Kochać każdy może
Hej, Inkaustusowicze!
Pamiętacie, jak Wam obiecaliśmy odjechane teksty na Walentynki?
A Wy? Macie już swoją drugą połówkę na ten dzień? Połówkę Gorzkiej? Świetnie, będzie pasować do lektury. Zapraszamy serdecznie, a dowiecie się, jak kochają się smoki oraz rusałki i wąpierze, jak wygląda miłość w Teksasie lub w postapokaliptycznym świecie opanowanym przez zombie. A może jesteście ciekawi, jak robi t o Yeti lub Frankenstein, który został gwiazdą porno? Prezentujemy Wam IKAR'ową antologię tekstów niekoniecznie miłosnych w sam raz na Walentynki. Bo kochać w końcu każdy może.
Zapraszamy więc serdecznie do lektury!
EL MUERTO
Fraa
– Jesteś głupia – prychnęła Lucy, kręcąc się na koźle. – Nie po to nasze matki uciekły z Meksyku, żebyśmy teraz tam wracały.
Doreen McPeters pokręciła głową i popędziła konie.
– Nie wracamy do Meksyku – odparła po chwili namysłu, oplatając pukiel płomieniście rudych włosów na palcu.
– Ale prawie!
–Z Uvalde do Meksyku daleka droga.
– Bliższa niż z Austin.
Doreen machnęła ręką na przyjaciółkę i uśmiechnęła się do własnych myśli. Miarowe skrzypienie osi conestogi i tętent końskich kopyt wywoływały senność i już nawet lesiste wzgórza Texas Hill Country, które początkowo wzbudziły fascynację dziewcząt, nie przykuwały uwagi na tyle, by Lucy i Doreen przestały choć na chwilę marzyć o filiżance gorącej kawy i ciepłym łóżku. Łóżku w całkowicie obcym, ale też całkowicie własnym domu.
Dotychczasowe życie panny McPeters co prawda nie było usłane różami, ale nie dawało poważniejszych powodów do narzekania. Mieszkała u schorowanej ciotki przyjaciółki – ciotki nieźle sytuowanej, acz dotkniętej częściowym paraliżem. Doreen i Lucy opiekowały się starą kobietą wspólnie, dzięki czemu praca od razu stawała się lżejsza. Niemniej jednak rudowłosa piękność, za jaką uchodziła w Austin bratanica słynnego Johna McPetersa, pragnęła czegoś więcej. Marzyła o przecieraniu nieznanych szlaków, o namiętnych romansach i zachodach słońca nad tajemniczymi wzgórzami.
Nie upłynęło dużo czasu, jak otrzymała list – w nim zaś informowano ją, że odziedziczyła po wuju wcale okazały dom na obrzeżach Uvalde, niedaleko granicy z Meksykiem. Przez krótki okres co prawda Doreen miała pewne wątpliwości, co uczynić dalej z tą wieścią, ale nagła śmierć podopiecznej rozwiązała dylemat. Panna McPeters namówiła przyjaciółkę na wspólną podróż i już wkrótce dwie młode damy ruszyły na krytym wozie ku nowemu życiu.
***
– To tu? – Lucy zeskoczyła z kozła i zmrużyła oczy. Nie tak Doreen przedstawiała tę okolicę. Miały być romantyczne wrzosowiska, przystojni mężczyźni i zachodzące słońce. Z jakiegoś powodu brunetka była przekonana, że w Uvalde wiecznie powinno zachodzić słońce. Po opowieściach przyjaciółki każda inna pora dnia wydawała się Lucy wysoce niestosowna.
– Tu. – Doreen skinęła głową.
Podróżniczki przez chwilę spoglądały na Uvalde z zaskoczeniem przemieszanym z rozczarowaniem. Miasto nie było tak całkiem brzydkie. Problem polegał raczej na tym, że trudno było tu mówić o jakimkolwiek mieście. Kilka domów z doszczętnie spłowiałymi szyldami tłoczyło się wokół studni, od której na cztery strony odchodziły wąskie, błotniste uliczki. Im dalej od centrum, tym bardziej przysadziste i rozparte na boki były posiadłości. A w końcu, zupełnie w oddali, dawało się dostrzec sady i ogrodzone pastwiska. Tam właśnie, między stadem długorogich krów a równym szeregiem jabłoni, czerniły się otchłanne okna owdowiałego domu McPetersa.
Conestoga skręciła z cierpliwym skrzypieniem i potoczyła się w stronę schedy po starym Johnie.
***
To miała być pierwsza wyprawa do saloonu, toteż Doreen była prawdziwie podekscytowana. Wiadomo, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz: panna McPeters była absolutnie zdeterminowana, by było to wrażenie piorunujące. Płomiennorude włosy, z pomocą Lucy, starannie upięła w kok z zalotnie wypuszczonymi tu i ówdzie puklami. Czoło okalał ciąg drobnych, bardzo pieczołowicie kręconych przez cały ranek loczków. Zielona, wydekoltowana suknia może i nie nadawała się na warunku panujące w Uvalde – Lucy wielekroć wytykała przyjaciółce, że po pierwszym lepszym przejściu przez ulicę kiecka będzie cała uwalana w błocie – ale nie pozostawiała przynajmniej wątpliwości co do tego, kto ma być gwiazdą tego wieczoru. Miękki jedwab oblewał smukłe ciało Doreen, koronki osłaniały jednocześnie nie osłaniając, a z małą pomocą gorsetu piersi panny McPeters wydawały się niemal imponujące.
– Idziemy – oznajmiła w końcu Doreen, z zadowoleniem okręcając się przed lustrem. Lucy westchnęła, zarzuciła na skromną, błękitną suknię niebieski płaszczyk i ruszyła za przyjaciółką.
***
Wrażenie w istocie było piorunujące. Choć nie do końca w ten sposób, jak to sobie wyobrażała Doreen.
***
– Może jednak panienka się czegoś mocniejszego napije? – bąknął niepewnie barman, podsuwając roztrzęsionej kobiecie szklankę whiskey. A przynajmniej czegoś, co udawało whiskey.
Panna McPeters pokręciła tylko głową i otuliła się szczelniej prochowcem któregoś z mieszkańców Uvalde. Ludzie powoli zaczęli tracić zainteresowanie dziwaczną przybyszką, więc w ciszy tu i ówdzie znów zaczęły podnosić się przerwane rozmowy, a od strony pianina dobiegły nieśmiałe takty jakiejś melodii.
– Daj mi to. – Lucy bez wahania sięgnęła po szkło i jednym haustem opróżniła je z całej zawartości. – No, cukiereczku – podjęła, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki. – Opowiadaj. Co się stało, kiedy wyszłyśmy na ulicę? Wróciłam do pokoju po kapelusz, a kiedy zeszłam, ciebie już nie było. Przypomnij sobie.
Doreen zatrzęsła się od własnych myśli. Nie chciała niczego opowiadać. I tak by jej nie uwierzyli.
***
Szczebiocząc radośnie, przyjaciółki wyszły z domu i stanęły na nierównym, drewnianym ganku. Saloon nie był daleko. Szczerze mówiąc, w tej mieścinie nic nie było daleko. Widziały kołyszący się na wietrze szyld i brudne okna. Gdyby nie gwar, najpewniej słyszałyby muzykę.
– Kapelusz! – zawołała nagle Lucy.
– Przecież to niedaleko, przejdziemy tak – zaoponowała Doreen, ale brunetka jej nie słuchała. Jako dobrze wychowana dama, nie zamierzała paradować po mieście z gołą głową.
– Zaraz będę – ucięła tylko, po czym znikła za przeszklonymi drzwiami werandy.
Dokładnie w tym momencie panna McPeters poczuła, że ziemia drży, jakby nadbiegało stado bydła. Doreen rozejrzała się z niepokojem, ale nie zauważyła niczego niepokojącego.
Kiedy jednak rozległ się śmiech i dobiegające z oddali, powtarzane w kółko Venganza! Venganza!, nie potrafiła już udawać przed samą sobą spokoju. Przestąpiła z nogi na nogę, po czym cofnęła się, by znaleźć schronienie wewnątrz domu. Nie wycofała się jednak zbyt daleko, bo uderzyła w coś plecami. Kiedy się odwróciła, z zaskoczeniem stwierdziła, że stoi przed nią mężczyzna. Obok niego przebierał kopytami koń i toczył pianę z pyska.
Nieznajomy ukłonił się nonszalancko, a na jego twarzy wykwitł paskudny, lubieżny uśmiech.
Oczy Doreen rozszerzyły się ze zdumienia i przerażenia. Kobieta postąpiła krok w tył, potem kolejny, a potem nagle przestała wyczuwać grunt pod obcasami. Zamachała rękami, zdążyła tylko pisnąć, po czym spadła z ganku wprost na błotnistą ulicę. Była jednak zbyt przerażona, by przejmować się uwalaniem nowej, pięknej sukni w rozdeptanej brei – po prostu podniosła się do klęczek, przepełzła w ten sposób kilka metrów, aż w końcu zdołała stanąć na drżące nogi i oprzeć się o koniowiąz. Nim jednak uspokoiła oddech, usłyszała za sobą pełen irytacji krzyk, a wkrótce wielość kół, kopyt i trzasków bata wypełniła przestrzeń. Dopiero później Lucy dowiedziała się od gapiów, że Staremu Katzowi poniósł koń i wpakował się w stojącą na ulicy kobietę razem z wozem pełnym jaj.
W końcu Doreen, drżąca, wściekła, ze zmierzwioną fryzurą, cała w błocie zmieszanym z żółtkami, posiniaczona, wciąż ze wspomnieniem straszliwej zjawy z ganku, dotarła do saloonu – a właściwie została do niego wwleczona przez Lucy, która z domu wybiegła w sam raz na awanturę z właścicielem kurzej fermy.
– To był… To był… On nie miał… – jęczała Doreen, nie była w stanie jednak wyartykułować niczego, co w jakikolwiek sposób pomogłoby zgromadzonym rozwiązać zagadkę ataku paniki młodej damy.
A zgromadzonych było już całkiem dużo: pianista porzucił instrument i podszedł do lady, wyciągając z zaciekawieniem szyję. Goście podnosili się od okrągłych stolików i niespiesznie, niby mimochodem, również zbliżali się do baru, nikt jednak nie kwapił się do zamawiania następnych kolejek.
Barman, okrąglutki staruszek w równie okrąglutkich binoklach na nosie, łysy na czubku głowy, za to owłosiony na dłoniach, widząc wchodzącą Lucy z Doreen uwieszoną jej u szyi, czym prędzej wygładził koszulę, odchrząknął i polał whiskey. Panna McPeteres jednak, usiadłszy przy ladzie, westchnęła tylko rozdzierająco, po czym jej ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz. Ktoś podał płaszcz, którym Lucy okryła przyjaciółkę.
I tak to trwało. W końcu gapie się znudzili, a brunetka uznała, że trunek nie może się marnować.
– No, cukiereczku? Co się stało? – dopytywała Lucy, skinieniem głowy dając barmanowi znać, by nalał jeszcze.
– On nie miał… – znów jęknęła Doreen.
– Jak wyglądał? Co mówił? – drążyła przyjaciółka.
Panna McPeters potoczyła wokół nieprzytomnym wzrokiem. Zdawała się wcale nie dostrzegać bielonych filarów, podtrzymujących strop, podestu z pianinem, bejcowanej lady ani brudnych, zarośniętych gości. Patrzyła gdzieś poza to wszystko i widziała tam okropności, o których ludzie słuchają tylko czasem w legendach ludowych.
– Miał głowę – zaczęła w końcu szeptem Doreen – w sombrero.
– Meksykanin? – Lucy uniosła głowę i rzuciła barmanowi pytające spojrzenie. Ten jednak tylko wzruszył ramionami.
– Nie mieszkają tu żadni – odparł. – Ale panienka musi zrozumieć, że tak blisko granicy to nie jest nic dziwnego. U panienki w wielkim mieście pewnie inaczej to wygląda, ale tu… Nie zapomną szybko o Bexar. I o tym wszystkim…
– Macie tu bandytów z Meksyku?! – zawołała przerażona Lucy.
– Nie, nie, to nie tak! – Barman gwałtownie zamachał rękami. – Ale po wojnie… Pewien żal… A że granica blisko…
Ale młoda dama już nie słuchała. Prychając i rzucając krytyczne uwagi odnośnie zabitych dechami, przygranicznych dziur, chwyciła Doreen pod ramię i opuściła saloon.
***
Mimo że willa starego Johna miała pokaźną kubaturę, to pokoik na poddaszu, gdzie mieściła się jedna z sypialni, nie był duży. Panna McPeters nie wyglądała jednak, jakby potrzebowała w tej chwili przestrzeni do hasania. Lucy delikatnie ułożyła przyjaciółkę na łóżku i okryła kocem, sama zaś, otworzywszy okno, przycupnęła przy stole. Przez pewien czas wodziła spojrzeniem po pomieszczeniu, aż w końcu wzrok jej zatrzymał się na odrapanej toaletce i brudnym lustrze.
