Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Dziaba przyszła po złotrybkę
#1
Rzecz napisana kiedyś na pewien turniej prozatorski, gdzie trzeba było sparodiować ulubiony tekst literacki - oczywiście rzuciłam się na Sturgackich, tytułu powieści jednak nie podam, może ktoś, kto skusi się przeczytać, sam zgadnie.




Konserwowy wygląda mi na czysty, ale i tak rzucam muterką, powoli ściągam ją sznurkiem i celuję dwa metry dalej. Za plecami słyszę rozgorączkowany szept Dziaby; do karku przykleja mi się jej tłusty pot, smród nadpalonych włosów zatyka nos i usta. Mam dość. Odwracam się, patrzę na nią, aż wreszcie milknąc, wraca potulnie na swoje miejsce.

- Konewka! - syczę przez zwiniętą w trąbkę dłoń, gdy za półkami po drugiej stronie działu pojawia się głowa. Przyjemnie jest patrzeć na głowę Konewki, na fachowo, bez sentymentów ogoloną czaszkę, zawsze suchą twarz i bystre oczy. Nie to, co na to żałosne przerażenie po psiemu skulone tuż za mną. Dlaczego zgodziłam się ją brać? Po halę ratowałam? Jeszcze trochę i jeśli nie przestanie dzwonić zębami, własnoręcznie zwrócę wrzącym paluchom solarki!

Konewka odszeptuje, że u niej też droga wolna, więc zezwalam jej ruszać na szpicy. Przypadam płasko do podłogi. Bez patrzenia daję znać Dziabie, by zrobiła to samo, a gdy nie reaguje, przesuwam się odrobinę do tyłu i kopię w co popadnie. Po chwili pełzniemy slalomem przez ciężkie od popiołu skrzynki.

- Tam, za lodówką. - Konewka celuje brodą w dział z mrożonkami. Podpieram się na łokciu, by ponad jej ramieniem, w cieniu nieczynnej chłodziarki dostrzec słabe migotanie. - Zalotka - cięgnie Konewka. - Przyplątała się tu aż z obuwniczego. Zalotki nie ominiemy, Czarna. Pamiętasz Ociupinkę? A Kalarepkę? Kalarepka nawet nie zdążyła mrugnąć.
- Kalarepka w ogóle za dużo mrugała - odpowiadam.
- Co myślisz o tej ośmiożnicy po lewej?
- Jakoś dziwnie leży. Ktoś już próbował ją targać.
- I nie wytargał. Kuszą mnie te kobrze udka pod drzwiami.
- Można by spróbować. Jakieś złotrybki?
- Stąd widzę dwie, prawie że w zębach zalotki. Na halę ci złotrybki, Czarna?
- Lubię złotrybki.

Oglądam się na Dziabę. Patrzę z obrzydzeniem, jak rozpaczliwie łowi mój wzrok, jak nasłuchuje w bezruchu, czekając na jedno słowo zapewnienia, że wszystko będzie dobrze, że przecież to nie pierwszy raz, że co mi tam zalotka, skoro ja znam Halę jak własną kieszeń, więc ona mnie zawsze wypuści i każdego, kto jest ze mną…

- Na przynętę w sam raz - Konewka podkpiwa szeptem. - A nawet jakby wlazła w to gówno, miałybyśmy akurat dość czasu, żeby…
- Daj sobie spokój, dobra? - Odrywam oczy od Dziaby i znów mam przed nimi zalotkę. Przez chwilę zastanawiam się, który widok gorszy.
- Kochana będzie z ciebie mamusia.
- Można by spróbować przez chemię - zastanawiam się na głos. - Później przez bieliznę, szybciutko dziecięcym, dalej przez kilka czystych, i byłybyśmy prawie na wprost towaru.
- Zaraz pod nosem prostownicy.
- Tak, ale na nią jest sposób.
- Dupa, nie sposób.
- Nie marudź.

