrze. W ten osób obie były szczęśliwe: starsza przy mężczyźnie, który nie widział poza nią świata, a młodsza – władając ogromną magiczną mocą. Często się odwiedzały, były bardzo przywiązane do siebie.
- Mama umarła, kiedy mnie rodziła. Zmusiła wtedy ciotkę do przysięgi, że bez względu na wszystko będzie się mną opiekować. Tato z jego usposobieniem mógł zrobić tylko jedno… Wszyscy myśleli, że zabije się z rozpaczy, ale był silniejszy niż myśleli. Przez kilka lat wychowywał mnie sam, ale w końcu pękło mu serce. Mieszkałam potem u jego brata, aż pojawił się Jurko. To ciotka powiedziała mi o tamtej drugiej. Nie chciałam się zabijać tak naprawdę. Płakałam tak bardzo, że nic nie widziałam. Potknęłam się i wpadłam do rzeki. Nie miałam siły walczyć, więc utonęłam. Rusałki mnie przygarnęły. Ale wiesz, przyzwyczaiłam się jakoś. Może nie jest idealnie i mogłam zostać wiedźmą, jak ciotka… Przyzwyczaiłam się. Tylko coraz trudniej o ofiarę. Ludzie zaczęli unikać lasów. Ach, na twoim miejscu nie chodziłabym teraz do niej przez jakiś czas. Chyba przestała cię lubić.
Wąpierz roześmiał się.
- Chyba nigdy specjalnie mnie nie lubiła.
- A z tobą jak było? Bo raczej nie urodziłeś się taki?
- Nie mam takiej historii, jak ty. Zaatakował mnie wąpierz, ale nie udało mu się mnie zabić, więc następnego dnia obudziłem się w takiej formie. Najbardziej podobają mi się skrzydła, żaden śmiertelnik takich nie ma! – roześmiał się ponownie, żeby po chwili spoważnieć. – Myślisz, że ten eliksir zadziała?
Rusałka uśmiechnęła się.
- Przekonamy się. Ale wątpię, żeby ciotka dała mi coś wadliwego. Mimo niechęci, jaką do mnie czuje, obietnice są dla niej świętością.

***

Rusałka wśliznęła się do domku pod lasem i podpełzła do łóżka czarnobrewej. Ku jej zaskoczeniu, dziewczyna nie spała. Wpatrywały się w siebie dłuższą chwilę, aż w końcu Śmiertelniczka wyszeptała:
- Już myślałam, że nigdy nie przyjdziesz.
- Ale jak…?
Dziewczyna machnęła ręką ze zniecierpliwieniem.
- To, że jestem śmiertelna, nie znaczy, że jestem głupia. Od tygodni nie mogę spać, akurat tamtej nocy chodziłam po lesie. Widziałam wszystko. Wszystko – wstała z łóżka i złapała Rusałkę za ramię. – Chodźmy stąd – pociągnęła Rusałkę do drzwi. Chciała wyjaśnić jej parę rzeczy, zanim pójdą do Wąpierza. Przede wszystkim to, że śmierć Jurka była dla niej wybawieniem. Kiedy patrzyła na jego ciało, leżące pod jaworem i słyszała parskanie konia, który przybiegł za Kozakiem aż z Dzikich Pól, zrozumiała, że jest wolna i nie musi więcej przez niego cierpieć. Spacerowała jeszcze kilka godzin i dokładnie słyszała rozmowę demonów. Długo potem myślała o swojej przyszłości.

***

Od poznania Rusałki Wąpierz właściwie nie przestawał być zdumiony. Teraz znowu stał i nie wierzył w to, co widział. W jego stronę szły obie dziewczyny, trzymając się za ręce i uśmiechając się do niego. Pierwsza odezwała się brzeginka:
- Miałam rację. Ona jest inna. I pójdzie za tobą, gdzie tylko ją poprowadzisz. Aż ci zazdroszczę…
Złączyła dłonie Wąpierza i Śmiertelniczki. Wpatrywali się w siebie, jakby nie widzieli świata wokół. Miała wielką ochotę się roześmiać, ale powstrzymała się. Była z siebie dumna, że mimo swojej demoniczności potrafiła zrobić coś dobrego i pomóc komuś. Tym bardziej, że w ciągu tych kilku nocy Wąpierz stał się dla niej bratem, więc jego szczęście działało też na nią. Nie miała pojęcia, jak ułoży się ich związek, ale nie miała zamiaru się tym martwić.

Zostawiła ich samych i wróciła do swojej rzeki. Flakonik z nieużytym w końcu eliksirem ukryła dobrze pod kamieniem, razem ze swoją sukienką. Przy dźwiękach trzeciego piania kogutów wskoczyła do wody ze świadomością, że gdy tylko zajdzie słońce, znowu będzie mogła wyjść na powierzchnię. Zapoluje na przypadkowego Kozaka, a potem spotka się z wąpierzową ukochaną, żeby wytłumaczyć jej zasady obowiązujące w lesie. Bardzo dobrze rozumiała, dlaczego Śmiertelniczka chciała zostawić wszystko i odejść z demonami. W końcu nie tak dawno ona zrobiła to samo.

