25-10-2015, 14:30
A to taka ciekawostka.
Moja pierwsza proza dłuższa od smsa z 27 października 2014.
I co teraz będzie? Jak dalej żyć? – pytałam samą siebie pełna niepokoju o swoją przyszłość. Za mną zamknęły się drzwi starego rozdziału, a właściwie zatrzasnęły prawie przytrzaskując mi palce. Przede mną natomiast otworzył się nowy, który wcale nie wyglądał zachęcająco, wręcz przeciwnie, jawił się jako czeluście ciemnej jaskini, zamglonej i nieprzejrzystej.
Stary rozdział, momentami przyjemny i beztroski, wypełniony dziecinną naiwnością, nie zamknął się nagle, lecz zamykał powoli, wiele lat, zbliżając swoje drzwi nieuchronnie do framugi nieuniknionego. Jednocześnie otwierał się nowy, przerażający, ziejący zgryzotą i osamotnieniem, coraz szerzej i szerzej, a z niego wyłaniała się ku mnie łapa dzikiego i drapieżnego zwierza ozdobiona szponami, by rozszarpać moje ciało i zainfekować cynizmem, a duszę bezpowrotnie zarazić grzechem wiedzy.
Stojąc na progu nieznanej ery i dławiąc się panicznym strachem, pragnęłam pozostać w znanej mi krainie. Niestety, nieubłagane i niewzruszone tryby losu postanowiły inaczej, całkowicie ignorując moje uczucia. Przerażona zadawałam sobie pytania: jak dalej żyć, gdy przestało się wierzyć? Jak funkcjonować wśród obcych mi ludzi, którzy nawet mnie nie zauważają i wśród niby bliskich mi osób, których widuję od czasu do czasu, a którzy są mi bardziej obcy niż uśmiechnięci przechodnie?.
Wędrówka między jednym brzegiem framugi a drugim odbywała się etapami, falami, cyklicznie, jak przypływy i odpływy, ale rządzące się własnymi prawami, uzależnione od okoliczności, od zdarzeń, których doświadczałam i przez które cierpiałam. Wiele razy, z nadzieją w sercu, podróżowałam przez nieodgadnione oceany, by w rezultacie ogarniało mnie zdumienie i niedowierzanie, gdy rozbijałam się o głuche, twarde, zimne skały. Wychodząc z morza wypłakanych łez, czołgałam się na brzuchu z wycieńczenia, odarta ze złudzeń i oszukana przez własną naiwność. Tyle razy przemierzałam te same szlaki ku tym samym skałom, aż pozostały mi już tylko suche, zgnębione, przygaszone oczy, pozbawione sił, by dawać wyraz swojej rozpaczy i rozczarowaniu. I dłonie poorane bliznami wzgardy wielokrotnie wznoszone ku Górze w błagalnych prośbach, pokrwawione o milczące, złowrogie kamienne drogi podczas pełzania, pełzania przypominającego ruchy żmii, miotając się jakby w konwulsjach bólu, poniżenia i odrzucenia.
W końcu, posiliwszy się nieco ochłapami nadziei, pogięta, zgnieciona, poszarpana, sponiewierana wstawałam jednak, szłam przed siebie, daleko na horyzoncie widząc skrawek wiecznej nadziei - Latarnię a w niej światło bożego miłosierdzia, którą mój udręczony i rozżalony umysł projektował w akcie desperacji, przekraczając jej granice upodlenia. Dążąc do tego blasku fatamorgany, jak ćma do ognia, jak alkoholik do swego zapomnienia, zbliżałam się ku swemu złudnemu poczuciu sensu, złudnemu poczuciu bezpieczeństwa, pomimo zasianych i kiełkujących ziarnach wątpliwości. Chcąc osiągnąć swój cel, zdobyć upragniony spokój, chcąc odzyskać utraconą równowagę, jak najszybciej, by nie utracić zmysłów, by nie czuć tej obezwładniającej, przygniatającej samotności, choćby i na tratwie, próbowałam łapczywie, łapiąc okruchy lepszych chwil, przedostać się do państwa tej utraconej nadziei. Dryfując coraz bliżej i bliżej ku schronieniu, odzyskując powoli to, co zostało mi wydarte okrutnie z mej piersi, wiarę przodków,natrafiałam nieoczekiwanie na rozgniewane usta Posejdona, które ciskały we mnie swym sardonicznym jadem, a słowa przygniatały ciężarem świadomości. Mimo spalenia resztek ziaren wiary nie poddawałam się przeciwnościom i brnęłam przed siebie jak głuchoniewidząca. Jednak w końcu musiałam przyznać się do swego zaślepienia, gdyż okazywało się, że wypatrywany skrawek to tylko mgliste pozory, przybrana maska, że skrawek, to nie skrawek, a skały, skały, o które się rozbijam. Błagałam, by znaleźć się w grobie, ale nade mną górowała Latarnia, która patrzyła na mnie wzrokiem drwin i pogardy. I ten szyderczy, sarkastyczny, pogardliwy śmiech prosto w udręczoną, na wpół martwą twarz towarzyszył mi za każdym razem, gdy doznawałam dotkliwego rozczarowania.
Podobno, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Wtedy, gdy jedne drzwi zatrzasnęły się za mną na zawsze, a drugie otworzyły, pomimo iż żyłam, nie czułam się wzmocniona, wręcz przeciwnie, czułam się całkowicie zrezygnowana i opuszczona, bezdennie osamotniona i bezsilna, jakby ktoś siłą wyrwał mi dziecko z łona, pusta w środku, jakby ktoś mnie pozbawił wnętrzności. Z jednej strony towarzyszyło mi dojmujące uczucie pustki, świadomość, że Nic lub Nikt nie kieruje naszym życiem, żadna wyższa siła nie dba o nas, nie wysłuchuje naszych modlitw, a z drugiej, poczucie, że nikogo z żyjących ludzi nie obchodzi mój los, nikogo nie obchodzą moje radości i smutki, że nikt nie przejmuje się moim istnieniem. Gdy uważałam, że On istnieje, było mi łatwiej stawiać czoło trudnościom, odnosiłam wrażenie, że Ktoś czuwa nade mną, że nie pozwoli mnie skrzywdzić, sądziłam, że ten ktoś otacza mnie opieką, że raduje się moimi sukcesami, że smuci się moimi niepowodzeniami. Tak, zrozumiałam, że takie myślenie pomaga przyjmować ciosy od życia, godzić się z nimi pokornie, aż pewnego razu, nieodwołalnie po raz ostatni rozbiłam się o skałę, na której stała Latarnia, by i ona rozbiła się w pył. Kiedy to było, nie wiem, nie pamiętam, straciłam chyba przytomność na wiele tygodni, zapadając w koszmarną śpiączkę, paraliżującą moją wolę życia. I wtedy moje zdrętwiałe usta szeptały bezdźwięcznie – „co teraz będzie?”, „jak dalej żyć?”. Przede mną rozpościerał się świat wypełniony ludźmi mówiącymi niezrozumiałym dla mnie językiem, zarażonymi wirusem nieczułości. W dodatku zdałam sobie właśnie sprawę, że jestem tylko jedną z wielu miliardów mrówek, zrodzona, mam nadzieję, z miłości, ale rzucona na pastwę nieprzewidywalnych i nieodgadnionych zjawisk pogodowych, zupełnie nieprzygotowana na przeciwności i porażki, a nawet na miłość. Ta dojmująca świadomość bycia tylko ostatnią sekundą tchnienia wszechświata przytłaczała poczuciem małostkowości, przypadkowości i brakiem sensu naszego istnienia. I oto On, domniemany twórca wszelkiej materii, pod naporem przygniatających i powracających rozczarowań, jak księżyc każdego nowiu, przestał istnieć w mojej wyobraźni. Zostałam zatem całkowicie sama, bez wsparcia i wtedy coś we mnie umarło, coś zdrętwiało. Nie mogłam płakać. Pustka wciągała mnie jak czarna dziura wciąga każdy atom. Wirowałam wśród opadających liści, aż mdliło mnie z przerażenia, jak dziecko, gdy spostrzeże nieobecność rodzica. Dojmujące uczucie, że już nigdy nie wróci, bo nigdy nie istniał, tylko w moim dziecinnym umyśle. Dotarło do mnie, że od tej chwili muszę radzić sobie całkowicie sama, że sama siebie muszę spytać o drogę, i sama muszę odpowiedzieć na to pytanie, sama odnaleźć środek transportu, by dotrzeć do celu. Zrozumiałam, że Nikt nie poda mi pomocnej dłoni, że samotnie muszę walczyć o swój byt.
Grzebiąc Naiwność, wyrwano mi z ust ostatnią kroplę nadziei, dlatego śmierć zniewoliła moje myśli. Wysyłałam jej zaproszenia, ale ona nie chciała przyjść, wzgardzając moimi prośbami i suchymi łzami tęsknoty. Jednak ja pragnęłam zrzucić brzemię wiedzy nieistnienia Tego, którego wymyśliła ludzkość, wyruszyłam więc w podróż, by poznać swoje przeznaczenie, z własnej woli. Dotarłszy do przedsionka jej otchłani, gdzie spotkała się ze mną i pogłaskała po głowie ocierając się o mnie, odczułam chwilową ulgę. Niestety nie pozwoliła mi przekroczyć progu swego królestwa. Albo nie posiadałam odpowiedniego klucza, by dostąpić tego zaszczytu, albo jeszcze inny powód nie pozwalał mi stać się gościem świata podziemnego.