Zawracam. W zgarbionym truchcie podrywam za kołnierz osłupiałą ze zdziwienia Dziabę i puszczam przodem.
- Ale Czarna… - Dziaba z miejsca zaplątuje się we własne nogi. - A złotrybki? Czarna...?
- Będziesz miała swoje złotrybki! - Zakręcam nią w chemiczny i ciskam o półkę z proszkami. - Tyle, że jeszcze nie teraz. Pójdziemy na około.
- Ale dlaczego na około? - Dziaba gramoli się spod rozsypanych pudeł. - Przecież one tam leżą. Dwa kroki i…
- I po tobie! - syczę. Konewka kuca tuż obok. - W Hali nic nie jest o dwa kroki, a im więcej kroków, tym lepiej. Konewka, wyjmij mi z plecaka złoto. Mała przegródka. Dzięki. Teraz pod ścianę!



Przyklejamy się do obdrapanej lamperii dokładnie na wprost przejścia między wieszakami z bielizną. Z foliowej torebki wyrzucam na dłoń garść błyskotek. Wybieram jedną, przywiązuję do niej koniec linki, drugi owijam wokół dłoni. Konewka przytrzymuje mnie za pasek kombinezonu. Biorę zamach…

Obrączka łupie dźwięcznie o podłogę, odbija się dwa razy i nieruchomieje po drugiej stronie działu.
- Niezły rzut. - Konewka mruga do mnie, a ja od razu przypominam sobie Kalarepkę. Robi mi się niedobrze.
- Chodziłaś już po pazernicy? - pytam dla odwrócenia myśli.
- Dwa razy. Raz z Ociupinką. Czekałyśmy wtedy trzy godziny.
- Trzy godziny?! - wyrywa się Dziaba i zaraz cichnie ofuknięta. - Trzy godziny… - mamrocze jeszcze, skubiąc zębami skórkę przy paznokciu. - A mogły być raptem dwa kroczki…
- Różnie bywa - ciągnie Konewka. - Czasem wyłazi po minucie, czasem czeka się cały dzień. Ale za to przynajmniej jest w miarę łagodna.
- Jasne - szczerzę się wbrew sobie. - Powiedz to Aniołkowi.
- Aniołek wlazła na siekacza miesiąc temu.
Przestaję się uśmiechać.
- Patrzcie! - woła Dziaba.

Linka drga już na całej długości, a w połowie zaczyna wić się i dziko podskakiwać. Z chaotycznych dygotów wynurza się wzór: bliżej nas więcej jest pazernicy po prawej, dalej rozłożyła się głownie po lewej stronie działu. Spod klepek wyłażą kłęby sztywnych, czarnych włosów; każdy jarzy się wiśniowo na końcu i pulsuje, bucząc niskim dźwiękiem. Sznur zastyga faliście wzdłuż nieczułego na dotyk grzbietu.
- Proszę, jak się pośpieszyła - cmoka z uznaniem Konewka. - To chyba specjalnie dla ciebie, Dziaba.
- ?
- Jak nic, dowiedziała się od solarki, co z ciebie za kąsek.
- No, gwiazdy mody... - Prostuję się z ulgą. - Gęsiego na wybieg. Konewka pierwsza.

Drobię za Dziabą, wpatrując się w jej pięty. Jeden krok, drugi - linka turla mi się pod podeszwami. Podnoszę głowę. Z przodu Konewka stąpa ostrożnie jak kot na śniegu, ale zaraz Dziaba traci równowagę, łapie ją za plecak i ściąga w bok.
- Puść ją! - Przytrzymuję Dziabę, by Konewka mogła odejść na bezpieczną odległość. - Spokojnie. - Rzadkie mięśnie dygocą mi pod palcami. Oddycham głęboko, klepię Dziabę po barku i łagodnie popycham do przodu.