I nareszcie była całkiem szczęśliwa.



* starzec, wędrujący od wioski do wioski, gdzie gra na bandurze lub kobzie ludowe pieśni i opowiada historie.








Kolacja przy strzechach
Rafał Growiec

Hybgardalbrahaldal wylądował z impetem, pozwalając, by ziemia się pod nim zatrzęsła, a z pobliskich drzew posypały się płonące liście. Wypiął pierś tak, by złota łuska zalśniła w blasku ognia i rozłożył wielkie, błoniaste skrzydła, by wydać się jeszcze większym niż był w rzeczywistości. A był wielki. Był najstarszym smokiem na Ziemi, chyba tylko jego ojciec, Gargardalbrahaldal byłby starszy, gdyby nie wyniósł się kilka lat wcześniej na Wenus.
Przymrużył oczy i wypuścił z nozdrzy kłąb dymu.
Od razu, gdy ją zobaczył, wiedział, że jej pragnie. Była zwinna, zdrowa i silna. Miała piękną łuskę o barwie nieba i cudowne, złote oczy. Siedziała w zgliszczach ludzkiej warowni, układając gniazdo z kamieni i desek. Wokół kręciło się sporo samców, lecz gdy tylko na horyzoncie zamajaczyła sylwetka Hybgardalbrahaldala, zrozumieli, że są bez szans i polecieli szukać godnej siebie partii.
A gdy ona się odezwała, on zrozumiał, że to nie będzie to samo co w poprzednich sezonach godowych. Zwykle było jasne - smoki zostawały przy smoczycach tylko na tyle, by wysiedzieć jaja, potem pary się rozpadały. Gdy usłyszał jej głos - poważny, suchy i zimny - zrozumiał, że trafił na elegancką panią o poważnych planach na niejeden sezon.
- Witaj, gościu - przywitała się, układając resztki stropu pośrodku kręgu kamieni. Hybgardalbrahaldal od razu poznał, kto ją uczył sztuki budowy paleniska pod gniazdo. - W jakim celu przybyłeś?
Tak, szkoła Hirijii. Pełna kultura i szyk, że klękajcie plemiona. Wiedział, że taki rodzaj gry wstępnej trwa niekiedy bardzo długo i niektórzy składają już jaja, a taka para dalej bawi się w zaloty. Ale! To była wychowanka Wielkiej Hirijii, mieć z nią jaja to zaszczyt, na który trzeba sobie zasłużyć. Fakt, byli tacy, co woleli odtańczyć pierwszy lepszy taniec godowy i już uważali się za idealnie dobranych, ale to była dużo niższa liga od Szkoły Konwersacjonalistek.
- Pozwolisz, że podam swe imię, moja droga... - zaczął Hybgardalbrahaldal, tak jak uczył go jego ojciec.
Smoczyca podeszła do niego i przekręciła głowę, jakby zastanawiając się.
- No nie wiem... - mruknęła. - Tyle już dzisiaj słyszałam tych powitań. Wszyscy rzucają te swoje śmieszne imiona, godzinami przechwalają się swymi dokonaniami, a nic nie mają na udowodnienie swoich historii. Ale cóż. Takie czasy. Mów, olbrzymie.
Uśmiechnął się w duchu i zaczął:
- Jestem Hybgardalbrahaldal, syn Tyrijii i Gargardalbrahaldala.
I skończył. Spojrzała na niego z powagą i od razu dało się poznać, że zna jego imię. Mimo to ponownie przekręciła głowę na bok i odrzekła:
- Nie, nie kojarzę...
Po raz kolejny się uśmiechnął i kontynuował zabawę:
- To nie zmienia faktu, że jest to moje imię... A co do celu w jakim przybyłem...
Wygięła smukłą szyję w łuk i spytała niewinnie:
- Tak?
- Czy widziała ostatnio pani jakichś rycerzy w okolicy?
Spojrzała mu w oczy i pokręciła głową, nieźle udając zaskoczenie.
- Nie - oznajmiła – żadnych od kilku dni. Za to spotkałam już co najmniej pięciu chamów, którzy wdają się w dyskusję z damą, nie spytawszy jej o imię.
- Dama powinna przedstawić się pierwsza... - przypomniał najgrzeczniej jak potrafił. - A ja takich sekretów nie chcę wyciągać na siłę.
Popełnił błąd, straszny błąd. Ukrywać swoje imię mogła jedynie smoczyca, której rodzina się jakoś zhańbiła. Spodziewał się, że zaraz rzuci się na niego z pazurami i kłami i będzie musiał uciekać w niesławie. Na szczęście, nie potraktowała tego jak obrazę.
- Moje imię nie jest sekretem... - odparła nieco podniesionym głosem. - Jestem Barijja, córka Hirijji i Sekterbendantanlera.
Na ułamek sekundy oniemiał, zaraz jednak ukłonił się dworsko. Cóż, była dobrze urodzona: jej ojciec, mimo że młodszy od Hybgardalbrahaldala o kilkaset lat okrył się wielką sławą, jako jedyny lądując na Czerwonej Ziemi i wracając o własnych siłach.
Bał się, że potraktuje go jak kmiota pchającego się na salony. Niby nie miała powodów – każdy znał Hybgardalbrahaldala, Pogromcę Rycerzy, ale nadal dręczyło go trochę kompleksów z powodu braku przechodzącego z pokolenia na pokolenie, solidnego loszka ze złotem. Niby sprawa wyłącznie prestiżowa, ale jednak trochę wstyd.
- Panie Hybgardalbrahaldal... - zaczęła, widząc, że dalej trwa w ukłonie. - Te pokłony to dla mnie, czy dla mojego ojca?
Nie wiedział, jak bardzo się wygłupił, ale zaraz na rozdwojony jęzor przyszły mu dwa rozwiązania. Wybrał to bardziej ryzykowne.
- Córka godna ojca, więc i pokłon powinien być dwa razy dłuższy... - odparł, podnosząc się wolno.
- Czy wiesz, czym jest komplement? - spytała nagle. Znał odpowiedź i wiedział, jak z tego wybrnąć.
- Jest to słowne uzupełnienie braków występujących realnie... - zaczął, obserwując jej reakcję. Gdy zobaczył, że nie jest wcale obrażona, a nawet czeka na ciąg dalszy, spełnił jej życzenie. - Aczkolwiek nie wiem, czemu pani pyta, gdyż nie był to komplement, a wyrażenie mojej osobistej opinii. Jeśli inaczej to pani odebrała, przepraszam.
- Przeprosiny przyjęte. I dziękuję... - Barijja odeszła kilka kroków dalej, jakby chcąc poprawić ułożenie jakiejś belki, ale Hybgardalbrahaldal nie mógł odwrócić oczu od kołyszącego się hipnotyzująco ogona. Gdy odwróciła głowę, udawał, że podziwia krajobraz.
- Ładnie tu... - zagadał, prosząc Wielkiego Smoka, by ten pozwolił mu utrzymać wzrok na gnanych wiatrem chmurach.
- Dziękuję... - odparła Barijja, odwracając się do niego przodem. - Może trochę wody? Bije tu piękne, silnie zasiarczone źródło...
- Z przyjemnością...