Moja pierwsza proza dłuższa od smsa z 27 października 2014.
I co teraz będzie? Jak dalej żyć? – pytałam samą siebie pełna niepokoju o swoją przyszłość. Za mną zamknęły się drzwi starego rozdziału, a właściwie zatrzasnęły prawie przytrzaskując mi palce. Przede mną natomiast otworzył się nowy, który wcale nie wyglądał zachęcająco, wręcz przeciwnie, jawił się jako czeluście ciemnej jaskini, zamglonej i nieprzejrzystej.
Stary rozdział, momentami przyjemny i beztroski, wypełniony dziecinną naiwnością, nie zamknął się nagle, lecz zamykał powoli, wiele lat, zbliżając swoje drzwi nieuchronnie do framugi nieuniknionego. Jednocześnie otwierał się nowy, przerażający, ziejący zgryzotą i osamotnieniem, coraz szerzej i szerzej, a z niego wyłaniała się ku mnie łapa dzikiego i drapieżnego zwierza ozdobiona szponami, by rozszarpać moje ciało i zainfekować cynizmem, a duszę bezpowrotnie zarazić grzechem wiedzy.
Stojąc na progu nieznanej ery i dławiąc się panicznym strachem, pragnęłam pozostać w znanej mi krainie. Niestety, nieubłagane i niewzruszone tryby losu postanowiły inaczej, całkowicie ignorując moje uczucia. Przerażona zadawałam sobie pytania: jak dalej żyć, gdy przestało się wierzyć? Jak funkcjonować wśród obcych mi ludzi, którzy nawet mnie nie zauważają i wśród niby bliskich mi osób, których widuję od czasu do czasu, a którzy są mi bardziej obcy niż uśmiechnięci przechodnie?.
Wędrówka między jednym brzegiem framugi a drugim odbywała się etapami, falami, cyklicznie, jak przypływy i odpływy, ale rządzące się własnymi prawami, uzależnione od okoliczności, od zdarzeń, których doświadczałam i przez które cierpiałam. Wiele razy, z nadzieją w sercu, podróżowałam przez nieodgadnione oceany, by w rezultacie ogarniało mnie zdumienie i niedowierzanie, gdy rozbijałam się o głuche, twarde, zimne skały. Wychodząc z morza wypłakanych łez, czołgałam się na brzuchu z wycieńczenia, odarta ze złudzeń i oszukana przez własną naiwność. Tyle razy przemierzałam te same szlaki ku tym samym skałom, aż pozostały mi już tylko suche, zgnębione, przygaszone oczy, pozbawione sił, by dawać wyraz swojej rozpaczy i rozczarowaniu. I dłonie poorane bliznami wzgardy wielokrotnie wznoszone ku Górze w błagalnych prośbach, pokrwawione o milczące, złowrogie kamienne drogi podczas pełzania, pełzania przypominającego ruchy żmii, miotając się jakby w konwulsjach bólu, poniżenia i odrzucenia.
W końcu, posiliwszy się nieco ochłapami nadziei, pogięta, zgnieciona, poszarpana, sponiewierana wstawałam jednak, szłam przed siebie, daleko na horyzoncie widząc skrawek wiecznej nadziei - Latarnię a w niej światło bożego miłosierdzia, którą mój udręczony i rozżalony umysł projektował w akcie desperacji, przekraczając jej granice upodlenia. Dążąc do tego blasku fatamorgany, jak ćma do ognia, jak alkoholik do swego zapomnienia, zbliżałam się ku swemu złudnemu poczuciu sensu, złudnemu poczuciu bezpieczeństwa, pomimo zasianych i kiełkujących ziarnach wątpliwości. Chcąc osiągnąć swój cel, zdobyć upragniony spokój, chcąc odzyskać utraconą równowagę, jak najszybciej, by nie utracić zmysłów, by nie czuć tej obezwładniającej, przygniatającej samotności, choćby i na tratwie, próbowałam łapczywie, łapiąc okruchy lepszych chwil, przedostać się do państwa tej utraconej nadziei. Dryfując coraz bliżej i bliżej ku schronieniu, odzyskując powoli to, co zostało mi wydarte okrutnie z mej piersi, wiarę przodków,natrafiałam nieoczekiwanie na rozgniewane usta Posejdona, które ciskały we mnie swym sardonicznym jadem, a słowa przygniatały ciężarem świadomości. Mimo spalenia resztek ziaren wiary nie poddawałam się przeciwnościom i brnęłam przed siebie jak głuchoniewidząca. Jednak w końcu musiałam przyznać się do swego zaślepienia, gdyż okazywało się, że wypatrywany skrawek to tylko mgliste pozory, przybrana maska, że skrawek, to nie skrawek, a skały, skały, o które się rozbijam. Błagałam, by znaleźć się w grobie, ale nade mną górowała Latarnia, która patrzyła na mnie wzrokiem drwin i pogardy. I ten szyderczy, sarkastyczny, pogardliwy śmiech prosto w udręczoną, na wpół martwą twarz towarzyszył mi za każdym razem, gdy doznawałam dotkliwego rozczarowania.
Podobno, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Wtedy, gdy jedne drzwi zatrzasnęły się za mną na zawsze, a drugie otworzyły, pomimo iż żyłam, nie czułam się wzmocniona, wręcz przeciwnie, czułam się całkowicie zrezygnowana i opuszczona, bezdennie osamotniona i bezsilna, jakby ktoś siłą wyrwał mi dziecko z łona, pusta w środku, jakby ktoś mnie pozbawił wnętrzności. Z jednej strony towarzyszyło mi dojmujące uczucie pustki, świadomość, że Nic lub Nikt nie kieruje naszym życiem, żadna wyższa siła nie dba o nas, nie wysłuchuje naszych modlitw, a z drugiej, poczucie, że nikogo z żyjących ludzi nie obchodzi mój los, nikogo nie obchodzą moje radości i smutki, że nikt nie przejmuje się moim istnieniem. Gdy uważałam, że On istnieje, było mi łatwiej stawiać czoło trudnościom, odnosiłam wrażenie, że Ktoś czuwa nade mną, że nie pozwoli mnie skrzywdzić, sądziłam, że ten ktoś otacza mnie opieką, że raduje się moimi sukcesami, że smuci się moimi niepowodzeniami. Tak, zrozumiałam, że takie myślenie pomaga przyjmować ciosy od życia, godzić się z nimi pokornie, aż pewnego razu, nieodwołalnie po raz ostatni rozbiłam się o skałę, na której stała Latarnia, by i ona rozbiła się w pył. Kiedy to było, nie wiem, nie pamiętam, straciłam chyba przytomność na wiele tygodni, zapadając w koszmarną śpiączkę, paraliżującą moją wolę życia. I wtedy moje zdrętwiałe usta szeptały bezdźwięcznie – „co teraz będzie?”, „jak dalej żyć?”. Przede mną rozpościerał się świat wypełniony ludźmi mówiącymi niezrozumiałym dla mnie językiem, zarażonymi wirusem nieczułości. W dodatku zdałam sobie właśnie sprawę, że jestem tylko jedną z wielu miliardów mrówek, zrodzona, mam nadzieję, z miłości, ale rzucona na pastwę nieprzewidywalnych i nieodgadnionych zjawisk pogodowych, zupełnie nieprzygotowana na przeciwności i porażki, a nawet na miłość. Ta dojmująca świadomość bycia tylko ostatnią sekundą tchnienia wszechświata przytłaczała poczuciem małostkowości, przypadkowości i brakiem sensu naszego istnienia. I oto On, domniemany twórca wszelkiej materii, pod naporem przygniatających i powracających rozczarowań, jak księżyc każdego nowiu, przestał istnieć w mojej wyobraźni. Zostałam zatem całkowicie sama, bez wsparcia i wtedy coś we mnie umarło, coś zdrętwiało. Nie mogłam płakać. Pustka wciągała mnie jak czarna dziura wciąga każdy atom. Wirowałam wśród opadających liści, aż mdliło mnie z przerażenia, jak dziecko, gdy spostrzeże nieobecność rodzica. Dojmujące uczucie, że już nigdy nie wróci, bo nigdy nie istniał, tylko w moim dziecinnym umyśle. Dotarło do mnie, że od tej chwili muszę radzić sobie całkowicie sama, że sama siebie muszę spytać o drogę, i sama muszę odpowiedzieć na to pytanie, sama odnaleźć środek transportu, by dotrzeć do celu. Zrozumiałam, że Nikt nie poda mi pomocnej dłoni, że samotnie muszę walczyć o swój byt.
Grzebiąc Naiwność, wyrwano mi z ust ostatnią kroplę nadziei, dlatego śmierć zniewoliła moje myśli. Wysyłałam jej zaproszenia, ale ona nie chciała przyjść, wzgardzając moimi prośbami i suchymi łzami tęsknoty. Jednak ja pragnęłam zrzucić brzemię wiedzy nieistnienia Tego, którego wymyśliła ludzkość, wyruszyłam więc w podróż, by poznać swoje przeznaczenie, z własnej woli. Dotarłszy do przedsionka jej otchłani, gdzie spotkała się ze mną i pogłaskała po głowie ocierając się o mnie, odczułam chwilową ulgę. Niestety nie pozwoliła mi przekroczyć progu swego królestwa. Albo nie posiadałam odpowiedniego klucza, by dostąpić tego zaszczytu, albo jeszcze inny powód nie pozwalał mi stać się gościem świata podziemnego.
Antonia? - 35 lat i 60 kilogramów czystej skromności.