Konewka jest już przy obrączce, przeskakuje zwinnie na wolną od pazernicy podłogę i odwraca się do nas. Podążam wzrokiem za jej szybkim, ukośnym spojrzeniem. Tuż obok mnie, u stóp manekina w gorsecie błyska w gąszczu włosów coś jasnego. Przyglądam się dokładniej…
- Co to jest? - Dziaba przekręca wścibski łeb, ale trzepię ją mocno w potylicę i każę iść dalej. W milczeniu mijamy resztki ludzkiej skóry; zdarta z nogi Aniołka leży tu już od miesięcy, wciąż gładka i lśniąca, bez śladu krwi, za to z brokatem na tęczowych paznokciach.

Jeszcze dwa kroki i po wszystkim. Opieram dłonie na kolanach, z wysiłkiem przełykając serce. Konewka bierze się za zwijanie linki, wyprostowana, czujna, bez cienia zadyszki, czy znużenia.
- A jak my teraz wrócimy, Czarna? - Dziaba sapie mi w kark.
- Inaczej.



W dziecięcym po staremu panuje ciemnica. Martwego zmierzchu nie rozprasza nawet światło z sąsiednich stoisk. Chodzić tu trzeba po omacku, wiedząc przy tym, gdzie nie należy pchać ślepych palców, by ich nie stracić. Dlatego u wejścia polecam Dziabie wciągnąć łapska do środka kombinezonu i obwiązuję ją pustymi rękawami.

Konewka znów prowadzi. Dziaba jest tak przestraszona, że nawet nie piśnie, stawia nogi dokładnie tam, gdzie się jej pokazuje i przesuwa się sztywno jak mumia. Cichym, skupionym korowodem mijamy stojaki z kurteczkami w misie, półki pełne pasiastych śpioszków obok lakierowanych bucików. W ciemności wszystkie mają kolor popiołu, za to, choć wciąż w fabrycznej folii, już pachną dzieciakami.

- Czarna? - słyszę głos Dziaby i jak na komendę wszystkie trzy zamieramy. Tego nie powinno się robić. Łapiąc się nagle na fakcie, że tak samo z przodu jak z tyłu, prócz mieszaniny mdłych odcieni szarości nie widać kompletnie nic, zaczynasz wbrew woli panikować, w głowie rusza ci źle wyważona karuzela, jakaś siła ciągnie za jedno ramię, na drugie napiera, i nie mijają trzy sekundy, jak leżysz twarzą w mięciutkim kocyku w gwiazdki, coraz cięższym od krwi…
- Nie rozglądać się! - syczę, blokując dłońmi głowę Dziaby. Już zdążyła ją przekręcić, już czuję, jak miękną jej kolana, jak leci…
- Trzymam ją! - Konewka jednym ramieniem obejmuję Dziabę wpół, drugim chwyta mnie za rękaw. Na chwilę zastygamy w dziwacznej, chwiejnej pozie, wreszcie wbijając stopy w podłogę i wstrzymując oddechy, powoli wracamy do pionu.

Ruszamy dalej.
- I o co chciałaś spytać, Dziaba? - zgrzytam zębami do ucha, które mam ochotę odgryźć. - Pytaj, tylko się, do hali nędzy, nie zatrzymuj!
- Ja chciałam… Bo tam było dziecko… Chciałam dowiedzieć się, co to za dziecko…
- Jakie znowu dziecko?
- Chłopczyk… Siedział na podłodze, za wieszakiem, taki mały, w garniturku…
- Przewidziało ci się - ucinam i wyciągam szyję, by ponad głowami dziewczyn zobaczyć wreszcie plamkę światła. - No, już niedaleko.
- Ty też je widziałaś, Czarna.
- Słucham?
- Widziałaś je. Nawet coś do niego powiedziałaś.
- Ja?!
- Hej! - fuka Konewka. - Może powspominacie sobie, jak już będziemy na zewnątrz, co? Dziaba, zamknij się wreszcie!
- Powiedziała „Tomeczku”. Tak powiedziała, słyszałam…
- Morda w kubeł! - Konewka okręca się na pięcie i łapie Dziabę za kołnierz. Jesteśmy już przy wyjściu. W blasku najbliższej jarzeniówki w twarzy Konewki widać tylko fragment zmarszczonego czoła i lewe oko. - Nawet jeśli Czarna, albo ktokolwiek inny, kto akurat ma pecha być z tobą w Hali, coś widział, a mówi, że nie widział, to tylko to drugie jest prawdą, zrozumiałaś?!