Dalej rozmawiali o wszystkim i o niczym, łapiąc się za słówka i tocząc słowne pojedynki. W końcu stwierdziła, że pora jest już dość późna, więc udał się do swojej pieczary. Po drodze pożyczył z pobliskiej wioski dwie krowy, przy okazji przyglądając się zabudowie wsi. Miał zamiar zwrócić je (ciut przetrawione) za kilka dni, gdy będzie leciał do Barijji.
Nie cierpiał ludzi. Uważał, że Wielki Smok pozostawił ich na świecie w takiej liczbie jako dopust za nieprzestrzeganie Tradycji Przodków. Byli ohydni... Mnożyli się jak króliki, jakby nigdy nie słyszeli o grze wstępnej czy składaniu jaj. No, to drugie to nie ich wina, ale to pierwsze... Ledwo zobaczy samiec samicę i już w obroty ją brać! I już płodzić kolejnych! Legendy mówią, że to po prostu łyse małpy z usprawnionym przez demony mózgiem, ale Hybgardalbrahaldal wiedział swoje – to zwykłe króliki z krótkimi uszami. Niezdolne myśleć, a co dopiero kochać.
Nie ulegało wątpliwości, że nie posiadali wyższych uczuć. Dowód? Rycerze! Zakute w stal maszyny do mordowania wszystkiego co wlezie pod kopię. Jedyny pożytek z nich to te trochę rozrywki. A te ich „miasta”? Zbiorowiska skleconych z kamieni chałup, nie dających ani trochę ciepła.
Mijały miesiące. Podczas gdy inni upletli już gniazda i podgrzewali paleniska pod jajami, on wizytował Barijję, tocząc z nią mniej lub bardziej uczone dysputy. Zwykle były to bardzo poważne rozmowy na takie tematy jak globalne ochłodzenie czy różne szkoły wychowywania potomstwa, ale niemal zawsze czuł, że są to zbyt poważne rozmowy dla niego. Chyba zbyt przywykł do towarzystwa tych lekkomyślnych, młodziutkich smoczyc i nowej szkoły zalotów. I chyba dlatego zadawał się z tą staromodną panną. Zaloty młodych smoków, z ich tańcami i śpiewami, zbyt przypominały mu ludzkie igraszki na sianie po potańcówce na dożynkach.
Zbyt szybko. Nieraz nachodziła go myśl, że minął dla niego ten piękny okres, gdy smok z wiekiem mężnieje i staje się coraz bardziej godny swego ojca, a wszedł już w ten czas, gdy łuski sztywnieją a ogień gaśnie. Czuł, że każdy miesiąc dokłada mu lat, widział jak świat wokół zmienia się w szaleńczym tempie, a on ciągle trwa przy swoim.
Czuł na ogonie spojrzenia młodych smoków – pogardliwe, kpiące, szydercze niemalże. Był gotów rozszarpać każdego z nich w ciągu kilku uderzeń serca. Nawet jego synowie i córki, nie słuchając jego rad i napomnień, założyły gniazda z utracjuszami, chełpiącymi się zdobytą na jakimś klasztorze stertą złota.