Tuż obok szkatułki ze srebrnymi okuciami leżała czerwona róża, a pod nią – list.
Brunetka rozejrzała się, ale prędko skonstatowała, że w pokoju żaden włamywacz nie miałby szans się ukryć. No i zresztą, pomyślała, jaki włamywacz przy zdrowych zmysłach włamywałby się po to, żeby zostawić kwiaty?
W ślicznej, czarnowłosej główce ani razu nie pojawiła się myśl, że włamywacz wcale nie musi być przy zdrowych zmysłach, a wręcz przeciwnie, dopiero takiego pomylonego należałoby się bać.
Lucy uspokoiła się więc i podeszła do toaletki.
Na kopercie zamaszystym pismem zanotowano imię Doreen.
Brunetka przygryzła wargę i zastanowiła się, zerknąwszy przelotnie na przyjaciółkę. Panna McPeters wciąż się trzęsła i sprawiała wrażenie nieobecnej. Treść listu mogłaby ten stan jeszcze pogorszyć. No, chyba że to coś miłego, wtedy może nawet by pomogło? Po zastanowieniu, Lucy rozdarła kopertę i rozłożyła kartkę. Postanowiła. Zerknie tylko, co to takiego, a jeśli coś przyjemnego, to spróbuje nakłonić Doreen do przeczytania. Jeśli nie – poczeka na odpowiedniejszą chwilę.
Lucy uśmiechnęła się. No proszę, były tu tylko chwilę, a Doreen już podbiła serce jakiegoś biedaka z Uvalde.
Przycupnąwszy na łóżku, delikatnie pogładziła przyjaciółkę po ogniście rudych włosach. Panna McPeters, blada jak ściana i spocona, nie zareagowała. Brunetka, nie zrażając się, położyła różę na kocu, którym przykryta była druga z dziewcząt, po czym na głos odczytała liścik.
– Vuvais…? – szepnęła po chwili Doreen.
– Jak się czujesz? – odpowiedziała pytaniem Lucy.
– Kim jest Vuvais? Widziałaś go?
– Nie. – Brunetka potrząsnęła głową ze smutkiem. – Ale rano na pewno nic tam nie leżało, a jak wróciłyśmy, znalazłam różę i kopertę. Przepraszam, że otworzyłam. Bałam się, że to coś złego…
– Och, nic nie szkodzi. – Doreen uśmiechnęła się i machnęła ręką, siadając. – Daj mi to.
Lucy wręczyła przyjaciółce list, który ta jeszcze raz dokładnie przeczytała, bezgłośnie powtarzając sobie słowo po słowie.
– To Francuz? – spytała w końcu panna McPeters.
– Vuvais… Vuvais… Może być, że tak. Trzeba będzie kogoś dyskretnie podpytać, czy mieszka tu jakiś Francuz.
– To we Francji jest ta krzywa wieża, prawda?
– Nie, głuptasie! – Lucy roześmiała się, krótko i perliście. – To w Anglii. We Francji jest wieża Eiffla. Wygląda jak duża litera A.
– Ach tak, rzeczywiście… – Doreen wpatrzyła się w różę i list. Oczami wyobraźni widziała już siebie z oblubieńcem w eleganckiej restauracji, z widokiem na strzelistą wieżę w kształcie litery A. Musiała przyznać, że była to kusząca wizja.
Następnego dnia panna McPeters odzyskała formę. Zaraz po wschodzie słońca wybiegła z domu i pomknęła do saloonu – była przekonana, że jeśli ma gdzieś zasięgać informacji, to właśnie tam. Gdy tylko dopadła do lady, grubiutki barman uśmiechnął się z zakłopotaniem i pytająco uniósł brwi. Doreen skinęła głową, w odpowiedzi na co wkrótce otrzymała kolejkę whiskey. Nim jednak podjęła próbę wypicia trunku, zagadnęła, obracając szklankę w palcach:
– Dużo osób tu przychodzi, prawda?
– Właściwie każdy. – Barman postarał się wzruszyć ramionami tak obojętnie, jak tylko potrafił, jednak na jego obliczu wykwitł uśmiech. – Chłopcy nie mają dużego wyboru. Ale panienka powinna zajrzeć do kawiarni. Mamy ją od niedawna, ale moja żona-
– Musisz dobrze znać ludzi, no nie? – przerwała Doreen, której nie interesowała ani żadna kawiarnia, ani tym bardziej małżonka barmana.
– Tyle o ile. – Kolejne wzruszenie ramionami. I znów uśmiech.
– Francuz.
Pytające uniesienie brwi.
– Mieszka tu jakiś Francuz? – rozwinęła pytanie Doreen, niepewnie mocząc usta w whiskey.
– Prędzej bym się spodziewał, że panienka zapyta o Meksykańców. Ale Francuz…? Licho tam wie… – Grubasek podrapał się po łysinie i odchrząknął. – Jest jeden z Europy – podjął w końcu – ale nie bardzo wiem, gdzie on tam urodzony… Vesp- nie, inaczej… Valen… A cholera by z nim, takie jęczące imię ma, że nigdy nie zapamiętam!
– To na pewno on! – Doreen klasnęła w dłonie. – Gdzie on mieszka? Jaki jest? Muszę wiedzieć!
Barman wydawał się nieco spłoszony emocjonalną reakcją panny McPeters, ale odruchowo napełnił jej szklankę i odparł:
– Prowadzi sklepik z narzędziami po drugiej stronie-
– Dzięki, dzięki, dzięki! – zawołała Doreen i już miała wybiec z saloonu, kiedy grubasek odchrząknął nieco głośniej niż zwykle i znacząco stuknął paznokciem w szklankę.
– Czypiędziesiąt – oznajmił.
– Słucham? – Skonfundowana panna McPeters gwałtownie zamrugała.
– Za to co wypite wczoraj i dziś. Trzy pięćdziesiąt się należy.
***
Przez kolejne dni Doreen zupełnie zapomniała o widmie z ganku. Codziennie rano, kiedy się budziła, na toaletce znajdowała różę i liścik od adoratora. Kobieta próbowała przyłapać swojego wielbiciela w nocy, kiedy musiał się zakradać do pokoju, ale nigdy jej się to nie udało. Najwyraźniej Francuz – panna McPeters była już absolutnie przekonana o tym, że to właśnie z nim ma do czynienia – miał jakieś sztuczki na bezszelestne podłożenie upominku.
Którejś nocy wreszcie Doreen wpadła na nowy pomysł: postanowiła odpisać i wieczorem zostawić liścik w tym samym miejscu na toaletce. Żeby nie spłoszyć oblubieńca, ograniczyła się jedynie do zapewnień o wdzięczności i do oględnego wyrażenia radości z powodu jego uczucia.
Pierwszej nocy wielbiciel nie zabrał listu.
Nad ranem Doreen pacnęła się otwartą dłonią w czoło i dopisała na kopercie „Vuvais”, a nad imieniem narysowała mały kwiatek. Prawdę mówiąc, tuszowała w ten sposób kleksa, ale i tak wyszło całkiem uroczo.
Następnej nocy doszło do wymiany korespondencji. Okazało się zresztą, że Francuz musiał albo przychodzić dwa razy, albo pisał swoje notatki na poczekaniu, stojąc przy toaletce, bo Doreen ze zdumieniem odkryła, że jej odpisał – obiecywał, że nigdy nie pozwoli nikomu dotknąć listu od niej, że kiedy myśli o tym, jak jej śliczna rączka kreśliła te piękne słowa, to- i takie tam różne rzeczy pisał.
Doreen spąsowiała i schowała wiadomość pod materac łóżka, tam gdzie ukryła wszystkie pozostałe liściki.
***
Francuz był całkiem estetyczny. Może nie jakiś powalający, ale prezentował się wcale przyzwoicie. Śniady, gładko ogolony, w czystej koszuli, mimo że praca w sklepie z narzędziami nie skłaniała do zbytniej elegancji.
– Dzień dobry… – Doreen wyciągnęła dłoń i nieśmiało spuściła wzrok, czując, jak rumieniec wspina jej się od piersi na policzki.
– Bonjour, mademoiselle – odparł sklepikarz, tak zaskoczony obecnością klientki, że aż zapomniał o języku angielskim. Po chwili jednak się opamiętał i podjął już w mowie zrozumiałej dla Doreen: – Co panienkę sprowadza w moje skromne progi?
Panna McPeters cofnęła rękę.
– Podobno ma pan tu… sklep – szepnęła niepewnie, łypiąc na boki. Wokół leżały starannie posegregowane szpadle, kilofy, gwoździe w blaszanych pudełkach, a także inne narzędzia, które Doreen kojarzyły się jedynie z zadawaniem bólu w wymyślny sposób.
– Tak… mam.
– Ładnie tu.
– Dzię… kuję. Chyba.
Młoda dama wreszcie wzięła głęboki oddech i odważyła się spojrzeć na rozmówcę, prosto w jego ciemne, zdziwione oczy.
– Dziękuję za kwiaty. Bardzo ładne. – Dygnięcie.
Sklepikarz podrapał się po karku z zakłopotaniem, ale po chwili odpowiedział:
– Znalazłaś je?
– Oczywiście. – Doreen uśmiechnęła się najsłodziej jak tylko potrafiła.
– Nie chciałem wyjść na stupide. – Podobnie jak barman, Francuz niby-obojętnie wzruszył ramionami.
***
Sielankę kolejnych dni przerwało bicie dzwonu i paniczny krzyk:
– El Muerto! El Muerto się zbliża!
Doreen i Lucy wybiegły na ganek. Panna McPeters zadrżała: znów słyszała tętent kopyt. Przeszył ją dreszcz. Złapała przyjaciółkę za ramię i ścisnęła.
Niebo zasnuły stalowoszare, ciężkie chmury, a wiatr zrywał przerażonym przechodniom kapelusze z głów. W powietrzu niósł się zgrzytliwy, zachrypnięty śmiech, który jednakowo mroził krew w żyłach dostojnym matronom, dzieciom i samemu szeryfowi. Po ulicy ze świstem przetoczył się samotny, wyschnięty szarłat, podczas gdy pod niebo znów wzniósł się okrzyk Venganza! Venganza!
– To on? To on cię wtedy tak przeraził? – szepnęła ze ściśniętym gardłem Lucy.
Doreen tylko skinęła głową.
– Wracajmy do środka. – Brunetka chciała się wycofać, ale panna McPeters w odpowiedzi tylko mocniej zakleszczyła dłoń na jej ramieniu.
– Nie. Nie cofaj się – powiedziała zduszonym głosem. – Do przodu. Idź tylko tam, gdzie widzisz drogę. Nie cofaj się w ciemno.
Wobec tak przedstawionej sytuacji, dziewczęta udały się do salonu, który w jakiś sposób zaczął dawać im pewne poczucie bezpieczeństwa. Zresztą nie były w tym osamotnione, bo wewnątrz lokalu zgromadził się już całkiem znaczny tłumek. Ludzie patrzyli na siebie niepewnie, usiłując siedzieć jak najdalej od drzwi i okien.
– Panienki szybko schowają się za ladą! – zawołał barman, gestem przywołując młode damy do siebie.
– Kto to jest?! – pisnęła przerażona Doreen, kiedy już usadowiły się wygodnie na beczkach.
– El Muerto! – Grubasek powiedział to takim tonem, jakby miało to wszystko wyjaśnić. Widząc jednak pytające, nieskalane myślą spojrzenia dziewcząt, łypnął na tłumek pozostałych gości, którzy cisnęli się przy barze, ściszył głos i podjął: – El Muerto! Bezgłowy jeździec, potwór, który krąży w okolicy, szukając zemsty.
– Za co? – przerwała Lucy.
– Pół wieku temu El Muer- Vidal, tak się wtedy nazywał, zdradził swoich ludzi w Bexar. Wydał ich Teksańczykom, sprzedał za swoje życie. A potem… Potem, kilka lat po rewolucji, Creed i jego ludzie znaleźli go i-
W tym momencie opowieść przerwała Doreen, która zachłysnęła się gwałtownie i zbladła.
– To on – jęknęła słabo.
Tętent kopyt rozlegał się tuż-tuż, jakby El Muerto przejeżdżał właśnie pod saloonem. Wszyscy wstrzymali oddech i zastygli w bezruchu. Wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew, a okrzyki Venganza! Venganza! wwiercały się do samej podświadomości, budząc pierwotny, bezbrzeżny lęk.
W jednym z okien Doreen ujrzała potężną, czarną sylwetkę konia, szybko jednak odwróciła wzrok, nim zdążyła przyjrzeć się jeźdźcowi. Brudne szyby na szczęście uniemożliwiały zbyt dokładną obserwację.
Vuvais!, pomyślała nagle panna McPeters, zakrywając dłonią usta. Poderwała się z miejsca i wybiegła zza lady.