Pod spojrzeniem Konewki Dziaba chwieje się na piętach, więc jak najszybciej wypycham obie na światło. Odbijamy się od piramidy z pudeł. Z góry zlatuje jakiś źle ustawiony karton i łupiąc o podłogę, wybucha gęstym pyłem. W gardle rozrasta mi się kłąb mikroskopijnych zębów. Zapuchniętym oczami widzę, jak Konewka, zasmarkana i cała łzach, wyciągniętą z plecaka koszulą zasłania Dziabę twarz i targa w stronę magazynu.
- Nie do magazynu! - skrzeczę. - W drugą stronę, za te półki z farbą!
Potykając się o siebie i wykaszlując płuca, wypadamy na otwartą przestrzeń działu papierniczego.

Leżymy na podłodze jak foki na plaży, szare od stóp po końce włosów. Dziaba siąka nosem, którego nie może sobie wytrzeć.
- Jeszcze minutę - dyszę. - Cholerny pył…
- Pierwszy raz mi się to zdarza… - sapie Konewka. - Częściej powinnaś z nami chodzić, Dziaba.
- Nabrafde?
- Nasrawdę!
- Spokój! - rzucam i siadając, rozklejam palcami powieki. - Dziaba, przysuń się, rozwiąże ci te łapy.
- Co jest w magazynie, Czarna? - Konewka jest już na nogach.
- Żabula i Mamuśka. A dokładniej trzy czwarte Żabuli w objęciach połowy Mamuśki.
- Aha.
- Widać stąd mrożonki?
- Widać.
- Ruszaj się, Dziaba. Idziemy.



Znacząc drogę opadającym z nas pyłem, przemykamy pod ścianą magazynu, dalej prasą, sportowym, gdzie w pudle z piłkami Dziaba znajduje zgubioną przez kogoś łezkę, obuwniczym, gdzie łezka wypada Dziabie z drewnianych łap i rozpryskuje się w tysiące rechoczących igieł, następnie wąskim przejściem pod przewróconą półką z narzędziami i znów jesteśmy przy mrożonkach. Z tego miejsca zalotkę przysłania nam pękaty zad chłodziarki, prostownicę w pełnej krasie możemy za to podziwiać do woli. Jest ogromna. Dojrzała. I po staremu brzydka. Faluje leniwie w rytm wewnętrznego pulsu, zapada się w sobie i wynurza z chropawym trzeszczeniem wymieszanych mięśni. Nacisk jest tak silny, że słabsza miejscami skóra trzaska, wypuszczając na wierzch kiście bladoróżowych włókien. Za każdym razem prostownica zastyga na ułamek sekundy, jej poplątane ciało przechodzi krótki dreszcz, a włoski na karku każdego, kto stoi w pobliżu, jeżą się od niesłyszalnej skargi.

- Wygląda jak dół pełen żywych jelit - podsumowuje Konewka. - Na szczęście nie śmierdzi. Ale jak to pracuje. Męczy mnie samo patrzenie na nią.
- Ej. - Biorę za łokieć do reszty zagapioną Dziabę. - Nie tak blisko. Chyba, że chcesz ją uściskać na powitanie.
- Jak my ją obejdziemy?
- Nie będziemy obchodzić - oznajmiam i ściągam plecak. Przede nami, w odległości zaledwie trzech metrów pęka jedno z ramion, mięsień wypryskuje gąbczastym pióropuszem, a na nogawce kombinezonu ląduje mi płat skóry. - Uroczo.
- I nie my - rozpakowując się, dorzuca Konewka. - Ty tu sobie grzecznie poczekasz.
- Nie... - Dziaba potrząsa głową. - Ja muszę też. Ja muszę aż do samych… Muszę wziąć sama, bo inaczej nie zadzia…
- Ta łezka nie uderzyła ci czasem do główki? - parska śmiechem Konewka. - Prostownicy jej się zachciało. Może jeszcze do zalotki uderzysz, co? Siadaj pod ścianą i nie przeszkadzaj.
- Ale Czarna powiedziała…
- Co Czarna? Co Czarna? Pod ścianę, mówię!

- Pomóż mi z tym. - Podaję Konewce paski uprzęży i staję do niej plecami. Kątem oka widzę, jak jeszcze zerka na Dziabę, jak uśmiecha się do siebie i cmoka, kręcąc z niedowierzaniem głową. - Dziaba idzie z nami - mówię, gdy kończy mnie zapinać.
- Że jak?!
- Przecież nie ciągnęłabym jej aż tutaj, żeby sobie na nas popatrzyła, prawda? Daj, sprawdzę twoją.
- Nie wiem, po co ją ciągnęłaś - już zupełnie poważnie warczy na mnie przez ramię. - Myślałam, że może uparła się pozwiedzać. Gołym okiem widać, że ma nie po kolei we łbie. Ty chyba zresztą też. Czarna! - Okręca się nagle i łapie mnie za ucho. - Co jest?
- Ona tu przyszła po złotrybkę. Nie powiedziałam ci od razu, bo byś z nami nie poszła.
- A żebyś wiedziała!
- A sama jej nie przeprowadzę.
- Nie przeprowadziłabyś jej nawet z tuzinem Konewek. Spójrz na nią! - Obraca mi za ucho głowę. Skulona pod ścianą Dziaba przygląda się swoim butom. - Przecież to katastrofa na dwóch nogach. Wypadek ma wypisane na czole. Ledwo wyciągnęłaś ją z solarki, ledwo przepchnęłaś przez pazernicę, zaczęła rozrabiać w dziecięcym. Jak ty to sobie wyobrażasz, Czarna?

Uwalniam się. Z plecaka wyciągam plujkę i wiatrak dla Dziaby.
- Pomożesz mi? - pytam bez patrzenia.
- Nie!
- W porządku. Dziaba, rusz tyłek!



Po zachowaniu prostownicy da się już poznać, że nas wyczuła; w kościach czuję jej łaskoczące zaproszenie. Wbijamy haki z nienićmi w trzymającą się na słowo krawędź popękanego betonu, Dziaba tuż przy mnie, Konewka, nabzdyczona i zła, ostentacyjne trzy metry dalej.
- Słuchaj. - Nachylam się do Dziaby, mówiąc niskim, spokojnym głosem. - Robisz dokładnie to samo, co ja. Nie wahasz się, ale jesteś skupiona. I do stu hali, nie odzywasz się bez potrzeby! - Dziaba kiwa spoconym łbem. - Teraz uważaj. Wiatrak utrzyma cię w górze tylko przez siedem sekund, co oznacza, że musisz wcisnąć starter dokładnie wtedy, gdy krzyknę „w górę”. Gdy krzyknę „w dół”, puszczasz i lądujesz na nogach. I tak aż do skutku, więc żadnego potykania się, Dziaba! W górę, w dół, w górę, w dół, patrzysz tylko na mnie i pod nogi w momencie lądowania, nie zwracasz uwagi na prostownicę, ani na nic, co będzie się z nią działo, jasne?
- T-tak, ale Cz-czarna..?
- Pytaj.
- Na co te haki i… i te niewidzialne nitki, Czarna? Dlaczego z tej strony?
- Nienić jest bardzo potrzebna - słyszymy Konewkę i oglądamy się odruchowo. Patrzę na nią ostrzegawczo, a ona ciągnie jakby nigdy nic. - Po wszystkim, jak prostownica nacieszy się już nową przytulanką, razem z Czarną wyciągniemy nitkę. Z twoim truchełkiem na końcu.
- Konewka! - Szarpnięciem odwracam od niej Dziabę.
- Konewka…? - Dziaba powtarza cichutko.
- No?
- Są trzy nitki - mamrocze. - Kto wie, kto kogo będzie wyciągał…
- Dość!
Bez patrzenia strzelam z plujki w podłogę. Język światła rozpruwa beton i obsypuje mi łydki gruzem.
- To ją na pewno uspokoi. - Konewka szczerzy się do zdębiałej Dziaby.
- Z tobą jeszcze pogadam. Ruszamy.

Stajemy szeregiem i przymierzamy się do skoku. W celowniku plujki widzę już odpowiedni dla niej mięsień - nie za twardy, by dobrze zabolało, nie za miękki, by zniósł uderzenie. Odliczam:
- Trzy… dwa… jeden… w górę!
Wiatraki podrywają nas szarpnięciem. Patrzę, jak stopy przesuwają mi się nad krawędzią jamy, nad resztkami mielonego bez końca gruzowiska i wreszcie nad prostownicą. Po bokach słyszę owadzie brzęczenie, z prawej w bonusie spazmatycznie dyszy Dziaba. „Cztery… pięć… sześć…”, kończę odliczać w myślach i naciskając spust, huczę:
- W dół!
Światło liźnięciem uwalnia wełniste mięso. Na kilka sekund kłębowisko zamiera, przypadamy do niego i z moim „w górę!” na nowo odpalamy wiatraki. Licząc, zerkam na Dziabę; z szarego czoła przez szarą brodę płyną jej krople potu. Szyja i policzki w czerwieni. Wlepia we mnie spojrzenie maleńkich z wysiłku oczu i drobi ustami.
- W dół! - Plujka szarpie mi dłonią, Konewka klnie na śliskie lądowanie, i po chwili znów jesteśmy w górze. Dziaba znika.
- Dziaba?! - oglądam się na wszystkie strony. - Konewka, gdzie Dziaba?!
Strzał, lądowanie i start. Jesteśmy już w połowie drogi.
- Litości! - słyszę Konewkę. - Wiedziałam, że tak będzie. Sufit!
Zadzieram łeb. Pod reflektorem, zaplątana w pajęczynę z kabli, wisi Dziaba i majta nogami. Odbijamy się od prostownicy.
- Jak ona tam wlazła?! - wołam.
- Wyniosło ją. Wiatraki czasem tak mają. Już prawie jesteśmy, Czarna!
- A co z nią?!
- A niech idzie w halę!



Lądujemy na betonie i zrzucamy sprzęt. Dziaba dynda nad prostownicą jak mucha nad zaślinioną pajęczą gębą, świdruje nas okrągłymi oczami i chlipie.
- Przecież ona aż się prosi, żeby ją zostawić - narzeka Konewka, której wrócił już dobry humor. - Ma dziewczę talent. Zostawmy ją, Czarna, mówię ci, to mocne kable.
Przyglądam się z przyjemnością, jak krąży nad urwiskiem, jak obmyślając plan ściągnięcia Dziaby na ziemię, niecierpliwie odsuwa butem drobne, co bezczelniejsze macki prostownicy, i wreszcie wołam:
- Masz już?
- Mam - burczy przez ramię. - Ale mówię ci, lepiej będzie jej tam, gdzie jest. No zobacz, jak się ładnie komponuje, wygląda jak bożonarodzeniowa ozdoba, jak przerośnięty elf. Albo renifer.
- Mamy lato.
- No to jak reklama skoków na spadochronie: U nas miłe lądowanie - w prostownicy, nie na sianie! Sama bym się skusiła. - Podchodzi do mnie, ustawia pionowo jakąś puszkę i siada. - Więc w Szarej Siódemce widziałyście mojego Tomka? - pyta nagle.
- W czym?
- Ociupinka mówiła tak o dziecięcym. Tydzień przed śmiercią matki widziała w nim siebie. Czarna kiecka, perełki… Zresztą, byłaś na pogrzebie.
- Aha. - Czuję, jak ziębnie mi kręgosłup. - To Dziaba twierdzi, że widziałam, ja nie...
- Bez znaczenia. Dobrze wiesz, że nie wszystko się pamięta. - Przez chwilę wpatruje się tępo w podłogę. - Może też powinnam sobie przygarnąć złotrybkę?
- Nie wierzysz w złotrybki.
- Bo nie jestem Dziabią! - oburza się teatralnie, ale po chwili pyta: - A ty wierzysz?
Wzruszam ramionami, wytrzymuję jej niepewny wzrok przez całe pięć sekund i kapituluję.
- Może czas wreszcie zacząć. Piotrek ostatnio znosi jakieś nowe cuda. Jeszcze dzień i przyzna mi się, że zapuścili się już aż pod wykop.
- I jeszcze to. - Zerka na mój brzuch.
- I jeszcze to.
- Dziew… dziewczyny! - słyszymy nagle.
- Prostownica cię woła, Czarna.
- Ciebie też, Konewka.
- Dziewczyny, ja... Ja bym już chciała zejść!

Podnosimy się z ociąganiem.
- A na co Dziabie złotrybka? - pyta Konewka, wyciągając z plecaka kotwiczkę. - Będzie prosić o udaną trwałą, czy nową pralkę?
- Jej młodszy brat, gówniarz taki, dwadzieścia lat, łazi teraz z Piotrkiem.
- Żartujesz?
- Piotrek mówi, że niezły będzie z niego zawodnik. Sprytny dzieciak, tylko że młody, niecierpliwy. Ale ma talent.
- To pewnie po siostrze. Wzięłaś ze sobą jakąś sieć?
- Nie. - Przetrząsam plecak. - Ale mam dmuchane ramię. Pięć metrów.
- Może być.



Przy urwisku oceniamy sytuację. Na wprost obolała i słusznie wściekła prostownica wyciąga po Dziabę poszarpane palce, podniecona awanturą u sąsiadki zalotka uśmiecha się za nami garniturem kos, a Hala z każdej strony obojętnie.

- Co robisz dzisiaj Piotrusiowi na obiad, Czarna?
- Bitki z ośmiożnicy i surówkę z pora. A Tomuś co dostanie, Konewka?
- Planowałam złotrybkę w maśle, ale zmienię chyba na kobrze udka?
- Mam świetny przepis na łezkowy sos.
- Nie pogardzę.
- Gotowa?
- I zwarta.
- No to hop!
Odpowiedz
#2
Klimatyczne. Diabli klimatyczne jak dla mnie. "Piknik na skraju drogi" i film Tarkowskiego. Przyjemne wspomnienia, dzięki.

Zauważyłem gdzieś literówkę, ale co to niby za błąd. Bardzo dobry tekst, pozdrawiam.
Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom! Just call me F.
Odpowiedz
#3
Ojacie, Fiteł, to żeś mnie zaskoczył, już dawno straciłam nadzieję, że ktoś zechce Dziabę choć kijem trącić :)
"Stalkera" w sumie w to nie mieszałam - w końcu film sam w sobie mocno odbiega od powieści i tego typu parodia zupełnie do niego nie pasuje - na tapetę poszedł jedynie dużo bliższy mi "Piknik", ale fajnie, że udało się wywołać jakiś ciąg skojarzeń. Cieszę się i dziękuję.
I’m giving you a night call to tell you how I feel
I want to drive you through the night, down the hills
I’m gonna tell you something you don’t want to hear
I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear
Odpowiedz
#4
Leno, czy ty kiedykolwiek dasz mi okazję, żeby się Ciebie czepić? Big Grin

Strugackich wprawdzie nie czytałam, ale teksy mi się podobał - klimatyczny, zgrabny. A "złotrybki" to bardzo fajne słowo Smile
Zachęciłaś mnie do sięgnięcia po dorobek tych autorów. Kto wie, co z tego będzie.
"KGB chciało go zabić, pozorując wypadek samochodowy, ale trafił kretyn na kretyna i nawet taśmy nie zniszczyli." - z "notatek naukowych" Mestari

Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości