Tamtej nocy drzewa straciły resztę kolorowych liści. Drzemaliśmy skuleni na tylnych siedzeniach nieoświetlonego omnibusu, który cicho sunął przez gęstą, szarą mgłę nadzwyczaj ciepłego późnojesiennego poranka. Potem obudziliśmy się nagle na twardych siedziskach wysokich drewnianych krzeseł w ogromnych salach wykładowych, w których rzędy stołów zdawały się nie mieć końca. Wszystkie sale w Akademii sprawiały ponure wrażenie, gdyż wskutek dziwnego zamysłu architekta, okna w każdym z pomieszczeń zaczynały się niemal przy suficie, a kończyły dwa metry nad podłogą. W dodatku światło słoneczne nie miało wielkich szans na rozproszenie panującego tu zawsze półmroku, gdyż wysokie okna wychodziły na zachód, a szyby były bardzo rzadko myte.
Spędziliśmy niemal pół godziny na poszukiwanie sali, którą wyznaczono nam na miejsce pierwszych tego dnia wykładów. Architekt-kawalarz zaprojektował budynek na planie wielkiego labiryntu, w którego rozkładzie pomieszczeń orientował się jedynie on sam. Próbowaliśmy wielokrotnie sporządzić plan sytuacyjny, jednakże był to próżny trud. Odnosiliśmy przykre wrażenie, że ktoś stale podmieniał tabliczki z numerami sal, które były przytwierdzane do drzwi. Nasze laboratorium dryfowało więc po korytarzach Akademii, a my podążaliśmy za nim. Ogólny chaos organizacyjny powodował, że zmuszeni byliśmy godzinami błądzić po rozległych, zasnutych półmrokiem korytarzach. Bywało, że nieraz na noc zostawaliśmy zamknięci w budynku, gdy nie udało nam się na czas trafić do wyjścia.
O poranku zacumowaliśmy w podziemiach Biblioteki, wśród zakurzonych, oprawnych w płótno tomiszczy, co do których żywiliśmy przeświadczenie, że ich stronice nigdy nie ujrzały światła dziennego. Były to ogromne, ręcznie oprawione foliały, świadectwa doskonałego kunsztu rzemiosła dziewiętnastowiecznych introligatorów. W tej świątyni pełnej pożółkłego papieru, pachnącej kurzem i straconym czasem, migotliwe światło lamp nie radziło sobie z panoszącym się w kątach cieniem. Wskutek panujących ciemności nie mogliśmy czytać, litery fruwały przed naszymi oczyma jak roje owadów. Wertowaliśmy więc te nieprzystępne dzieła ospale i bezmyślnie, nie mogąc się dobudzić.
Nasz Maestro, guślarz o nieprzyjemnej powierzchowności, wita nas w swej zwykłej ludzkiej postaci - jest to niewielki człowieczek, właściwie karzeł, o ostrych rysach twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Wraz z upływem kolejnych godzin naszych pokątnych spotkań jego postać wydłuża się, wybrzusza i potężnieje; jesteśmy niemal pewni, że to skutek zaklęć recytowanych z tysięcy pokreślonych kartek, których ma zawsze pełne kieszenie. A kiedy unosi się nad nami, lewitując w powietrzu niczym wielki kruk, staje się prawowitym Anty-Mesjaszem, pomazańcem Szatana, który przybył na ziemię, by zgubić nasze dusze.
– Nadchodzi kres naszego świata, panowie. Upadek Słowa, triumf Obrazu. Cywilizacja zatacza koło, powraca do epoki pisma obrazkowego – grzmi Najwyższy Kapłan Nowej Literatury.
Krążą o nim legendy, których nikt nigdy nie odważył się zweryfikować. Mówi się, że za młodu spisał z Diabłem cyrograf, na mocy którego zobowiązał się demoralizować nasze dusze. Podobno, w zamian za obietnicę wiecznego życia, podczas przerażającego kanibalistycznego rytuału posilił się surowym mięsem swojego pierworodnego syna – niewinnej istoty, którą wcześniej zabił – i spełnił toast jego krwią. Jedni mówią, że jest on Czarnym Ludem, boogeymanem, amorficznym potworem czającym się w ciemnościach, porywającym dzieci z łóżek, inni dowodzą, że jest samym Diabłem.
Jego głos jest silny i brzmiący jak wicher, kiedy swoim demaskatorskim tonem recytuje nam te wszystkie pozornie wielkie słowa wielkich poetów, obnaża bezlitośnie tę płaczliwą niemęskość, a my czujemy się oszukani, zawiedzeni, że wcześniej daliśmy się omamić, że uwiodła nas ta Fałszywa Literatura. On odsłania przed nami Tajemnicę, odkrywa cały fałsz ukryty pod grubą warstwą słów jak zmarszczki starej kobiety pod makijażem. Odbiera nam wiarę w piękno, obnaża całą iluzoryczność naszego dziecięcego zachwytu. Maestro drażni się z nami, kokietuje, wzbudzając w nas dreszcze, dotykając nas słowami jak najczulsza kochanka, tylko po to, by za chwilę ukazać nam nagi szkielet prawdy. Jak dziewiętnastowieczny detektyw drobiazgowo przeprowadza dowód, by wykazać, że te wszystkie pisarskie dzieła są zwykłą mistyfikacją, a wielkich, powszechnie wielbionych Autorów nazywa pogardliwie Wieszczami Słowiańskiej Ponurości. Zmanipulowani metaforą, omotani oksymoronami, odurzeni hiperbolą, dajemy się wodzić po manowcach.
– W prostocie tkwi prawda, panowie! – krzyczy Maestro. – Nie dajcie się otumanić byle pisaniną, rozbierzcie te brednie na części pierwsze, rozbijcie na pierwiastki, obróćcie w pył!
Jest coś czarnoksięskiego, coś magicznego, w tej sekcji, której poddajemy dzieła uznanych twórców, jest coś niemoralnego i niepokojącego w tym rozcinaniu wersów i przyglądaniu się im pod lupą, badaniu ich anatomii i fizjologii, rozkładaniu na czynniki. Jest coś nielirycznego, nieduchowego - coś, co trąci Matematyką i Biologią. Coś jałowego, co odbiera wszelkiej sztuce sens, czyni ją suchą i niestrawną. Niemymi świadkami tej profanacji są ustawione wzdłuż ścian nieruchome Księgi. Zbrodnia wisi w powietrzu, wiruje wraz ze strzępami poszarpanych wersów. Te okruchy Wielkiej Poezji, straszliwie odlirycznione, pozbawione sensu, mieszają się z drobinkami kurzu, są właściwie nie do odróżnienia, dusimy się nimi w tej gęstej, ciężkiej od słów atmosferze, kaszlemy głoskami w zbiorowym ataku, w nieartykułowanej manifestacji solidarności przeciwko tej wielkiej, bezsensownej zbrodni.
Codziennie wychodzimy z Akademii starsi o parę wieków, stajemy się recydywistami zwątpienia. Połączeni wspólną tajemnicą, zmową milczenia, przedzieramy się przez labirynt korytarzy Akademii ku wyjściu – bramie do prawdziwego świata. Spragnieni świeżego powietrza i realności umykamy w ciemne podwórka, w plątaninę ulic naszego brudnego, ponurego Miasta, gonieni chłodem szarej pory dnia i oszalałymi trelami kosów uwięzionych w splątanych gałęziach bezlistnych drzew.