– Gdzie lezie?! Wracaj! – syknęła za przyjaciółką Lucy, Doreen jednak machnęła ręką, przełknęła głośno ślinę, po czym wypadła na ulicę.
Tętent kopyt oddalał się, kiedy przerażona, ale zdeterminowana młoda kobieta pędziła do sklepu z narzędziami. Wiatr dawno już zerwał jej kapelusz, a błoto bryzgało spod botków na błękitną, szeroką spódnicę, ale Doreen teraz o tym nie myślała. Przypominała rozpędzoną kometę, z ciągnącą się za nią smugą płomiennorudych włosów.
Wpadła do sklepu i otarła pot z czoła. Francuza nigdzie nie było widać, więc najpewniej znajdował się na piętrze, w swoim małym pokoiku, w którym sypiał i prowadził rachunki.
Po wąskich, skrzypiących schodach panna McPeters wbiegła na górę.
– Jesteś tu? To ja, Doreen! – szepnęła, stanąwszy przed drzwiami, a potem nacisnęła klamkę.
Pokój jednak był pusty. Kobieta weszła do środka i podkręciła płomień w lampce naftowej, stojącej koło łóżka. Łagodne, rozedrgane światło zalało pomieszczenie. W tym blasku Doreen dostrzegła kilka zmiętych kartek obok lampy – odruchowo wygładziła jedną z nich i zerknęła na tekst. Widniało tam kilka fraz, takich jak Piękna Lucy, Droga Lucy czy Wybacz mi moją śmiałość, Panienko Lucy. Za każdym razem jednak autor się rozmyślał i kilkoma zdecydowanymi liniami przekreślał to, co napisał do tej pory.
Na podłodze pod łóżkiem leżał wyschnięty bukiecik polnych kwiatów.
***
Łkając, Doreen wróciła do siebie.
Lucy! Jej przyjaciółka, Lucy! Zdradziła ją!
Kiedy panna McPeters otwierała drzwi pokoju, jej wzrok padł na kąt między łóżkiem a nocną szafką – na podłodze leżał bukiecik, zupełnie taki jak u sklepikarza. Francuz musiał położyć tu te kwiaty dawno temu, pewnie spadły, kiedy Lucy układała majaczącą Doreen pierwszego dnia… Lucy!
Młoda kobieta zgrzytnęła zębami i podniosła bukiet. Popatrzyła przez łzy na drobne kwiatki, a w końcu rzuciła je na łóżko i odwróciła się.
Na toaletce leżała róża. Obok liścik i coś jeszcze: pakunek zawinięty w czerwony, miękki aksamit.
Prychnąwszy pogardliwie, Doreen strąciła kwiat na podłogę, po czym otworzyła kopertę.
Treść listu, w obliczu właśnie odkrytej zdrady, wydała się pannie McPeters co najmniej niestosowna. Z narastającą furią kobieta odrzuciła notatkę i w końcu sięgnęła po pakunek.
Z delikatnej tkaniny wytoczyło się jeszcze ciepłe serce i z mokrym plaśnięciem upadło na podłogę.
Doreen cofnęła się bez tchu, ale znów uderzyła w coś plecami.
Jeszcze nim się odwróciła, wiedziała, kto za nią stoi.
Vuvais stał nieruchomo, w jednej ręce trzymając zakrwawiony nóż, w drugiej zaś sombrero, w którym tkwiła uwiązana kilkoma sznurkami głowa. Z szyi El Muerto wydobywał się gorący, cuchnący zgnilizną opar.
– Moja venganza! – zawołała głowa Meksykanina, a tułów odrzucił nóż i złapał Doreen za przedramię. – Pisałaś, że jesteś moja, señorita. Pisałaś, że zbierasz moje listy i czytasz je, kiedy jesteś triste. Że róże-
– To ty…! – pisnęła zszokowana Doreen, ale nie potrafiła więcej z siebie wydobyć. W półmroku za łóżkiem dostrzegła leżącego w kałuży krwi Francuza ze sklepu z narzędziami.
Nigdy nie zapytała go o imię, ale nazywał się Valentin.
Porno vincit omnia
Michał Erazmus
Frankenstein miał największego kutasa w mieście, a Hollywood to miasto nie byle jakie. Każdy mu zazdrościł, każda o nim śniła, a wszyscy kupowali filmy. Bo Ameryka kocha swoich superbohaterów, dysponujących imponującymi, nadprzyrodzonymi talentami. Ale Frankenstein był także najsmutniejszym człowiekiem Kalifornii. Pomimo powszechnego szacunku, sławy z serii klękajcie narody, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, patrz, potrafię rozebrać się w dwóch i pół ruchach, odczuwał gdzieś w swym doskonale wyrzeźbionym ciele pustkę i wieczne niespełnienie. Postanowił więc coś w tym monotonnym życiu gwiazdy porno zmienić.
A wszystko zaczęło się pewnego stycznia, który to Frankenstein rozpoczął z przytupem. Noworoczne postanowienie pomylił sobie z mocnym poprawy i uparł się je dotrzymać. Na domiar złego, by nie zapomnieć, na żółtych karteluszkach nakreślił je w kilkudziesięciu kopiach, po czym pooblepiał nimi swój urokliwy penthouse z widokiem na najwyższe palmy LA. Z każdego kąta obserwowało go odtąd jedno proste zdanie: „Miłość wszystko zwycięża”. Gapiło się, karciło wzrokiem i groźnie kiwało palcem, za każdym razem, gdy sprowadzał sobie koleżanki-tylko-na-jedną-noc. Miał się w końcu zmienić – tak! – ustatkować – tak! tak! – postanowił znaleźć sobie narzeczoną, zakochać się, a potem ożenić. Każdemu facetowi odpływa czasem krew i wraca do mózgu.
No więc wypraszał wszystkie dopiero po śniadaniu, smakując powoli i uparcie wierząc, że znajdzie tę jedyną. Ale nic z tego, jak to zwykle bywa, najlepsze laski przyjmują tylko u siebie, trzeba się ruszyć i zacząć działać. Nie zastanawiając się długo, zamknął na cztery spusty swój urokliwy penthouse z widokiem i rozpoczął poszukiwania. Na mieście powiedzieli mu, że owszem, mogą mu po znajomości zorganizować casting, nie ma sprawy, ale niech nie liczy, że znajdzie materiał na żonę, wszystkie góra na dwa sezony. A poza tym będą musieli podpisać kontrakt, sześćdziesiąt dziewięć procent. Ogarnął go jeszcze większy smutek, ale wciąż się nie poddawał, postanowił wrócić do źródła.
Gwiazdor swój pseudonim sceniczny odziedziczył po ojcu – szalonym naukowcu, sławnym zbiegu z Genewy, poszukiwanym w kilkunastu krajach za ponoć nieetyczne eksperymenty na ludziach – po Wiktorze Frankensteinie. W pełnym pustych lal LA, tylko jego stary mógł pomóc. Znał wszystkie najlepsze partie, w końcu sam im wszczepiał botoks. Najlepsza fucha w stolicy najpiękniejszego kiczu.
Zamek taty wznosił się na najwyższym wzgórzu Hollywood, czyli dokładnie tam, gdzie najbliżej spadającym gwiazdom. Zacisze, spokój i klimat grozy w postaci paru kruków nad urwiskiem w ogrodzie. Początkowo ojciec przyjął syna marnotrawnego chłodno i podejrzliwie, ale gdy tylko usłyszał o problemie, z którym przybywa potomek, natychmiast zaświeciły mu się starcze oczy i rozentuzjazmowany pognał do lochów zamczyska. Naprawdę ucieszył się, że znów nadarza się okazja, by odkurzyć warsztat, że znów może oddać się z młodzieńczym zapałem zapomnianej pasji. Z tej radości pół nocy pili, potem w skupieniu rysowali, kreślili plany, znów pili, piłowali, łączyli, szyli i lutowali, przelewali i mieszali kolorowe eliksiry oraz kolejne koktajle. Podobno na pobliskim cmentarzu następnego dnia znaleziono rozkopane groby, a całą okolicę spowić miała tajemnicza, niebieska mgła.
Bez wytchnienia pracowali ramię w ramię, by rankiem móc podziwiać wspólne dzieło – prawie-wskrzeszoną Betty Boop. Nie ma nic wspanialszego, niż zapach swojej ukochanej o świcie, pomyślał młody Frankenstein, który wybrał sobie dziewczynę z magicznego katalogu ikon starego stylu. Kupiła go swym dziewczęcym urokiem i zalotną podwiązką. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że kobietę zdecydowanie łatwiej namalować, niż stworzyć, żebra się przydają. Na razie spokojnie była sobie jeszcze martwa, niczego nieświadoma. Potrzebowali tylko burzy z piorunami i tajemniczego składnika G, którego miał dostarczyć superbohater po przejściu trzech prób, tak przynajmniej przekonywały najstarsze numery playboy’a. I w ten oto sposób, gdy nieszczęsny romantyk niemalże odnalazł już upragnione spełnienie, smutek powrócił i zaatakował ze zdwojoną siłą. A było już tak blisko.
Ale zawsze twarda gwiazda porno powiedziała sobie w duchu, że miłość wszystko zwycięża i Frankenstein znów znalazł się w drodze. Zgodnie z instrukcjami mądrego ojca – musiał odnaleźć czarnoksiężnika, który miał u nich dług i na pewno posiadł sekret składnika G. Dowiedział się także, że niejaki doktor Oz kilka lat temu przeniósł się do Las Vegas, bo znaleźć tam można zdecydowanie więcej tornad albo kasyn. A czasu też miał niewiele. Brakujący element kobiecości Betty musiał dostarczyć przed północą w Dniu Zakochanych, w przeciwnym wypadku jego namiętna kochanka przemieni się w jęczącą wiedźmę.
Wyruszył więc w drogę. Gnał międzystanową, czerwone ferrari pomrukiwało cicho, od czasu do czasu zarzucając na prawo lub lewo, panicznie bojąc się białych ciągłych. Kalifornijskie winnice skąpane w niebieskim świcie pomału zaczynały blednąć i się przerzedzać, ustępując miejsca pustyni i szczytującemu samodzielnie słońcu. Frankenstein założył czarne Ray-Bany i zaczął nucić pod nosem głodne kawałki Sex Pistols o tym, jak Sid poznał Nancy. Miłość wszystko zwycięża, powtórzył jeszcze kilka razy, miał kaca, a na kaca najlepiej działa koncert frazesów. I znów pomyślał o swej słodkiej Betty.
Ale czas wrócić do rzeczywistości. Był dziewiąty lutego, zostało pięć dni. Najpierw musiał znaleźć Dorotkę, bo tylko Dorotki gościł u siebie doktor Oz. Jak wiadomo, najłatwiej je spotkać w przydrożnych barach. I dobrze, bo przez to całe zamieszanie z wskrzeszaniem zapomniał o jedzeniu, a na samej miłości żaden prawdziwy mężczyzna długo nie pociągnie.
Zakurzony przydrożnym piaskiem Nevady lokal krzyczał na wszystkich, że serwuje najlepszą kawę w całej Ameryce. Frankenstein z zawodem stwierdził, że podany mu napój jest dużo gorszy w smaku, niż przypuszczał, że jest to w ogóle możliwe. Wybrał jeden z licznych pustych stolików, długo nie musiał się rozglądać, bo ją dostrzegł od razu. Śliczna kelnereczka w za krótkiej, szatkowanej niebieską kratką sukience. Podjechała do niego na rolkach z pytaniem, czy coś sobie jeszcze życzy, a on na to, że za pół godziny w jego ferrari, zaczerwieniła się, ale grzecznie pokiwała głową. Jego sława była zbyt twarda, by odmówić, w końcu wszystkie marzą o gwiazdach z LA.
Spokojnie sączył ohydny napój, gdy do lokalu wpadł gość z telewizorem zamiast głowy. I się zaczęło. Wyświetlał akurat kreskówkę z gościnnym udziałem Betty. To był znak. A skoro tak, od razu, bez zbędnego pieprzenia podszedł do najromantyczniejszego Frankensteina w barze. American Dream, przedstawił się, podał rękę i spytał, czy postawi mu piwo albo pięć. Po czym dosiadł się i zaczął opowiadać swoją historię, podobno zawsze działało.
American Dream miał w życiu przesrane wieczne pod górkę. W wieku pięciu lat, gdy zaciął mu się obraz transmisji meczu, ojciec wyrzucił go przez okno. Wyrzutek ich wspanialej ojczyzny od tamtej pory włóczy się po Stanach, podróżując autostopem, kolekcjonując kolejne klęski i porażki. Frankenstein postawił kilka kolejek, bo zrobiło mu się chłopaka żal, takie biedne ucieleśnienie pecha, doskonale pasujące do jego smutku. A poza tym gwiazdy porno wierzą w karmę, pamiętaj, co dajesz i w kogoś wkładasz, zawsze zostanie ci zwrócone. No i miał telewizor zamiast głowy, a to duża zaleta. Zwłaszcza gdy planuje się długą podróż.
W ten sposób Frankenstein zdobył towarzysza wyprawy i wspólnika. Zaczaili się na tyłach lokalu. O umówionej porze Dorotka ochoczo podjechała na rolkach do czerwonego wozu. Już nie taka grzeczna, śmiało stanęła przed swym idolem, uwodzicielsko okręcając loki wokół paluszka, intensywnie świdrując wzrokiem każdym centymetr kwadratowy świetnie wyrzeźbionego ciała gwiazdy porno. Czarne Ray-Bany zsunęły się z nosa i z podziwu gwizdnęły. Ferrari poczerwieniało jeszcze bardziej, gdy delikatną rączką objęła klamkę, a Frankenstein od razu do pionu i reakcja, jest dżentelmen, więc otwiera drzwi i wpuszcza damę przodem. Bo tył ma niczego sobie, a w myślach już dawno temu od tyłu i klasycznie poznał pannę w i bez niebieskiej kraty. I samochód na parkingu rozpoczyna taniec, słońce jest wysoko, asfalt gorący i parzy w opony. Hop, góra, hop, dół, na plecach odciśnięta kierownica, hop, hop, pieczątka każdej amerykańskiej nastolatki. Bo siedzenie kierowcy tak naprawdę stworzone jest dla dwojga. Masz prawo jazdy? Awesome. I to działa na nie wszystkie, potrafisz, to prowadź i pokaż jak, hop, hop. W końcu szamotanina kończy się, a poranieni i podrapani Frankenstein oraz American Dream obezwładniają piękną kelnereczkę. Oczywiście delikatnie, szanując jak wszystkie damy, związali, zamknęli Dorotkę w bagażniku i ruszyli w dalszą drogę.
Las Vegas Parano, droga numer sześćdziesiąt dziewięć, czarna dziura w samym centrum Ameryki. Frankenstein ze zdziwieniem zauważył, że odkąd ma nowego towarzysza podróży, świat stał się jakby bardziej zielony, uduchowiony i ospały. Wszystko pulsowało w rytm puszczanej przez American Dream muzyki. Panta rhei, jakieś przygody, zajazdy, jazdy i zjazdy. Właściwie dziś pamięta tylko strzępki i pojedyncze obrazy. Wraz ze swą pamięcią stracili gdzieś rachubę czasu i rozsądek. To chyba powietrze, lepkie od potu i reszty płynów Nevady. Słodkie krople leniwie spływające po talii i szyjkach butelek coca-coli, szerokie w gardle, szczupłe w udach, czarne skarby pustyni. Doprawdy, dobry towarzysz podróży to podstawa.
Wszystko to jednak sprawiło, że w Las Vegas zjawili się wieczorem trzynastego lutego. Czyli zostały niecałe dwa dni. Miasto przywitało ich czarującym uśmiechem i zaproszeniem do gry. Ty nie masz serca, a ty głowy, nikt was nie zrozumie lepiej, niż starzy, dobrzy jednoręcy. Kolejne kasyna mamiły i obiecywały, a Frankenstein powtarzał coraz głośniej i głośniej – miłość wszystko zwycięża. Wtem z największego neonu zszedł do nich mechaniczny kowboj. Zdjął wysoki kapelusz i się ukłonił, nazywał się Norisk Nofun i był podobno znajomym. Nadszedł dzień próby.
Więc najpierw zabiera ich do najlepszego hotelu w mieście i daje klucze do luksusowych pokoi, a w każdym z nich po dwie nagie piękności. Trójkącik, słaby punkt każdego mężczyzny. I kiedy już American Dream zaczyna ślinić się na samą myśl, Frankenstein zamyka oczy, zatyka uszy i recytuje – miłość wszystko zwycięża, a swojemu towarzyszowi obiecuje najlepsze z kalifornijskich dziewcząt, jak tylko wrócą do LA.
Ale to nie koniec. Mechaniczny kowboj w mig przenosi ich do baru, gdzie za ladą stoi wąż i podaje wszystkie używki świata. Ekskluzywny lokal tylko dla kapryśnej klienteli. Kwaśne babeczki, białe ścieżki do raju, czysta radość w kryształowych kieliszkach, ale nic z tego, znów miłość wszystko zwycięża i szum przekleństw szklanej pogody wydobywający się z telewizora kumpla.
Skonsternowany Norisk Nofun nie daje im nawet trzeciej szansy, posyła w diabły i sam ucieka poszukać jednego z licznych w Vegas nawiedzonych Mesjaszy albo świętych Antoniów. Tymczasem rozgoryczony American Dream wciąż nie wierzy, z tych wszystkich słodkości-miłości dostaje mdłości i ląduje w kiblu, gdzie rzyga tęczą. Przez resztę nocy przeczesują wszystkie knajpy i meliny, uganiając się za doktorem Ozem i zanim się obejrzą, będą już Walentynki.
Czarnoksiężnik urządził sobie szmaragdowy pałac na śmietniku, nie stać go nawet na okulary, więc Frankenstein daje mu swoje Ray-Bany. W pakiecie dołącza Dorotkę i dopiero wtedy stary kurdupel z krainy Oz jest udobruchany, łaskawie zgadza się pomóc i przyjąć ich na audiencji. Po wysłuchaniu prośby i problemu, długo i przeciągle śmieje się, po czym wciąż wielce rozbawiony zaczyna tłumaczyć. W prawdzie nie posiada tajemniczego składnika G, wie jedynie, jak odnaleźć u kobiety p u n k t G, a to wystarczy, zapewnia. Frankenstein i American Dream na początku niedowierzają, mówią, że to zwykłe bujdy i miejskie legendy, w końcu znają się na rynku porno. Czarnoksiężnik jednak nic więcej nie odpowiada, zniecierpliwiony już pożera wzrokiem swą nową zwierzynę w niebieską kratkę, palce lizać, mruczy. W myślach już dawno ją schrupał, delektując się każdym kęsem. Daje im tylko złote jajko i po raz kolejny zapewnia, że wystarczy. Zdezorientowani towarzysze podróży zostawiają Dorotkę na talerzu, a wybiegając w pośpiechu, życzą jeszcze smacznego.
Ze zdobyczą bez ociągania wrócili do wozu. Zostało im zaledwie kilka godzin. Kluczyki, sprzęgło, dwójka, i ruszyli. Czwórka. Stara znajoma sześć dziewięć, złote piaski Nevady. Piątka i są w LA. Nad Hollywood w tamten Dzień Zakochanych nadciągnęły prawdziwe walentynkowe, czerwone chmury, a gdy parkowali samochód pod zamczyskiem, rozpętało się istne piekło. W końcu nikt nie potrafi lepiej ciskać piorunami, niż zakochani. Burza, jakiej nikt dawno w Kalifornii nie widział. Doskonale, miłość wszystko zwycięża.
Ojciec Frankensteina już zaczynał poważnie się niepokoić, gdy syn wbiegł zdyszany do lochów, z dumą niosąc ostatni brakujący element. Jednak niefortunnie potknął się i wypuścił z rąk magiczny składnik, który ostatecznie wylądował na łóżku, na którym leżała spokojnie sobie jeszcze martwa Betty. Jajko roztrzaskało się, obsypując ciało dziewczyny złotym pyłem. Dokładnie w tym samym momencie w najwyższą wieżę zamku uderzył piorun, a skomplikowany mechanizm przeniósł wyzwolony impuls elektryczny i tchnął życie w ukochaną Frankensteina. Udało się.
Boop-oop-a-doop, zaśpiewała piękna dziewczyna, wstając z łoża śmierci. Rozejrzała się niepewnie po lochu, w odpowiedzi uzyskując równie głupie spojrzenia szalonego naukowca, gwiazdy porno i gościa z telewizorem zamiast głowy. Przerażona zaczęła krzyczeć i płakać. Nic nie rozumiała, chciała uciekać, nie wiedziała jednak dokąd, zaczęła więc rozmawiać ze swą zalotną podwiązką, ona zawsze służyła pomocną radą.
Po chwili pozbierała się, obciągnęła sukienkę i rozejrzała w poszukiwaniu lusterka. Ostatecznie musiała przejrzeć się w telewizorze, na dobre rozkochując w sobie American Dream. Ale to Frankenstein przystąpił pierwszy do ataku. Ostatni raz w życiu krzyknął, że miłość wszystko zwycięża i rzucił się w ramiona ukochanej. Była taka piękna, przez łzy radości szeptał jej do uszka, a ona tylko te swoje rumieńce. Mówił, że wszystko już ma zaplanowane – ślub, wesele, miesiąc miodowy. Ona nie chciała. Będziemy żyli długo i szczęśliwie, przekonywał. Nie, uparcie odpowiadała najstarsza szesnastolatka świata. Jestem bogaty i sławny. Znów nie. Kupię ci pierścionek z diamentem, nie, kolię z pereł i tyle futer, ile tylko pomieścisz w garderobie, nie, nie, po stokroć tak! Zakochali się w sobie na dobre w tamtą burzową, walentynkową noc w lochach zamku na najwyższym wzgórzu Hollywood.
Zaczęła się prawdziwa gorączka. Przygotowania, sala weselna, limuzyna i cały ten nowożeńców kram. Kupili dom z widokiem na ogródek, z garażem na nowy, rodzinny samochód, i kupili wspaniałe łoże małżeńskie. Zachwycony Frankenstein ilekroć próbował zademonstrować miękkość i puchowość nowiutkiego materaca, zderzał się z murem oporu i dźwięcznym boop-oop-a-doop. Ukochana tłumaczyła mu, że czeka przecież na noc poślubną, że tak się nie godzi, że im większy apetyt, tym lepszy później smak. On nie wierzył i nie ustawał. Ona podobno chciała, by wszystko było perfekcyjnie zaplanowane i przygotowane. I tak trwała w najlepsze zabawa w pogoń za króliczkiem. Biegali jak opętani po swej nowej rezydencji, zupełnie jak dzieci bawiące się w berka. Nie złapiesz, nie złapiesz mnie, krzyczała Betty, wbiegając na stromy dach i śmiejąc się z niezdarnie ślizgającego się na czerwonych dachówkach Frankensteina. Wtedy, z głośnym boop-oop-a-doop, piękna dziewczyna spada przez dziurę w dachu i ląduje wprost w ich nowym łożu. Tam, również spadając z nieba, zadowolony z podstępu dopada ją były gwiazdor porno i zaczyna demonstrować swoje super-moce. Najpierw długie, zgrabne nóżki, potem aksamitnie włosy. Ostatecznie buzi może dać, chichocze zalotnie Betty. Włóż, włóż, cóż za zmiana, więc gdy są już-już blisko, tuż-tuż, gwiazdor porno nieopacznie zahacza o podwiązkę, która boleśnie gryzie go w łapę. Dziewczyna, korzystając z zaskoczenia, znów ucieka i tym razem chowa się w piekarniku... I sielska zabawa trwałaby nadal, gdyby nie American Dream.
Bo tym razem American Dream nie został na lodzie. Frankenstein, jak obiecał, tak załatwił mu pracę pucybuta w filmowym studio. A stamtąd już tylko krok do konstelacji amerykańskich gwiazd. W mig się dorobił. Uwodził całe LA słodką minką wyświetlaną na swym telewizorku. Nim się wszyscy obejrzeli, było go stać na jadanie brylantów na śniadanie, kosze pereł na deser i ciężarówkę futer. Wtedy udał się do Betty i na początku znów stanowcze nie, ale gdy przedstawił jej swój stan konta, nie, nie, po stokroć tak! Z łatwością namówił ją, by to jego pokochała i uciekła wraz z nim. Kariera jak z amerykańskiego snu, zdobył sławę, pieniądze i dziewczynę, szybciej, niż przyjaciele zdążyli zamrugać i pójść do łóżka.
Zaś Frankensteinowi znów zrobiło się smutno, wrócił do swojego penthouse’u z widokiem na najwyższe palmy LA, wrócił też do swej starej profesji. W takich chwilach zawsze sobie powtarzał, że przecież i tak ma największego kutasa w mieście. Trochę pomagało. Bo miłość wszystko zwycięża, powiedział nowy chłopak Betty, niby kochać każdy może, a jednak zawsze znajdzie się ktoś, kto ma droższe diamenty, bielsze perły i rzadkie futro z żyraf hodowanych w szafie. A porno to biznes, który nie może sobie pozwolić na straty, sorry, Frankenstien, nothing personal, karma zawsze wraca, bierze od tyłu.
...C.D.N...
Hej, Inkaustusowicze!
Pamiętacie, jak Wam obiecaliśmy odjechane teksty na Walentynki?
A Wy? Macie już swoją drugą połówkę na ten dzień? Połówkę Gorzkiej? Świetnie, będzie pasować do lektury. Zapraszamy serdecznie, a dowiecie się, jak kochają się smoki oraz rusałki i wąpierze, jak wygląda miłość w Teksasie lub w postapokaliptycznym świecie opanowanym przez zombie. A może jesteście ciekawi, jak robi t o Yeti lub Frankenstein, który został gwiazdą porno? Prezentujemy Wam IKAR'ową antologię tekstów niekoniecznie miłosnych w sam raz na Walentynki. Bo kochać w końcu każdy może.
Zapraszamy więc serdecznie do lektury!
EL MUERTO
Fraa
– Jesteś głupia – prychnęła Lucy, kręcąc się na koźle. – Nie po to nasze matki uciekły z Meksyku, żebyśmy teraz tam wracały.
Doreen McPeters pokręciła głową i popędziła konie.
– Nie wracamy do Meksyku – odparła po chwili namysłu, oplatając pukiel płomieniście rudych włosów na palcu.
– Ale prawie!
–Z Uvalde do Meksyku daleka droga.
– Bliższa niż z Austin.
Doreen machnęła ręką na przyjaciółkę i uśmiechnęła się do własnych myśli. Miarowe skrzypienie osi conestogi i tętent końskich kopyt wywoływały senność i już nawet lesiste wzgórza Texas Hill Country, które początkowo wzbudziły fascynację dziewcząt, nie przykuwały uwagi na tyle, by Lucy i Doreen przestały choć na chwilę marzyć o filiżance gorącej kawy i ciepłym łóżku. Łóżku w całkowicie obcym, ale też całkowicie własnym domu.
Dotychczasowe życie panny McPeters co prawda nie było usłane różami, ale nie dawało poważniejszych powodów do narzekania. Mieszkała u schorowanej ciotki przyjaciółki – ciotki nieźle sytuowanej, acz dotkniętej częściowym paraliżem. Doreen i Lucy opiekowały się starą kobietą wspólnie, dzięki czemu praca od razu stawała się lżejsza. Niemniej jednak rudowłosa piękność, za jaką uchodziła w Austin bratanica słynnego Johna McPetersa, pragnęła czegoś więcej. Marzyła o przecieraniu nieznanych szlaków, o namiętnych romansach i zachodach słońca nad tajemniczymi wzgórzami.
Nie upłynęło dużo czasu, jak otrzymała list – w nim zaś informowano ją, że odziedziczyła po wuju wcale okazały dom na obrzeżach Uvalde, niedaleko granicy z Meksykiem. Przez krótki okres co prawda Doreen miała pewne wątpliwości, co uczynić dalej z tą wieścią, ale nagła śmierć podopiecznej rozwiązała dylemat. Panna McPeters namówiła przyjaciółkę na wspólną podróż i już wkrótce dwie młode damy ruszyły na krytym wozie ku nowemu życiu.
***
– To tu? – Lucy zeskoczyła z kozła i zmrużyła oczy. Nie tak Doreen przedstawiała tę okolicę. Miały być romantyczne wrzosowiska, przystojni mężczyźni i zachodzące słońce. Z jakiegoś powodu brunetka była przekonana, że w Uvalde wiecznie powinno zachodzić słońce. Po opowieściach przyjaciółki każda inna pora dnia wydawała się Lucy wysoce niestosowna.
– Tu. – Doreen skinęła głową.
Podróżniczki przez chwilę spoglądały na Uvalde z zaskoczeniem przemieszanym z rozczarowaniem. Miasto nie było tak całkiem brzydkie. Problem polegał raczej na tym, że trudno było tu mówić o jakimkolwiek mieście. Kilka domów z doszczętnie spłowiałymi szyldami tłoczyło się wokół studni, od której na cztery strony odchodziły wąskie, błotniste uliczki. Im dalej od centrum, tym bardziej przysadziste i rozparte na boki były posiadłości. A w końcu, zupełnie w oddali, dawało się dostrzec sady i ogrodzone pastwiska. Tam właśnie, między stadem długorogich krów a równym szeregiem jabłoni, czerniły się otchłanne okna owdowiałego domu McPetersa.
Conestoga skręciła z cierpliwym skrzypieniem i potoczyła się w stronę schedy po starym Johnie.
***
To miała być pierwsza wyprawa do saloonu, toteż Doreen była prawdziwie podekscytowana. Wiadomo, że pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz: panna McPeters była absolutnie zdeterminowana, by było to wrażenie piorunujące. Płomiennorude włosy, z pomocą Lucy, starannie upięła w kok z zalotnie wypuszczonymi tu i ówdzie puklami. Czoło okalał ciąg drobnych, bardzo pieczołowicie kręconych przez cały ranek loczków. Zielona, wydekoltowana suknia może i nie nadawała się na warunku panujące w Uvalde – Lucy wielekroć wytykała przyjaciółce, że po pierwszym lepszym przejściu przez ulicę kiecka będzie cała uwalana w błocie – ale nie pozostawiała przynajmniej wątpliwości co do tego, kto ma być gwiazdą tego wieczoru. Miękki jedwab oblewał smukłe ciało Doreen, koronki osłaniały jednocześnie nie osłaniając, a z małą pomocą gorsetu piersi panny McPeters wydawały się niemal imponujące.
– Idziemy – oznajmiła w końcu Doreen, z zadowoleniem okręcając się przed lustrem. Lucy westchnęła, zarzuciła na skromną, błękitną suknię niebieski płaszczyk i ruszyła za przyjaciółką.
***
Wrażenie w istocie było piorunujące. Choć nie do końca w ten sposób, jak to sobie wyobrażała Doreen.
***
– Może jednak panienka się czegoś mocniejszego napije? – bąknął niepewnie barman, podsuwając roztrzęsionej kobiecie szklankę whiskey. A przynajmniej czegoś, co udawało whiskey.
Panna McPeters pokręciła tylko głową i otuliła się szczelniej prochowcem któregoś z mieszkańców Uvalde. Ludzie powoli zaczęli tracić zainteresowanie dziwaczną przybyszką, więc w ciszy tu i ówdzie znów zaczęły podnosić się przerwane rozmowy, a od strony pianina dobiegły nieśmiałe takty jakiejś melodii.
– Daj mi to. – Lucy bez wahania sięgnęła po szkło i jednym haustem opróżniła je z całej zawartości. – No, cukiereczku – podjęła, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciółki. – Opowiadaj. Co się stało, kiedy wyszłyśmy na ulicę? Wróciłam do pokoju po kapelusz, a kiedy zeszłam, ciebie już nie było. Przypomnij sobie.
Doreen zatrzęsła się od własnych myśli. Nie chciała niczego opowiadać. I tak by jej nie uwierzyli.
***
Szczebiocząc radośnie, przyjaciółki wyszły z domu i stanęły na nierównym, drewnianym ganku. Saloon nie był daleko. Szczerze mówiąc, w tej mieścinie nic nie było daleko. Widziały kołyszący się na wietrze szyld i brudne okna. Gdyby nie gwar, najpewniej słyszałyby muzykę.
– Kapelusz! – zawołała nagle Lucy.
– Przecież to niedaleko, przejdziemy tak – zaoponowała Doreen, ale brunetka jej nie słuchała. Jako dobrze wychowana dama, nie zamierzała paradować po mieście z gołą głową.
– Zaraz będę – ucięła tylko, po czym znikła za przeszklonymi drzwiami werandy.
Dokładnie w tym momencie panna McPeters poczuła, że ziemia drży, jakby nadbiegało stado bydła. Doreen rozejrzała się z niepokojem, ale nie zauważyła niczego niepokojącego.
Kiedy jednak rozległ się śmiech i dobiegające z oddali, powtarzane w kółko Venganza! Venganza!, nie potrafiła już udawać przed samą sobą spokoju. Przestąpiła z nogi na nogę, po czym cofnęła się, by znaleźć schronienie wewnątrz domu. Nie wycofała się jednak zbyt daleko, bo uderzyła w coś plecami. Kiedy się odwróciła, z zaskoczeniem stwierdziła, że stoi przed nią mężczyzna. Obok niego przebierał kopytami koń i toczył pianę z pyska.
Nieznajomy ukłonił się nonszalancko, a na jego twarzy wykwitł paskudny, lubieżny uśmiech.
Oczy Doreen rozszerzyły się ze zdumienia i przerażenia. Kobieta postąpiła krok w tył, potem kolejny, a potem nagle przestała wyczuwać grunt pod obcasami. Zamachała rękami, zdążyła tylko pisnąć, po czym spadła z ganku wprost na błotnistą ulicę. Była jednak zbyt przerażona, by przejmować się uwalaniem nowej, pięknej sukni w rozdeptanej brei – po prostu podniosła się do klęczek, przepełzła w ten sposób kilka metrów, aż w końcu zdołała stanąć na drżące nogi i oprzeć się o koniowiąz. Nim jednak uspokoiła oddech, usłyszała za sobą pełen irytacji krzyk, a wkrótce wielość kół, kopyt i trzasków bata wypełniła przestrzeń. Dopiero później Lucy dowiedziała się od gapiów, że Staremu Katzowi poniósł koń i wpakował się w stojącą na ulicy kobietę razem z wozem pełnym jaj.
W końcu Doreen, drżąca, wściekła, ze zmierzwioną fryzurą, cała w błocie zmieszanym z żółtkami, posiniaczona, wciąż ze wspomnieniem straszliwej zjawy z ganku, dotarła do saloonu – a właściwie została do niego wwleczona przez Lucy, która z domu wybiegła w sam raz na awanturę z właścicielem kurzej fermy.
– To był… To był… On nie miał… – jęczała Doreen, nie była w stanie jednak wyartykułować niczego, co w jakikolwiek sposób pomogłoby zgromadzonym rozwiązać zagadkę ataku paniki młodej damy.
A zgromadzonych było już całkiem dużo: pianista porzucił instrument i podszedł do lady, wyciągając z zaciekawieniem szyję. Goście podnosili się od okrągłych stolików i niespiesznie, niby mimochodem, również zbliżali się do baru, nikt jednak nie kwapił się do zamawiania następnych kolejek.
Barman, okrąglutki staruszek w równie okrąglutkich binoklach na nosie, łysy na czubku głowy, za to owłosiony na dłoniach, widząc wchodzącą Lucy z Doreen uwieszoną jej u szyi, czym prędzej wygładził koszulę, odchrząknął i polał whiskey. Panna McPeteres jednak, usiadłszy przy ladzie, westchnęła tylko rozdzierająco, po czym jej ciałem wstrząsnął kolejny dreszcz. Ktoś podał płaszcz, którym Lucy okryła przyjaciółkę.
I tak to trwało. W końcu gapie się znudzili, a brunetka uznała, że trunek nie może się marnować.
– No, cukiereczku? Co się stało? – dopytywała Lucy, skinieniem głowy dając barmanowi znać, by nalał jeszcze.
– On nie miał… – znów jęknęła Doreen.
– Jak wyglądał? Co mówił? – drążyła przyjaciółka.
Panna McPeters potoczyła wokół nieprzytomnym wzrokiem. Zdawała się wcale nie dostrzegać bielonych filarów, podtrzymujących strop, podestu z pianinem, bejcowanej lady ani brudnych, zarośniętych gości. Patrzyła gdzieś poza to wszystko i widziała tam okropności, o których ludzie słuchają tylko czasem w legendach ludowych.
– Miał głowę – zaczęła w końcu szeptem Doreen – w sombrero.
– Meksykanin? – Lucy uniosła głowę i rzuciła barmanowi pytające spojrzenie. Ten jednak tylko wzruszył ramionami.
– Nie mieszkają tu żadni – odparł. – Ale panienka musi zrozumieć, że tak blisko granicy to nie jest nic dziwnego. U panienki w wielkim mieście pewnie inaczej to wygląda, ale tu… Nie zapomną szybko o Bexar. I o tym wszystkim…
– Macie tu bandytów z Meksyku?! – zawołała przerażona Lucy.
– Nie, nie, to nie tak! – Barman gwałtownie zamachał rękami. – Ale po wojnie… Pewien żal… A że granica blisko…
Ale młoda dama już nie słuchała. Prychając i rzucając krytyczne uwagi odnośnie zabitych dechami, przygranicznych dziur, chwyciła Doreen pod ramię i opuściła saloon.
***
Mimo że willa starego Johna miała pokaźną kubaturę, to pokoik na poddaszu, gdzie mieściła się jedna z sypialni, nie był duży. Panna McPeters nie wyglądała jednak, jakby potrzebowała w tej chwili przestrzeni do hasania. Lucy delikatnie ułożyła przyjaciółkę na łóżku i okryła kocem, sama zaś, otworzywszy okno, przycupnęła przy stole. Przez pewien czas wodziła spojrzeniem po pomieszczeniu, aż w końcu wzrok jej zatrzymał się na odrapanej toaletce i brudnym lustrze.
Tuż obok szkatułki ze srebrnymi okuciami leżała czerwona róża, a pod nią – list.
Brunetka rozejrzała się, ale prędko skonstatowała, że w pokoju żaden włamywacz nie miałby szans się ukryć. No i zresztą, pomyślała, jaki włamywacz przy zdrowych zmysłach włamywałby się po to, żeby zostawić kwiaty?
W ślicznej, czarnowłosej główce ani razu nie pojawiła się myśl, że włamywacz wcale nie musi być przy zdrowych zmysłach, a wręcz przeciwnie, dopiero takiego pomylonego należałoby się bać.
Lucy uspokoiła się więc i podeszła do toaletki.
Na kopercie zamaszystym pismem zanotowano imię Doreen.
Brunetka przygryzła wargę i zastanowiła się, zerknąwszy przelotnie na przyjaciółkę. Panna McPeters wciąż się trzęsła i sprawiała wrażenie nieobecnej. Treść listu mogłaby ten stan jeszcze pogorszyć. No, chyba że to coś miłego, wtedy może nawet by pomogło? Po zastanowieniu, Lucy rozdarła kopertę i rozłożyła kartkę. Postanowiła. Zerknie tylko, co to takiego, a jeśli coś przyjemnego, to spróbuje nakłonić Doreen do przeczytania. Jeśli nie – poczeka na odpowiedniejszą chwilę.
Najśliczniejsza!
Kiedy tylko zobaczyłem, jak przyjeżdżasz do Uvalde, moje serce zabiło mocniej. Mam nadzieję, że wybaczysz mi tę śmiałość i nie będziesz miała mi za złe, że zapragnąłem ofiarować Ci tę różę na znak mojego dozgonnego i szczerego uczucia wobec Ciebie, cudna Pani.
Kiedy tylko zobaczyłem, jak przyjeżdżasz do Uvalde, moje serce zabiło mocniej. Mam nadzieję, że wybaczysz mi tę śmiałość i nie będziesz miała mi za złe, że zapragnąłem ofiarować Ci tę różę na znak mojego dozgonnego i szczerego uczucia wobec Ciebie, cudna Pani.
Na zawsze oddany
Vuvais
Vuvais
Lucy uśmiechnęła się. No proszę, były tu tylko chwilę, a Doreen już podbiła serce jakiegoś biedaka z Uvalde.
Przycupnąwszy na łóżku, delikatnie pogładziła przyjaciółkę po ogniście rudych włosach. Panna McPeters, blada jak ściana i spocona, nie zareagowała. Brunetka, nie zrażając się, położyła różę na kocu, którym przykryta była druga z dziewcząt, po czym na głos odczytała liścik.
– Vuvais…? – szepnęła po chwili Doreen.
– Jak się czujesz? – odpowiedziała pytaniem Lucy.
– Kim jest Vuvais? Widziałaś go?
– Nie. – Brunetka potrząsnęła głową ze smutkiem. – Ale rano na pewno nic tam nie leżało, a jak wróciłyśmy, znalazłam różę i kopertę. Przepraszam, że otworzyłam. Bałam się, że to coś złego…
– Och, nic nie szkodzi. – Doreen uśmiechnęła się i machnęła ręką, siadając. – Daj mi to.
Lucy wręczyła przyjaciółce list, który ta jeszcze raz dokładnie przeczytała, bezgłośnie powtarzając sobie słowo po słowie.
– To Francuz? – spytała w końcu panna McPeters.
– Vuvais… Vuvais… Może być, że tak. Trzeba będzie kogoś dyskretnie podpytać, czy mieszka tu jakiś Francuz.
– To we Francji jest ta krzywa wieża, prawda?
– Nie, głuptasie! – Lucy roześmiała się, krótko i perliście. – To w Anglii. We Francji jest wieża Eiffla. Wygląda jak duża litera A.
– Ach tak, rzeczywiście… – Doreen wpatrzyła się w różę i list. Oczami wyobraźni widziała już siebie z oblubieńcem w eleganckiej restauracji, z widokiem na strzelistą wieżę w kształcie litery A. Musiała przyznać, że była to kusząca wizja.
Następnego dnia panna McPeters odzyskała formę. Zaraz po wschodzie słońca wybiegła z domu i pomknęła do saloonu – była przekonana, że jeśli ma gdzieś zasięgać informacji, to właśnie tam. Gdy tylko dopadła do lady, grubiutki barman uśmiechnął się z zakłopotaniem i pytająco uniósł brwi. Doreen skinęła głową, w odpowiedzi na co wkrótce otrzymała kolejkę whiskey. Nim jednak podjęła próbę wypicia trunku, zagadnęła, obracając szklankę w palcach:
– Dużo osób tu przychodzi, prawda?
– Właściwie każdy. – Barman postarał się wzruszyć ramionami tak obojętnie, jak tylko potrafił, jednak na jego obliczu wykwitł uśmiech. – Chłopcy nie mają dużego wyboru. Ale panienka powinna zajrzeć do kawiarni. Mamy ją od niedawna, ale moja żona-
– Musisz dobrze znać ludzi, no nie? – przerwała Doreen, której nie interesowała ani żadna kawiarnia, ani tym bardziej małżonka barmana.
– Tyle o ile. – Kolejne wzruszenie ramionami. I znów uśmiech.
– Francuz.
Pytające uniesienie brwi.
– Mieszka tu jakiś Francuz? – rozwinęła pytanie Doreen, niepewnie mocząc usta w whiskey.
– Prędzej bym się spodziewał, że panienka zapyta o Meksykańców. Ale Francuz…? Licho tam wie… – Grubasek podrapał się po łysinie i odchrząknął. – Jest jeden z Europy – podjął w końcu – ale nie bardzo wiem, gdzie on tam urodzony… Vesp- nie, inaczej… Valen… A cholera by z nim, takie jęczące imię ma, że nigdy nie zapamiętam!
– To na pewno on! – Doreen klasnęła w dłonie. – Gdzie on mieszka? Jaki jest? Muszę wiedzieć!
Barman wydawał się nieco spłoszony emocjonalną reakcją panny McPeters, ale odruchowo napełnił jej szklankę i odparł:
– Prowadzi sklepik z narzędziami po drugiej stronie-
– Dzięki, dzięki, dzięki! – zawołała Doreen i już miała wybiec z saloonu, kiedy grubasek odchrząknął nieco głośniej niż zwykle i znacząco stuknął paznokciem w szklankę.
– Czypiędziesiąt – oznajmił.
– Słucham? – Skonfundowana panna McPeters gwałtownie zamrugała.
– Za to co wypite wczoraj i dziś. Trzy pięćdziesiąt się należy.
***
Przez kolejne dni Doreen zupełnie zapomniała o widmie z ganku. Codziennie rano, kiedy się budziła, na toaletce znajdowała różę i liścik od adoratora. Kobieta próbowała przyłapać swojego wielbiciela w nocy, kiedy musiał się zakradać do pokoju, ale nigdy jej się to nie udało. Najwyraźniej Francuz – panna McPeters była już absolutnie przekonana o tym, że to właśnie z nim ma do czynienia – miał jakieś sztuczki na bezszelestne podłożenie upominku.
Którejś nocy wreszcie Doreen wpadła na nowy pomysł: postanowiła odpisać i wieczorem zostawić liścik w tym samym miejscu na toaletce. Żeby nie spłoszyć oblubieńca, ograniczyła się jedynie do zapewnień o wdzięczności i do oględnego wyrażenia radości z powodu jego uczucia.
Pierwszej nocy wielbiciel nie zabrał listu.
Nad ranem Doreen pacnęła się otwartą dłonią w czoło i dopisała na kopercie „Vuvais”, a nad imieniem narysowała mały kwiatek. Prawdę mówiąc, tuszowała w ten sposób kleksa, ale i tak wyszło całkiem uroczo.
Następnej nocy doszło do wymiany korespondencji. Okazało się zresztą, że Francuz musiał albo przychodzić dwa razy, albo pisał swoje notatki na poczekaniu, stojąc przy toaletce, bo Doreen ze zdumieniem odkryła, że jej odpisał – obiecywał, że nigdy nie pozwoli nikomu dotknąć listu od niej, że kiedy myśli o tym, jak jej śliczna rączka kreśliła te piękne słowa, to- i takie tam różne rzeczy pisał.
Doreen spąsowiała i schowała wiadomość pod materac łóżka, tam gdzie ukryła wszystkie pozostałe liściki.
***
Francuz był całkiem estetyczny. Może nie jakiś powalający, ale prezentował się wcale przyzwoicie. Śniady, gładko ogolony, w czystej koszuli, mimo że praca w sklepie z narzędziami nie skłaniała do zbytniej elegancji.
– Dzień dobry… – Doreen wyciągnęła dłoń i nieśmiało spuściła wzrok, czując, jak rumieniec wspina jej się od piersi na policzki.
– Bonjour, mademoiselle – odparł sklepikarz, tak zaskoczony obecnością klientki, że aż zapomniał o języku angielskim. Po chwili jednak się opamiętał i podjął już w mowie zrozumiałej dla Doreen: – Co panienkę sprowadza w moje skromne progi?
Panna McPeters cofnęła rękę.
– Podobno ma pan tu… sklep – szepnęła niepewnie, łypiąc na boki. Wokół leżały starannie posegregowane szpadle, kilofy, gwoździe w blaszanych pudełkach, a także inne narzędzia, które Doreen kojarzyły się jedynie z zadawaniem bólu w wymyślny sposób.
– Tak… mam.
– Ładnie tu.
– Dzię… kuję. Chyba.
Młoda dama wreszcie wzięła głęboki oddech i odważyła się spojrzeć na rozmówcę, prosto w jego ciemne, zdziwione oczy.
– Dziękuję za kwiaty. Bardzo ładne. – Dygnięcie.
Sklepikarz podrapał się po karku z zakłopotaniem, ale po chwili odpowiedział:
– Znalazłaś je?
– Oczywiście. – Doreen uśmiechnęła się najsłodziej jak tylko potrafiła.
– Nie chciałem wyjść na stupide. – Podobnie jak barman, Francuz niby-obojętnie wzruszył ramionami.
***
Sielankę kolejnych dni przerwało bicie dzwonu i paniczny krzyk:
– El Muerto! El Muerto się zbliża!
Doreen i Lucy wybiegły na ganek. Panna McPeters zadrżała: znów słyszała tętent kopyt. Przeszył ją dreszcz. Złapała przyjaciółkę za ramię i ścisnęła.
Niebo zasnuły stalowoszare, ciężkie chmury, a wiatr zrywał przerażonym przechodniom kapelusze z głów. W powietrzu niósł się zgrzytliwy, zachrypnięty śmiech, który jednakowo mroził krew w żyłach dostojnym matronom, dzieciom i samemu szeryfowi. Po ulicy ze świstem przetoczył się samotny, wyschnięty szarłat, podczas gdy pod niebo znów wzniósł się okrzyk Venganza! Venganza!
– To on? To on cię wtedy tak przeraził? – szepnęła ze ściśniętym gardłem Lucy.
Doreen tylko skinęła głową.
– Wracajmy do środka. – Brunetka chciała się wycofać, ale panna McPeters w odpowiedzi tylko mocniej zakleszczyła dłoń na jej ramieniu.
– Nie. Nie cofaj się – powiedziała zduszonym głosem. – Do przodu. Idź tylko tam, gdzie widzisz drogę. Nie cofaj się w ciemno.
Wobec tak przedstawionej sytuacji, dziewczęta udały się do salonu, który w jakiś sposób zaczął dawać im pewne poczucie bezpieczeństwa. Zresztą nie były w tym osamotnione, bo wewnątrz lokalu zgromadził się już całkiem znaczny tłumek. Ludzie patrzyli na siebie niepewnie, usiłując siedzieć jak najdalej od drzwi i okien.
– Panienki szybko schowają się za ladą! – zawołał barman, gestem przywołując młode damy do siebie.
– Kto to jest?! – pisnęła przerażona Doreen, kiedy już usadowiły się wygodnie na beczkach.
– El Muerto! – Grubasek powiedział to takim tonem, jakby miało to wszystko wyjaśnić. Widząc jednak pytające, nieskalane myślą spojrzenia dziewcząt, łypnął na tłumek pozostałych gości, którzy cisnęli się przy barze, ściszył głos i podjął: – El Muerto! Bezgłowy jeździec, potwór, który krąży w okolicy, szukając zemsty.
– Za co? – przerwała Lucy.
– Pół wieku temu El Muer- Vidal, tak się wtedy nazywał, zdradził swoich ludzi w Bexar. Wydał ich Teksańczykom, sprzedał za swoje życie. A potem… Potem, kilka lat po rewolucji, Creed i jego ludzie znaleźli go i-
W tym momencie opowieść przerwała Doreen, która zachłysnęła się gwałtownie i zbladła.
– To on – jęknęła słabo.
Tętent kopyt rozlegał się tuż-tuż, jakby El Muerto przejeżdżał właśnie pod saloonem. Wszyscy wstrzymali oddech i zastygli w bezruchu. Wiatr szarpał nagimi gałęziami drzew, a okrzyki Venganza! Venganza! wwiercały się do samej podświadomości, budząc pierwotny, bezbrzeżny lęk.
W jednym z okien Doreen ujrzała potężną, czarną sylwetkę konia, szybko jednak odwróciła wzrok, nim zdążyła przyjrzeć się jeźdźcowi. Brudne szyby na szczęście uniemożliwiały zbyt dokładną obserwację.
Vuvais!, pomyślała nagle panna McPeters, zakrywając dłonią usta. Poderwała się z miejsca i wybiegła zza lady.
– Gdzie lezie?! Wracaj! – syknęła za przyjaciółką Lucy, Doreen jednak machnęła ręką, przełknęła głośno ślinę, po czym wypadła na ulicę.
Tętent kopyt oddalał się, kiedy przerażona, ale zdeterminowana młoda kobieta pędziła do sklepu z narzędziami. Wiatr dawno już zerwał jej kapelusz, a błoto bryzgało spod botków na błękitną, szeroką spódnicę, ale Doreen teraz o tym nie myślała. Przypominała rozpędzoną kometę, z ciągnącą się za nią smugą płomiennorudych włosów.
Wpadła do sklepu i otarła pot z czoła. Francuza nigdzie nie było widać, więc najpewniej znajdował się na piętrze, w swoim małym pokoiku, w którym sypiał i prowadził rachunki.
Po wąskich, skrzypiących schodach panna McPeters wbiegła na górę.
– Jesteś tu? To ja, Doreen! – szepnęła, stanąwszy przed drzwiami, a potem nacisnęła klamkę.
Pokój jednak był pusty. Kobieta weszła do środka i podkręciła płomień w lampce naftowej, stojącej koło łóżka. Łagodne, rozedrgane światło zalało pomieszczenie. W tym blasku Doreen dostrzegła kilka zmiętych kartek obok lampy – odruchowo wygładziła jedną z nich i zerknęła na tekst. Widniało tam kilka fraz, takich jak Piękna Lucy, Droga Lucy czy Wybacz mi moją śmiałość, Panienko Lucy. Za każdym razem jednak autor się rozmyślał i kilkoma zdecydowanymi liniami przekreślał to, co napisał do tej pory.
Na podłodze pod łóżkiem leżał wyschnięty bukiecik polnych kwiatów.
***
Łkając, Doreen wróciła do siebie.
Lucy! Jej przyjaciółka, Lucy! Zdradziła ją!
Kiedy panna McPeters otwierała drzwi pokoju, jej wzrok padł na kąt między łóżkiem a nocną szafką – na podłodze leżał bukiecik, zupełnie taki jak u sklepikarza. Francuz musiał położyć tu te kwiaty dawno temu, pewnie spadły, kiedy Lucy układała majaczącą Doreen pierwszego dnia… Lucy!
Młoda kobieta zgrzytnęła zębami i podniosła bukiet. Popatrzyła przez łzy na drobne kwiatki, a w końcu rzuciła je na łóżko i odwróciła się.
Na toaletce leżała róża. Obok liścik i coś jeszcze: pakunek zawinięty w czerwony, miękki aksamit.
Prychnąwszy pogardliwie, Doreen strąciła kwiat na podłogę, po czym otworzyła kopertę.
Jesteś moja. Tylko moja.
Na zawsze oddany
V.
V.
Treść listu, w obliczu właśnie odkrytej zdrady, wydała się pannie McPeters co najmniej niestosowna. Z narastającą furią kobieta odrzuciła notatkę i w końcu sięgnęła po pakunek.
Z delikatnej tkaniny wytoczyło się jeszcze ciepłe serce i z mokrym plaśnięciem upadło na podłogę.
Doreen cofnęła się bez tchu, ale znów uderzyła w coś plecami.
Jeszcze nim się odwróciła, wiedziała, kto za nią stoi.
Vuvais stał nieruchomo, w jednej ręce trzymając zakrwawiony nóż, w drugiej zaś sombrero, w którym tkwiła uwiązana kilkoma sznurkami głowa. Z szyi El Muerto wydobywał się gorący, cuchnący zgnilizną opar.
– Moja venganza! – zawołała głowa Meksykanina, a tułów odrzucił nóż i złapał Doreen za przedramię. – Pisałaś, że jesteś moja, señorita. Pisałaś, że zbierasz moje listy i czytasz je, kiedy jesteś triste. Że róże-
– To ty…! – pisnęła zszokowana Doreen, ale nie potrafiła więcej z siebie wydobyć. W półmroku za łóżkiem dostrzegła leżącego w kałuży krwi Francuza ze sklepu z narzędziami.
Nigdy nie zapytała go o imię, ale nazywał się Valentin.
Porno vincit omnia
Michał Erazmus
“No, he couldn't take my boop-oop-a-doop away!”
Betty Boop
Betty Boop
Frankenstein miał największego kutasa w mieście, a Hollywood to miasto nie byle jakie. Każdy mu zazdrościł, każda o nim śniła, a wszyscy kupowali filmy. Bo Ameryka kocha swoich superbohaterów, dysponujących imponującymi, nadprzyrodzonymi talentami. Ale Frankenstein był także najsmutniejszym człowiekiem Kalifornii. Pomimo powszechnego szacunku, sławy z serii klękajcie narody, bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, patrz, potrafię rozebrać się w dwóch i pół ruchach, odczuwał gdzieś w swym doskonale wyrzeźbionym ciele pustkę i wieczne niespełnienie. Postanowił więc coś w tym monotonnym życiu gwiazdy porno zmienić.
A wszystko zaczęło się pewnego stycznia, który to Frankenstein rozpoczął z przytupem. Noworoczne postanowienie pomylił sobie z mocnym poprawy i uparł się je dotrzymać. Na domiar złego, by nie zapomnieć, na żółtych karteluszkach nakreślił je w kilkudziesięciu kopiach, po czym pooblepiał nimi swój urokliwy penthouse z widokiem na najwyższe palmy LA. Z każdego kąta obserwowało go odtąd jedno proste zdanie: „Miłość wszystko zwycięża”. Gapiło się, karciło wzrokiem i groźnie kiwało palcem, za każdym razem, gdy sprowadzał sobie koleżanki-tylko-na-jedną-noc. Miał się w końcu zmienić – tak! – ustatkować – tak! tak! – postanowił znaleźć sobie narzeczoną, zakochać się, a potem ożenić. Każdemu facetowi odpływa czasem krew i wraca do mózgu.
No więc wypraszał wszystkie dopiero po śniadaniu, smakując powoli i uparcie wierząc, że znajdzie tę jedyną. Ale nic z tego, jak to zwykle bywa, najlepsze laski przyjmują tylko u siebie, trzeba się ruszyć i zacząć działać. Nie zastanawiając się długo, zamknął na cztery spusty swój urokliwy penthouse z widokiem i rozpoczął poszukiwania. Na mieście powiedzieli mu, że owszem, mogą mu po znajomości zorganizować casting, nie ma sprawy, ale niech nie liczy, że znajdzie materiał na żonę, wszystkie góra na dwa sezony. A poza tym będą musieli podpisać kontrakt, sześćdziesiąt dziewięć procent. Ogarnął go jeszcze większy smutek, ale wciąż się nie poddawał, postanowił wrócić do źródła.
Gwiazdor swój pseudonim sceniczny odziedziczył po ojcu – szalonym naukowcu, sławnym zbiegu z Genewy, poszukiwanym w kilkunastu krajach za ponoć nieetyczne eksperymenty na ludziach – po Wiktorze Frankensteinie. W pełnym pustych lal LA, tylko jego stary mógł pomóc. Znał wszystkie najlepsze partie, w końcu sam im wszczepiał botoks. Najlepsza fucha w stolicy najpiękniejszego kiczu.
Zamek taty wznosił się na najwyższym wzgórzu Hollywood, czyli dokładnie tam, gdzie najbliżej spadającym gwiazdom. Zacisze, spokój i klimat grozy w postaci paru kruków nad urwiskiem w ogrodzie. Początkowo ojciec przyjął syna marnotrawnego chłodno i podejrzliwie, ale gdy tylko usłyszał o problemie, z którym przybywa potomek, natychmiast zaświeciły mu się starcze oczy i rozentuzjazmowany pognał do lochów zamczyska. Naprawdę ucieszył się, że znów nadarza się okazja, by odkurzyć warsztat, że znów może oddać się z młodzieńczym zapałem zapomnianej pasji. Z tej radości pół nocy pili, potem w skupieniu rysowali, kreślili plany, znów pili, piłowali, łączyli, szyli i lutowali, przelewali i mieszali kolorowe eliksiry oraz kolejne koktajle. Podobno na pobliskim cmentarzu następnego dnia znaleziono rozkopane groby, a całą okolicę spowić miała tajemnicza, niebieska mgła.
Bez wytchnienia pracowali ramię w ramię, by rankiem móc podziwiać wspólne dzieło – prawie-wskrzeszoną Betty Boop. Nie ma nic wspanialszego, niż zapach swojej ukochanej o świcie, pomyślał młody Frankenstein, który wybrał sobie dziewczynę z magicznego katalogu ikon starego stylu. Kupiła go swym dziewczęcym urokiem i zalotną podwiązką. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że kobietę zdecydowanie łatwiej namalować, niż stworzyć, żebra się przydają. Na razie spokojnie była sobie jeszcze martwa, niczego nieświadoma. Potrzebowali tylko burzy z piorunami i tajemniczego składnika G, którego miał dostarczyć superbohater po przejściu trzech prób, tak przynajmniej przekonywały najstarsze numery playboy’a. I w ten oto sposób, gdy nieszczęsny romantyk niemalże odnalazł już upragnione spełnienie, smutek powrócił i zaatakował ze zdwojoną siłą. A było już tak blisko.
Ale zawsze twarda gwiazda porno powiedziała sobie w duchu, że miłość wszystko zwycięża i Frankenstein znów znalazł się w drodze. Zgodnie z instrukcjami mądrego ojca – musiał odnaleźć czarnoksiężnika, który miał u nich dług i na pewno posiadł sekret składnika G. Dowiedział się także, że niejaki doktor Oz kilka lat temu przeniósł się do Las Vegas, bo znaleźć tam można zdecydowanie więcej tornad albo kasyn. A czasu też miał niewiele. Brakujący element kobiecości Betty musiał dostarczyć przed północą w Dniu Zakochanych, w przeciwnym wypadku jego namiętna kochanka przemieni się w jęczącą wiedźmę.
Wyruszył więc w drogę. Gnał międzystanową, czerwone ferrari pomrukiwało cicho, od czasu do czasu zarzucając na prawo lub lewo, panicznie bojąc się białych ciągłych. Kalifornijskie winnice skąpane w niebieskim świcie pomału zaczynały blednąć i się przerzedzać, ustępując miejsca pustyni i szczytującemu samodzielnie słońcu. Frankenstein założył czarne Ray-Bany i zaczął nucić pod nosem głodne kawałki Sex Pistols o tym, jak Sid poznał Nancy. Miłość wszystko zwycięża, powtórzył jeszcze kilka razy, miał kaca, a na kaca najlepiej działa koncert frazesów. I znów pomyślał o swej słodkiej Betty.
Ale czas wrócić do rzeczywistości. Był dziewiąty lutego, zostało pięć dni. Najpierw musiał znaleźć Dorotkę, bo tylko Dorotki gościł u siebie doktor Oz. Jak wiadomo, najłatwiej je spotkać w przydrożnych barach. I dobrze, bo przez to całe zamieszanie z wskrzeszaniem zapomniał o jedzeniu, a na samej miłości żaden prawdziwy mężczyzna długo nie pociągnie.
Zakurzony przydrożnym piaskiem Nevady lokal krzyczał na wszystkich, że serwuje najlepszą kawę w całej Ameryce. Frankenstein z zawodem stwierdził, że podany mu napój jest dużo gorszy w smaku, niż przypuszczał, że jest to w ogóle możliwe. Wybrał jeden z licznych pustych stolików, długo nie musiał się rozglądać, bo ją dostrzegł od razu. Śliczna kelnereczka w za krótkiej, szatkowanej niebieską kratką sukience. Podjechała do niego na rolkach z pytaniem, czy coś sobie jeszcze życzy, a on na to, że za pół godziny w jego ferrari, zaczerwieniła się, ale grzecznie pokiwała głową. Jego sława była zbyt twarda, by odmówić, w końcu wszystkie marzą o gwiazdach z LA.
Spokojnie sączył ohydny napój, gdy do lokalu wpadł gość z telewizorem zamiast głowy. I się zaczęło. Wyświetlał akurat kreskówkę z gościnnym udziałem Betty. To był znak. A skoro tak, od razu, bez zbędnego pieprzenia podszedł do najromantyczniejszego Frankensteina w barze. American Dream, przedstawił się, podał rękę i spytał, czy postawi mu piwo albo pięć. Po czym dosiadł się i zaczął opowiadać swoją historię, podobno zawsze działało.
American Dream miał w życiu przesrane wieczne pod górkę. W wieku pięciu lat, gdy zaciął mu się obraz transmisji meczu, ojciec wyrzucił go przez okno. Wyrzutek ich wspanialej ojczyzny od tamtej pory włóczy się po Stanach, podróżując autostopem, kolekcjonując kolejne klęski i porażki. Frankenstein postawił kilka kolejek, bo zrobiło mu się chłopaka żal, takie biedne ucieleśnienie pecha, doskonale pasujące do jego smutku. A poza tym gwiazdy porno wierzą w karmę, pamiętaj, co dajesz i w kogoś wkładasz, zawsze zostanie ci zwrócone. No i miał telewizor zamiast głowy, a to duża zaleta. Zwłaszcza gdy planuje się długą podróż.
W ten sposób Frankenstein zdobył towarzysza wyprawy i wspólnika. Zaczaili się na tyłach lokalu. O umówionej porze Dorotka ochoczo podjechała na rolkach do czerwonego wozu. Już nie taka grzeczna, śmiało stanęła przed swym idolem, uwodzicielsko okręcając loki wokół paluszka, intensywnie świdrując wzrokiem każdym centymetr kwadratowy świetnie wyrzeźbionego ciała gwiazdy porno. Czarne Ray-Bany zsunęły się z nosa i z podziwu gwizdnęły. Ferrari poczerwieniało jeszcze bardziej, gdy delikatną rączką objęła klamkę, a Frankenstein od razu do pionu i reakcja, jest dżentelmen, więc otwiera drzwi i wpuszcza damę przodem. Bo tył ma niczego sobie, a w myślach już dawno temu od tyłu i klasycznie poznał pannę w i bez niebieskiej kraty. I samochód na parkingu rozpoczyna taniec, słońce jest wysoko, asfalt gorący i parzy w opony. Hop, góra, hop, dół, na plecach odciśnięta kierownica, hop, hop, pieczątka każdej amerykańskiej nastolatki. Bo siedzenie kierowcy tak naprawdę stworzone jest dla dwojga. Masz prawo jazdy? Awesome. I to działa na nie wszystkie, potrafisz, to prowadź i pokaż jak, hop, hop. W końcu szamotanina kończy się, a poranieni i podrapani Frankenstein oraz American Dream obezwładniają piękną kelnereczkę. Oczywiście delikatnie, szanując jak wszystkie damy, związali, zamknęli Dorotkę w bagażniku i ruszyli w dalszą drogę.
Las Vegas Parano, droga numer sześćdziesiąt dziewięć, czarna dziura w samym centrum Ameryki. Frankenstein ze zdziwieniem zauważył, że odkąd ma nowego towarzysza podróży, świat stał się jakby bardziej zielony, uduchowiony i ospały. Wszystko pulsowało w rytm puszczanej przez American Dream muzyki. Panta rhei, jakieś przygody, zajazdy, jazdy i zjazdy. Właściwie dziś pamięta tylko strzępki i pojedyncze obrazy. Wraz ze swą pamięcią stracili gdzieś rachubę czasu i rozsądek. To chyba powietrze, lepkie od potu i reszty płynów Nevady. Słodkie krople leniwie spływające po talii i szyjkach butelek coca-coli, szerokie w gardle, szczupłe w udach, czarne skarby pustyni. Doprawdy, dobry towarzysz podróży to podstawa.
Wszystko to jednak sprawiło, że w Las Vegas zjawili się wieczorem trzynastego lutego. Czyli zostały niecałe dwa dni. Miasto przywitało ich czarującym uśmiechem i zaproszeniem do gry. Ty nie masz serca, a ty głowy, nikt was nie zrozumie lepiej, niż starzy, dobrzy jednoręcy. Kolejne kasyna mamiły i obiecywały, a Frankenstein powtarzał coraz głośniej i głośniej – miłość wszystko zwycięża. Wtem z największego neonu zszedł do nich mechaniczny kowboj. Zdjął wysoki kapelusz i się ukłonił, nazywał się Norisk Nofun i był podobno znajomym. Nadszedł dzień próby.
Więc najpierw zabiera ich do najlepszego hotelu w mieście i daje klucze do luksusowych pokoi, a w każdym z nich po dwie nagie piękności. Trójkącik, słaby punkt każdego mężczyzny. I kiedy już American Dream zaczyna ślinić się na samą myśl, Frankenstein zamyka oczy, zatyka uszy i recytuje – miłość wszystko zwycięża, a swojemu towarzyszowi obiecuje najlepsze z kalifornijskich dziewcząt, jak tylko wrócą do LA.
Ale to nie koniec. Mechaniczny kowboj w mig przenosi ich do baru, gdzie za ladą stoi wąż i podaje wszystkie używki świata. Ekskluzywny lokal tylko dla kapryśnej klienteli. Kwaśne babeczki, białe ścieżki do raju, czysta radość w kryształowych kieliszkach, ale nic z tego, znów miłość wszystko zwycięża i szum przekleństw szklanej pogody wydobywający się z telewizora kumpla.
Skonsternowany Norisk Nofun nie daje im nawet trzeciej szansy, posyła w diabły i sam ucieka poszukać jednego z licznych w Vegas nawiedzonych Mesjaszy albo świętych Antoniów. Tymczasem rozgoryczony American Dream wciąż nie wierzy, z tych wszystkich słodkości-miłości dostaje mdłości i ląduje w kiblu, gdzie rzyga tęczą. Przez resztę nocy przeczesują wszystkie knajpy i meliny, uganiając się za doktorem Ozem i zanim się obejrzą, będą już Walentynki.
Czarnoksiężnik urządził sobie szmaragdowy pałac na śmietniku, nie stać go nawet na okulary, więc Frankenstein daje mu swoje Ray-Bany. W pakiecie dołącza Dorotkę i dopiero wtedy stary kurdupel z krainy Oz jest udobruchany, łaskawie zgadza się pomóc i przyjąć ich na audiencji. Po wysłuchaniu prośby i problemu, długo i przeciągle śmieje się, po czym wciąż wielce rozbawiony zaczyna tłumaczyć. W prawdzie nie posiada tajemniczego składnika G, wie jedynie, jak odnaleźć u kobiety p u n k t G, a to wystarczy, zapewnia. Frankenstein i American Dream na początku niedowierzają, mówią, że to zwykłe bujdy i miejskie legendy, w końcu znają się na rynku porno. Czarnoksiężnik jednak nic więcej nie odpowiada, zniecierpliwiony już pożera wzrokiem swą nową zwierzynę w niebieską kratkę, palce lizać, mruczy. W myślach już dawno ją schrupał, delektując się każdym kęsem. Daje im tylko złote jajko i po raz kolejny zapewnia, że wystarczy. Zdezorientowani towarzysze podróży zostawiają Dorotkę na talerzu, a wybiegając w pośpiechu, życzą jeszcze smacznego.
Ze zdobyczą bez ociągania wrócili do wozu. Zostało im zaledwie kilka godzin. Kluczyki, sprzęgło, dwójka, i ruszyli. Czwórka. Stara znajoma sześć dziewięć, złote piaski Nevady. Piątka i są w LA. Nad Hollywood w tamten Dzień Zakochanych nadciągnęły prawdziwe walentynkowe, czerwone chmury, a gdy parkowali samochód pod zamczyskiem, rozpętało się istne piekło. W końcu nikt nie potrafi lepiej ciskać piorunami, niż zakochani. Burza, jakiej nikt dawno w Kalifornii nie widział. Doskonale, miłość wszystko zwycięża.
Ojciec Frankensteina już zaczynał poważnie się niepokoić, gdy syn wbiegł zdyszany do lochów, z dumą niosąc ostatni brakujący element. Jednak niefortunnie potknął się i wypuścił z rąk magiczny składnik, który ostatecznie wylądował na łóżku, na którym leżała spokojnie sobie jeszcze martwa Betty. Jajko roztrzaskało się, obsypując ciało dziewczyny złotym pyłem. Dokładnie w tym samym momencie w najwyższą wieżę zamku uderzył piorun, a skomplikowany mechanizm przeniósł wyzwolony impuls elektryczny i tchnął życie w ukochaną Frankensteina. Udało się.
Boop-oop-a-doop, zaśpiewała piękna dziewczyna, wstając z łoża śmierci. Rozejrzała się niepewnie po lochu, w odpowiedzi uzyskując równie głupie spojrzenia szalonego naukowca, gwiazdy porno i gościa z telewizorem zamiast głowy. Przerażona zaczęła krzyczeć i płakać. Nic nie rozumiała, chciała uciekać, nie wiedziała jednak dokąd, zaczęła więc rozmawiać ze swą zalotną podwiązką, ona zawsze służyła pomocną radą.
Po chwili pozbierała się, obciągnęła sukienkę i rozejrzała w poszukiwaniu lusterka. Ostatecznie musiała przejrzeć się w telewizorze, na dobre rozkochując w sobie American Dream. Ale to Frankenstein przystąpił pierwszy do ataku. Ostatni raz w życiu krzyknął, że miłość wszystko zwycięża i rzucił się w ramiona ukochanej. Była taka piękna, przez łzy radości szeptał jej do uszka, a ona tylko te swoje rumieńce. Mówił, że wszystko już ma zaplanowane – ślub, wesele, miesiąc miodowy. Ona nie chciała. Będziemy żyli długo i szczęśliwie, przekonywał. Nie, uparcie odpowiadała najstarsza szesnastolatka świata. Jestem bogaty i sławny. Znów nie. Kupię ci pierścionek z diamentem, nie, kolię z pereł i tyle futer, ile tylko pomieścisz w garderobie, nie, nie, po stokroć tak! Zakochali się w sobie na dobre w tamtą burzową, walentynkową noc w lochach zamku na najwyższym wzgórzu Hollywood.
Zaczęła się prawdziwa gorączka. Przygotowania, sala weselna, limuzyna i cały ten nowożeńców kram. Kupili dom z widokiem na ogródek, z garażem na nowy, rodzinny samochód, i kupili wspaniałe łoże małżeńskie. Zachwycony Frankenstein ilekroć próbował zademonstrować miękkość i puchowość nowiutkiego materaca, zderzał się z murem oporu i dźwięcznym boop-oop-a-doop. Ukochana tłumaczyła mu, że czeka przecież na noc poślubną, że tak się nie godzi, że im większy apetyt, tym lepszy później smak. On nie wierzył i nie ustawał. Ona podobno chciała, by wszystko było perfekcyjnie zaplanowane i przygotowane. I tak trwała w najlepsze zabawa w pogoń za króliczkiem. Biegali jak opętani po swej nowej rezydencji, zupełnie jak dzieci bawiące się w berka. Nie złapiesz, nie złapiesz mnie, krzyczała Betty, wbiegając na stromy dach i śmiejąc się z niezdarnie ślizgającego się na czerwonych dachówkach Frankensteina. Wtedy, z głośnym boop-oop-a-doop, piękna dziewczyna spada przez dziurę w dachu i ląduje wprost w ich nowym łożu. Tam, również spadając z nieba, zadowolony z podstępu dopada ją były gwiazdor porno i zaczyna demonstrować swoje super-moce. Najpierw długie, zgrabne nóżki, potem aksamitnie włosy. Ostatecznie buzi może dać, chichocze zalotnie Betty. Włóż, włóż, cóż za zmiana, więc gdy są już-już blisko, tuż-tuż, gwiazdor porno nieopacznie zahacza o podwiązkę, która boleśnie gryzie go w łapę. Dziewczyna, korzystając z zaskoczenia, znów ucieka i tym razem chowa się w piekarniku... I sielska zabawa trwałaby nadal, gdyby nie American Dream.
Bo tym razem American Dream nie został na lodzie. Frankenstein, jak obiecał, tak załatwił mu pracę pucybuta w filmowym studio. A stamtąd już tylko krok do konstelacji amerykańskich gwiazd. W mig się dorobił. Uwodził całe LA słodką minką wyświetlaną na swym telewizorku. Nim się wszyscy obejrzeli, było go stać na jadanie brylantów na śniadanie, kosze pereł na deser i ciężarówkę futer. Wtedy udał się do Betty i na początku znów stanowcze nie, ale gdy przedstawił jej swój stan konta, nie, nie, po stokroć tak! Z łatwością namówił ją, by to jego pokochała i uciekła wraz z nim. Kariera jak z amerykańskiego snu, zdobył sławę, pieniądze i dziewczynę, szybciej, niż przyjaciele zdążyli zamrugać i pójść do łóżka.
Zaś Frankensteinowi znów zrobiło się smutno, wrócił do swojego penthouse’u z widokiem na najwyższe palmy LA, wrócił też do swej starej profesji. W takich chwilach zawsze sobie powtarzał, że przecież i tak ma największego kutasa w mieście. Trochę pomagało. Bo miłość wszystko zwycięża, powiedział nowy chłopak Betty, niby kochać każdy może, a jednak zawsze znajdzie się ktoś, kto ma droższe diamenty, bielsze perły i rzadkie futro z żyraf hodowanych w szafie. A porno to biznes, który nie może sobie pozwolić na straty, sorry, Frankenstien, nothing personal, karma zawsze wraca, bierze od tyłu.
...C.D.N...