Na początku wiosny zobaczył Barijję w towarzystwie jakiegoś młodzika. Zadziorny, pyskaty - choć chudy jak siedem nieszczęść. Nastroszony czub na szczycie głowy, który cywilizowane smoki zwykły ścierać, sterczał mu, jakby jego posiadacz miał spore kompleksy. Młodziak nawet nie przedstawił się, gdy Hybgardalbrahaldal, po uprzedniej zgodzie gospodyni, wszedł pomiędzy sczerniałe ruiny.
Kłapał tylko swoją chudą paszczą o awanturze z jakimś rycerzykiem.
- No, to on mi tę kopię, co on to z nią szarżował, o tu wbił... - Tu smok wskazał dość starą bliznę w okolicach piersi. Nie jedyną, wiele łusek z pancerza już stracił, jakby celowo przyjmował na pierś ciosy ludzkiej broni. - Twardym trzeba być! No i musiał wyhamować albo ją puścić. No, a jak mnie mijał, to ja go kłap za głowę i już leci na tym swoim koniu, ale bez głowy. Normalnie! Taka jazda! Taka fontanna juchy mu z karku leciała!
Widząc rozbawienie na twarzy Barijji, Hybgardalbrahaldal, nieco zazdrosny, rzucił pytanie:
- A stary to był rycerz, czy młody?
- Teraz już martwy... - odparł młodziak, jakby dopiero teraz zauważył nowego gościa. - Co za różnica?
- Taka, że tylko nieopierzony młodziak wyszedłby ci w pole. To pewna strata głowy. Takiego idiotę jak ty można by zakłuć w jamie jak borsuka... - Hybgardalbrahaldal stanął tuż obok niego. Patrzył na niego z góry, co nieco speszyło samochwałę. - I tylko smok bez głowy dałby się nabić na lancę. Trochę wyżej i padłbyś jak kłoda. Nie mając czasu na podziwianie fontanny krwi.
- A coś ty za jeden, dziadek, że się tak wymądrzasz? - Młodziak widząc, że nie sięga starszemu smokowi nawet do brzucha zląkł się, ale nadal trzymał fason: - Hybgardalbrahaldal jaki czy co?
Barijja ryknęła śmiechem, starszy smok też nie mógł się powstrzymać. Smoczyca przez chwilę próbowała się opanować, ale widząc przerażona minę młodziaka zrobiła to z wielkim trudem. Gdy już się uspokoiła, pięknym, poważnym tonem oznajmiła:
- Drogi Jurgardalbrahaldalu...
- Wolę „Jurgi” – przypomniał smok, nagle zapominając o stresie. Hybgardalbrahaldal miał ochotę uderzyć się w twarz. To był jego bratanek. Dawno - a właściwie nigdy - go nie widział, bo trudno po jaju poznać co się wykluje, ale na pewno to był on. Tergardalbrahaldal skoczyłby w przepaść słysząc, jak jego syn używa takiego buńczucznego przezwiska. Kiedyś wszystko było jasne: rzeczom wielkim czy też pięknym nie poświęca się wiele czasu. Dlatego imiona smoków były długie, zawierały pewien dziedziczny rdzeń, a imiona smoczyc krótkie, by podkreślić ich krasę i szacunek do nich. Niektórzy dla szacunku skracali imiona smoków z którymi rozmawiali lub o których mieli wysokie mniemanie. Ale nikt nigdy nie pozwoliłby sobie żądać, by skracano jego własne imię!
Miał ochotę zakopać się pod ziemię. Barijja na pewno wiedziała już, że ten idiota jest jego krewnym, na pewno wiedziała już, że bliskim krewnym. Wiedział, że na nim także spoczywa część odpowiedzialności za wychowanie młodego pokolenia i teraz czuł, że każde głupstwo jakie usłyszał z paszczy swego bratanka kole w jego własną dumę. Wiedział, że musi go chociażby napomnieć, ale tu potrzebne było solidne manto.
Ale nie tu i nie teraz, nie przy Barijji. Po pierwsze - była to sprawa rodzinna, po drugie – to była Barijja.
- W każdym razie – kontynuowała tymczasem smoczyca – poznaj pana Hybgardalbrahaldala, syna Tyrijji i Gargardalbrahaldala. A to jest...
- Jurgardalbrahaldal – dokończył za nią młodziak, tym razem dumnie i tak jak należy - syn Yrijji i Tergardalbrahaldala.
Hybgardalbrahaldal nie wytrzymał i zrugał go tam i wtedy. Wytknął mu pychę, nieuczciwość, głupotę i brak szacunku do damy. Dama stanęła w obronie młodzika, ten zaraz poczuł się pewniej, zaczął się stawiać, mówić o postępie, o nowej erze...
- A idźcie wy w tę nową erę rżnąć się oboje! - ryknął na koniec Hybgardalbrahaldal, opuszczając siedzibę Barijji.

Wiedział, że ją obraził, wiedział, że wyładował na niej gniew, który powinien skupić się tylko na bezczelnym Jurgardalbrahaldalu, ale nie zdzierżył. Miał dość. Po kilku miesiącach zalotów, po setkach przegadanych godzin, ona staje po stronie debila-samobójcy. Znał takie – niby piękna i miła, niby broni Tradycji Przodków, ale ledwo zamacha taki czubem, a ta już łapami drobi... Miał nadzieję, że okaże się dziwką, że te poświęcone jej miesiące były i tak stratą czasu. Ale nie umiał oprzeć się wrażeniu, że sam jest skończonym dupkiem, skoro ją o coś takiego posądza.
Następne miesiące spędził sam, w swojej jamie, czasem tylko wylatując na żer. Łapał krowy, owce, nawet świnie i ptaki. Wszystko co się ruszało. Tylko ludzi nie tykał, bo się nimi brzydził. Czasem jakiś rycerz przyjeżdżał, dawał się zabić, ale nie dostarczało mu to już tyle radości co kiedyś.
Modlił się do Wielkiego Smoka, by nie myśleć. Każda, nawet najdziwniejsza myśl pociągała za sobą następna i następną, a końcem każdego wywodu było imię Barijji. Zaczął ją nazywać inaczej - „Pani Ładna”, „Sztywniaczka”, „Młoda”... Nadawał jej setki imion w dziesiątkach języków. Ale pod tym czy innym imieniem nadal dręczyła jego umysł, sprawiając fizyczny niemal ból.
Nie chcąc dawać sobie zbyt wiele czasu na myślenie, zaczął odwiedzać znajomych. Miał nadzieję, że uda mu się zapomnieć w natłoku spraw, ale nawet gdy zajmował się wszystkim, co tylko byli zdolni mu powierzyć krewni i przyjaciele, jego myśli dalej były w tych przeklętych ruinach.
W końcu zaczął dla rozrywki palić wioski. Najpierw te dalsze... Żeby nikomu nie chciało się jechać z zemstą na drugi koniec kontynentu. Potem te, obok których rezydowały młode smoki. To był bardzo skuteczny sposób, by pokazać tym naiwniakom, że brać na klatę mogą kopie, ale nie rozjuszony motłoch. Nieraz wypuszczał się tak daleko, że wszyscy myśleli, że zginął. Jego kuzyn, Beseddalbrahaldal spalił nawet w odwecie za to jeden zamek.
I tak, na rozpalaniu ognia w celu ugaszenia uczucia, upłynął mu czas do zimy.

Dopiero wtedy spotkał Barijję ponownie. Leciała gniewnie w stronę wioski, z której ongiś pożyczył te dwie krowy.
Najpierw chciał skryć się w grocie pod wodospadem, albo udać że jej nie zna. Jednak po chwili walki z samym sobą (a był smokiem upartym i walecznym) uznał, że zachował się jak głupi szczeniak i, zastanawiając się, jak dobrać słowa, przywitał się:
- Witam panią...
Widać i jej ciężko było się z nim zadawać, albowiem najpierw minęła go bez słowa. Dopiero potem zawróciła i wylądowała miękko, z typową dla niej gracją. Na jej twarzy grały bardzo nieciekawe emocje. Spodziewał się, że zionie mu w pysk ogniem, ale ona tylko spytała z typową dla niej galanterią:
- Czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego wszystkie smoki to takie skurwysyny?
Zatkało go, słysząc z jej paszczy wulgaryzm. Przez chwilę milczał, wstydząc się za całą swoją skurwysyńską płeć, ale po chwili coś go tknęło.
- Mam szczere wrażenie i równie szczerą nadzieję, że pani opinia o samcach jest błędna, gdyż sformułowanie jakiego pani użyła, wszystko wyjaśnia.
Gdy zrozumiała, o co mu chodzi, zaśmiała się cicho.
- Rzeczywiście – odparła po chwili. - Lepiej, żeby nie była to prawda.
- Czasem po prostu mamy problem z dojrzewaniem... Zajmuje nam to trochę czasu. I zwykle nie wychodzi.
- Przeprosiny przyjęte – odparła sucho Barijja. - Ale dobrze się stało, że od siebie odpoczęliśmy.
„Kto odpoczął, ten odpoczął” - pomyślał Hybgardalbrahaldal spuszczając łeb. Smoczyca przyjęła jego milczenie z pewnym zdziwieniem, nawet chyba chciała odejść, ale wtedy coś go naszło i spytał o Jurgardalbrahaldala. Zrazu miał wrażenie, że teraz już z pewnością się na niego rzuci i rozszarpie. Jej twarz nabrała złowieszczego wyrazu, a z nozdrzy buchnęły czarne kłęby dymu. Zaraz jednak wzięła głęboki oddech i odparła, zrazu spokojnie, potem jednak z każdym słowem jej głos łamał się i stawał coraz bardziej płaczliwy:
- U niego wszystko dobrze. Jeszcze dwa tygodnie temu był u mnie i rozmawialiśmy o ludziach. Potem dowiedział się o jakimś rycerzu, który ściągnął w te strony. Był bardzo tym zaaferowany, miał nadzieję na zyskanie wielkiej sławy, gdyż ten rycerz to niejaki Archabald, zwany Smokobójcą. Więc Jurgardalbrahaldal poszedł i go zabił. A potem jeszcze dwóch. I jeszcze kilku. Po pewnym czasie przyleciał do mnie i powiedział, że mogę mu się oddać, gdyż zyskał wielką sławę.
Hybgardalbrahaldal zakrył łapą oczy. Obiecał sobie, że wydrapie temu idiocie wnętrzności, jeśli wcześniej nie zrobi tego jego ojciec.
- Pogoniłam go, a on zaczął rozpuszczać plotki, że jestem z tych, co nie potrafią kochać. I teraz wszyscy...
- Aj, tam! - ryknął na nią Hybgardalbrahaldal, widząc, że smoczyca ledwo powstrzymuje się od samobójstwa. - Co cię obchodzi gadanie spławionego impotenta!? Kochać każdy może!
Przerwał, słysząc jak pewna myśl nie dawała mu spokoju, gnała po całej czaszce, domagając się głośnego wypowiedzenia. Odegnał ją, starając się jednocześnie znaleźć jakieś temat zastępczy.
- Nawet ludzie... - rzucił, sam nie wierząc w to, co słyszy z własnej paszczy. - Nawet ludzie czasami są zdolni pokochać. Wyobraź sobie, że raz jedna z ich samic chciała zasłonić własnym ciałem rycerza, którego powaliłem... Każdy może kochać. Najwyraźniej...
Wtedy myśl, obijająca się po jego czaszce przeprowadziła szarżę na język, przedarła się przez zęby i rozbrzmiała nad wodopojem przy wodospadzie:
- Jeśli mu się pozwoli.
Spojrzała mu prosto w oczy, zawahała się lekko i cicho odparła:
- Prawdziwy smok spytałby o to w czasie kolacji przy płonących strzechach.
- Więc poczekajmy jeszcze kilka godzin, a potem zapraszam cię do wioski. Śliczna: piękne, choć ludzkie, budownictwo. Zaledwie kilka minut lotu stąd. Jeśli pozwolisz, rzecz jasna.
- Pozwolę.

[Obrazek: zombie2i.jpg]
Odpowiedz
#4
Po pierwsze i najważniejsze: genialna akcjaBig Grin Oby więcej takich – coś jak pojedynek, tylko bardziej i weselej, bez spinania się na współzawodnictwo i z większą liczbą uczestnikówBig Grin
Po drugie: teksty będę komentował powolutku i po kolei, bo trochę ich jest, więc za jednym posiedzeniem wszystkich komentów nie napiszę.


El Muerto:

1. Miarowe skrzypienie osi conestogi i tętent końskich kopyt wywoływały senność i już nawet lesiste wzgórza Texas Hill Country, które początkowo wzbudziły fascynację dziewcząt, nie przykuwały uwagi na tyle, by Lucy i Doreen przestały choć na chwilę marzyć o filiżance gorącej kawy i ciepłym łóżku. – to-jest-jedno-zdanie. A o czymś takim jak kropka to słyszałaś, babo? W ogóle przy tej okazji muszę nadmienić, że strasznie łysy ten początek. Są jakieś niezbyt opisane dziunie i jakieś wzgórza. Brakuje w tym klimatu. Nie wyobrażam sobie tej sceny, nie potrafię jej kupić.
2. Niemniej jednak rudowłosa piękność, za jaką uchodziła w Austin bratanica słynnego Johna McPetersa, pragnęła czegoś więcej. – słynnego? Ja o nim nie słyszałem. Googlam, googlam i dalej wał. Wobec tego znów mnie to nie przekonuje.
3. Przedimprezowe strojenie się: za duuuużo. Miej litość nad czytelnikami, których pasją nie są dziewiętnastowieczne kieckiTongue Swoją drogą, hiperdokładnie opisałaś Doreen, a Lucy pozostaje czarnowłosą gadającą głową.
4. Saloon nie był daleko. Szczerze mówiąc, w tej mieścinie nic nie było daleko. Widziały kołyszący się na wietrze szyld i brudne okna. Gdyby nie gwar, najpewniej słyszałyby muzykę. – wcześniej pisałaś, że dom był „w oddali”. Między sadem z jabłonkami a stadem krów. A tu nagle widać szyld. I jakiś gwar jest – czyli co, tam jakaś uczęszczana ulica była? W tym sadzie?
5. Dopiero później Lucy dowiedziała się od gapiów, że Staremu Katzowi poniósł koń i wpakował się w stojącą na ulicy kobietę razem z wozem pełnym jaj. – w sadzie. To Marszałkowska w godzinach szczytu czy jakaś alejka do willi obok sadu?
6. Wyjaśnij mi to: jak za pierwszym razem pojawił się El Muerto, tylko Doreen panikowała, a nikt inny z miasteczka niczego nie zauważył. Teraz jest szaleńcza panika, czarne chmury i tak dalej. Skąd ta różnica?
7. Po co żabojad trzymał u siebie jakieś stare bukieciki? Takich rzeczy się nie wywala? Przecież gościu był zadbany i porządny.
8. Ogólnie trochę nie ogarniam tego burdelu z liścikami. On pisał, ten drugi pisał, ale nie potrafię rozgryźć, które listy były czyje i do kogo właściwie startował ten sklepikarz. Do Lucy, tak? To czemu właściwie się szlajał z Doreen? Uznał, że wszystko mu jedno? A w ogóle, to jak się w końcu nazywał ten cały El Muerto? Vidal? Vuvais? I właściwie co robił Francuz w sypialni Doreen? O.O El Muerto go przyniósł tak jak kot przynosi na ganek upolowaną sikorkę?

Słowem podsumowania: wiem jak piszesz i wiem, że stać Cię na więcej. Tutaj ewidentnie widać, że się spieszyłaś, zostawiłaś mnóstwo niejasności. Niestety, czytelnik nie czyta w Twoich myślach, więc co dla Ciebie jest oczywiste, dla odbiorcy jest chaosem.


Porno vincit omnia

1 Podoba mi się tytułBig Grin
2. Jeśli ojciec nazywał się Wiktor Frankenstein, to nazywanie bohatera „Frankenstein” nie tyle jest pseudonimem scenicznym, co nazwiskiem, no nie? Gdzie tu pseudonimowatość?
3. Początkowo ojciec przyjął syna marnotrawnego chłodno i podejrzliwie (…) – hola, hola, ale skąd ten konflikt? O.O Czemu „marnotrawnego”?
4. W jedną stronę jechali chyba trzy czy cztery dni, a w drugą – kilka godzin. Wiem, że pierwszy kurs był z postojami i nieco okrężną drogą, ale AŻ TAK? Trochę tego nie kupuję. Tak, tak, kupuję człowieka-telewizor, a narzekam na brak realizmu przy czasie podróżyTongue
5. Bo miłość wszystko zwycięża, powiedział nowy chłopak Betty, niby kochać każdy może, a jednak zawsze znajdzie się ktoś, kto ma droższe diamenty, bielsze perły i rzadkie futro z żyraf hodowanych w szafie. A porno to biznes, który nie może sobie pozwolić na straty, sorry, Frankenstien, nothing personal, karma zawsze wraca, bierze od tyłu. – przedostatnie zdanie: ok. Ostatnie zdanie: dla mnie trochę przegadane. Ale to dla mnie.

Słowem podsumowania: Twojej twórczości nie miałem okazji wiele czytać, ale i tak zaczynam poznawać Twój styl. Schiza, człowiek z telewizorem zamiast głowy, laska opalająca się na tęczy (z pojedynku, jeśli dobrze pamiętam?)… Tak, to Twoje klimatyBig Grin Czyta się dobrze, podoba mi się humor i gry słowne, świetni bohaterowie (Norisk Nofun FTW!). Walentynkowa jazda bez trzymankiBig Grin


Z niekłamaną radochą przeczytam dalsze teksty, bo na razie jest nieźleBig Grin
~~~ Na emeryturze było nudno ~~~
Wróciłem więc. Tak trochę.
Odpowiedz
#5
Rainbow 
Hej Ikarze!

Inkaustus odpowie opowieściami zaduszkowymi

Umrzeć każdy może...



__________________

Mój głos oddaję na Heart Najbardziej Walentynkowy Tekst z Walentynkowych Tekstów Heart
o Nepalce i Yeti.
Charakteryzuje go całkowity brak logiki. I dlatego go pokochałam.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#6
Heart Miłość (i porno) i tak vincit omnia, nawet muerte. Heart
Odpowiedz
#7
Erazmus, świetnie powiedziane, ty to masz zawsze takie g ł ę b o k i e myśli Heart

Natasza, również uważam, że tekst o Yeti jest chyba najbardziej epickim opowiadaniem w tym mini-zbiorku. Dusioł na pewno ucieszy się z Twojego głosu! Wink

Nae Mair, Erazmus kazał Ci przekazać: "Oj tam, oj tam", a Fraa mówi, że masz szczęście, bo by się na Ciebie obraziła, jakbyś Jej tekstu nie przeczytał Rolleyes No i dzięki wielkie, co jak co, ale na Twoje rzetelne i konstruktywne komentarze zawsze można liczyć!

A pozostałych Inkaustusowiczów w dalszym ciągu zapraszamy serdecznie do lektury! Skończyły się Walentynki, ale miłość/porno nosi się w końcu w sercu cały rok (LOL) Angel
Odpowiedz
#8
Cała przyjemność po mojej stronie - Wasze teksty zapewniają mi dzienną dawkę rechotuBig Grin
A teraz druga część komentów, jakem obiecał.


My Rotten Valentine

1. Subiektywny czep: angielski tytuł. Nie zachęcił mnie, a wręcz przeciwnie. I chyba nie widzę konkretnego uzasadnienia dla użycia tu angielskiego. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to że to aluzja do jakiegoś innego tytułu. Ale tu już rozbijamy się o moją niewiedzę. W każdym razie mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że w moim odczuciu tekst jest o niebo lepszy od tytułu.
2. – Pieczarki mają świadomość zbiorową. – a tu już zupełnie inna rozmowa. O ile tytuł wypadł tak se, o tyle pierwsze zdanie (i w ogóle pierwszy akapit) jest epickie i z marszu każe doczytać do końca. Gratki, bo początek jest chyba najtrudniejszySmile
3. Tekst skojarzył mi się z filmem Shaun of the Dead. Chyba przez fakt ukrycia zombiaka (będę spoilował: Ed na końcu filmuWink – koniec spoilera). Skojarzenie bardzo pozytywne, a film polecamBig Grin Chociaż pewnie znasz;]
4. Chyba najpoważniejsze opowiadanie z cyklu. Wybija się pod tym względem. Ale nie tylko pod tym: jest naprawdę świetnie napisane. Zaciekawia na początku, cały czas trzyma w napięciu i pozostawia w niepewności na końcu. Ładnie, ładnie. Plus różne celne uwagi, jak choćby ta o tym, że zombiaki nie mają o czym myśleć. Spojrzałaś na temat z innej strony i świetnie Ci to wyszło.

Podsumowując: Wybacz, że komentarz niezbyt rozbudowany. Błędy wskazuje się zawsze lekko, łatwo i przyjemnie. Kłopot pojawia się, jak się zasadniczo błędów nie dostrzega. No bo co tu pisać, co tu pisać? Postarałem się spisać wszystko to, co mi przyszło do głowy. Twoje opko jest epickie. Wydałaś gdzieś coś? Chciałoby się poczytać więcej czegoś na tym poziomie.



Człowiek śniegu

1. Jestem nieco skonfundowany umaszczeniem yeti. Najpierw piszesz o czarnej postaci, potem o białym małpoludzie. Z drugiej strony, ta czerń może wynika stąd, że to sylwetka widziana na tle słońca. Ale w takim razie warto by było jakoś zaznaczyć, że laska jest na dole, a yeti na górze, tak że faktycznie ona widziałaby go na tle tego słońca. Trudno to wszystko sobie po prostu ładnie zwizualizować.
2. - Ratunku! – kobieta krzyknęła najgłośniej jak mogła, kiedy małpa jednym susem przeskoczyła kilkunastometrową przepaść. – niby dynamicznie i fajnie, ale efekt jakiś taki nieciekawy. Najpierw serwujesz czytelnikowi spotkanie yeti z Rewą, potem cały opis miejsca i tego, jak to Rewa lubi tu przychodzić i spacerować… A potem dramatyczny krzyk. Sorry, ale w mojej głowie to się układa w scenę, w której yeti i Rewa stoją naprzeciwko siebie jako te kołki i rozkminiają, że ładna okolica, że fajnie się spaceruje, że to, że tamto, a w końcu przypominają sobie, że przecież to oni są tu bohaterami i wypadałoby coś zrobić. Sufler uszczypnął aktorkę w kostkę, więc aktorka się zmobilizowała i zawołała dramatycznieTongue
3. Rewa obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęła biec przed siebie. – skubana, miała kompas!
4. Za bardzo rozdmuchany ten akapit o szaleństwie, a tak naprawdę nie serwujesz czytelnikowi żadnego obłędu. Laskę goni potwór, nic dziwnego, że nieco spanikowała, no nie? Cóż to za wielkie szaleństwo?Wink
5. Piszesz, że to wiatr nakierował myśli Rewy na Katmandu i rodzinę – ale kilka akapitów wcześniej przecież ona się modliła, by Śiwa się zaopiekował rodziną. Czyli chyba już o tym myślała, no nie? Trochę więc ta późniejsza wzmianka, jakkolwiek sama w sobie ładna, to jednak nie na miejscu.

Podsumowując: fajny pomysł – dziunia zgwałcona przez yetiBig Grin Tego nie widuje się częstoBig Grin Zabrakło mi jednak klimatu i jakiejś nutki niepewności. Są tego próby, ale jeszcze trochę nieporadne. Są wielkie słowa, ale bez pokrycia. Niemniej pamiętaj o tym tekście, bo jakbyś popróbowała, mogłoby z niego wyjść coś naprawdę dobregoWink


No – to na razie tyle. Jutro kolejny odcinekBig Grin
~~~ Na emeryturze było nudno ~~~
Wróciłem więc. Tak trochę.
Odpowiedz
#9
Nae, jesteś w i e l k i! Ag przeprasza za angielszczyznę, ale mówi, że zawsze była kiepska w tytułach. Póki co się nie wydała, ale już wkrótce szykuje się do ataku (a zaręczyć mogę, że faktycznie będzie to naprawdę COŚ), a filmu nie widziała, bo nie lubi takowych o zombiakach. Dusioł (autor najbardziej epickiej sceny gwałtu w dziejach) też bardzo dziękuje. Wink


A tak poza tym, zapraszamy ponownie wszystkich do lektury. Bo po prostu warto! (ach ta skromność Angel )

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości