18-11-2009, 17:16
Oto moje nowe opko, które stworzyłem po kryjomu nikomu o tym nie mówiąc Według mnie jest takie sobie. But, enjoy
Spowiedź
W kaplicy p. w. Trójcy Przenajświętszej gasły świece. Siostra Magdalena gasiła wszystkie światła, a kapturkiem pokrywała knoty tlących się świec. Była to rutynowa i spokojna praca, siostra miała już swoje lata więc dawano jej coraz mniej wymagające zajęcia. W kościółku zabrzmiały kroki. Siostra obejrzała się za siebie. Korytarzem szedł ksiądz John, wikariusz. Młody ksiądz rozejrzał się dokoła.
- Nikogo nie ma siostro?
- Widocznie nie ma - odparła ochrypłym głosem staruszka
- Hmm, zwykle zawsze ktoś jest. No cóż, posiedzę chwilę w konfesjonale. Jeśli nikt nie przyjdzie będę mógł pomóc księdzu proboszczowi wysprzątać plebanię.
Ksiądz John przeszedł w poprzek kaplicy świszcząc sutanną. Wszedł do konfesjonału w lewym górnym rogu i zapalił lampkę. Zamknął za sobą drzwi i zakrył drzwiczkami górną część konfesjonału. Gnieżdżąc się na poduszce zdjął z półeczki miniaturowe Pismo Święte. Otworzył na losowo wybranej stronie i zaczął czytać.
***
Minęło trzydzieści minut. Młody kapłan słyszał malutkie kroczki siostry Magdaleny, która już zakończyła swój „obchód”. Ksiądz John odłożył Biblię i spojrzał na zegarek. Godzina 19:30. Drzwi do kościoła były już zamknięta, a i bramę na podwórzu pewnie siostra już zamknęła. I tak i tak nikt już nie przyjdzie. Ksiądz miał już wstawać z poduszki, która powoli zaczynała się mu wpijać w zadek, gdy na korytarzu zabrzmiały ciche kroki. Bynajmniej nie siostry Magdaleny. Zaszeleścił płaszcz. John zgasił światło w konfesjonale i przeżegnał się. Po marmurowej posadzce znowu ktoś przeszedł, robiąc przy tym niewiele hałasu. Ksiądz John przełknął ślinę. Tym razem kroki były bliżej. Kapłan oddychał głęboko. Dokoła było już ciemno, nikogo nie miało prawa tu być. Może to któraś z sióstr zapomniała brewiarza... Pocieszał się ksiądz. Dopiero teraz John zauważył, że wszystko ucichło. Nie było już słychać kroków.
- Może już sobie poszedł - pomyślał kapłan
Odprężył się i usiadł wygodniej. Wtem cicho zaskrzypiały deski a przy okienku spowiednika pojawiła się twarz mężczyzny o czarnych włosach. Kapłan krzyknął cicho, miał ochotę uciekać stamtąd, ale był tak sparaliżowany strachem, że nie mógł się poruszyć.
- Przepraszam, przepraszam, proszę księdza! - szeptał mężczyzna - Ja nie chciałem księdza przestraszyć, ale nie mogłem się tutaj pokazać!
Z zakrystii dobiegły go małe kroki. Siostra Magdalena wyjrzała zza drzwi.
- Czy coś się stało proszę księdza? - odezwała się
Kapłan był zdezorientowany. Popatrzył na skruszone oblicze mężczyzny.
- Nie, nie siostro, to tylko światło zgasło w konfesjonale. Czytałem Ewangelię gdy nagle zgasła lampka. Musiało być chyba jakieś spięcie - kłamał jak z nut ksiądz
Siostra kiwnęła głową.
- Niech ksiądz już kończy, zamknęłam już bramy, nikt już więcej nie przyjdzie
- Skąd siostra wie, może jakaś zbłąkana dusza potrzebuje posługi kapłańskiej? - odparł ledwo panując nad głosem kapłan
Siostra Magdalena kiwnęła tylko głową z dezaprobatą i z powrotem schowała się w zakrystii.
- Dziękuję - wyszeptał mężczyzna - Bardzo księdzu dziękuję
- Proszę bardzo - odparł już spokojnie ksiądz John - A teraz wyjaśnij mi, dlaczego tak się tu skradałeś?
- Ścigają mnie - odpowiedział mężczyzna głośno przełykając ślinę - ścigają mnie.
- Ale kto cię ściga?
- Teraz to nieważne proszę księdza. Mamy mało czasu. Zanim mnie znajdą, chciałbym się wyspowiadać. Ponoć Bóg odpuszcza winy tym, którzy szczerze za swe grzechy żałują.
- Nie ponoć, lecz zawsze - odparł lekko obruszony ksiądz
- Ale jest problem. Nie przyjąłem chrztu. Moi rodzice byli ateistami.
- Przykro mi, ale bez chrztu nie mogę udzielić ci sakramentu pokuty.
- Proszę księdza, ale...
- Nie ma mowy.
Nagle dało się słyszeć dziwne zamieszanie na zewnątrz. Na ulicy zrobiło się głośno. Słychać było krzyki policjantów, siostry Magdaleny i kogoś innego. Kogoś, kogo kapłan John nie znał.
- To oni... Proszę księdza, błagam, proszę po raz ostatni! Czy udzieli mi ksiądz spowiedzi?
- Mógłbym cię ochrzcić tutaj, szybko, jest woda święcona...
- Nie mam aż tyle czasu! Szybciej, proszę księdza zanim włamią się do kościoła! Nie chcę żeby ktokolwiek za mnie ginął! - szeptał do ucha spowiednika mężczyzna
- Powiedz mi jedno - rzekł po chwili kapłan - Czy wierzysz?
- Wierzę - odparł bez wahania czarnowłosy
- Tak więc wykonaj znak krzyża i wyznaj mi swoje winy
Mężczyzna wykonał znak krzyża, o dziwo potrafił nawet wypowiedzieć pierwsze słowa towarzyszące Dobrej Spowiedzi, jednak dalej nie potrafił. Przy małej pomocy księdza Johna doszli w końcu do najważniejszego.
- Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami...
Zapadła niezręczna cisza. Przez chwilę czarnowłosy mężczyzna gryzł się z myślami, aż w końcu wyznał swe winy. Winy, które na zawsze zapadły księdzu Johnowi głęboko w pamięć, wyryły swoje piętno, nawet wtedy gdy został on biskupem, chyląc się już ku śmierci pamiętał tę spowiedź. Pamiętał każde słowo, każdy gest, każdą winę. Pamiętał.
- Gdy byłem małym chłopcem, moi rodzice zginęli. Zginęli w zamachu, a że mój ojciec był ambasadorem, dostałem najlepsze warunki i najlepszy dom dziecka. Jednak nie miało to dla mnie znaczenia. Byłem sam. Nie miałem rodzeństwa. Przez kilka lat, niemal się nie odzywałem, byłem pustą marionetką, potrafiącą jedynie wegetować. Jednak wszystko odkręciło się, gdy wszedłem w wiek dorastania. Zdałem sobie sprawę, że jedyne co mi pozostało w życiu, to zemsta Mając piętnaście lat wstąpiłem do Ochotniczej Młodzieżowej Jednostki Strzeleckiej. Jednak jak to bywa w bajkach, i tych złych i tych dobrych, miejsce to istniało aby wyodrębnić najlepszych. Gdy skończyłem siedemnaście lat, wzięto mnie do CIA. Pracowałem tam przez jakiś czas... A potem zarekomendowano mnie Agencji. Tajne biuro szpiegowskie. Jednak to nie jest kolejna bajka, ani kolejny film o Jamesie Bondzie, o nie. Uczono mnie różnych rzeczy, nie tylko jak się skradać, strzelać, walczy wręcz, ścigać... Uczono mnie jak torturować ludzi. Jak niszczyć czyjąś psychikę, jak złamać każdego człowieka. I wtedy... okazało się, że to również było przykrywką. Widząc przed sobą jedynie żądzę zemsty nie zauważyłem dla kogo pracuję. I co będę robić. Pierwszy raz był prosty. Miałem podłożyć ładunek wybuchowy pod, rzekomo, budynek w którym policja odkryła schowek mafii. Potem miałem się oddalić. Tak zrobiłem. Takie misje zdarzały się dość często. Jednak pewnego razu rozkazano mi zabić. Zabić człowieka. Był on działaczem rosyjskiego odpowiednika naszej Agencji. Szychą, grubą rybą. Zabójstwa miałem dokonać w górach, przejeżdżający tamtędy Rosjanin wybierał się w Alpy na rzekomą konferencję,.
***
Godzina 22:35, Alpy, bliżej nieznane tereny
W powietrzu czuć było zapach siarki. Nieopodal kilku młodych ludzi zbierało namioty. Za niecałą godzinę, będzie tu zupełnie pusto. Mężczyzna w szarej kurtce i niebieskich jeansach zsunął się po stromym stoku. W wewnętrznej kieszeni kurtki miał schowanego Colta, a na plecach wisiał mu karabin snajperski R700. W ustach miał tlącego się ciągle papierosa. Wyglądał jak myśliwy czy kłusownik, których wiele wędrowało po alpejskich lasach. I rzeczywiście był on myśliwym. Myśliwym czyhającym na ludzkie życie. Mężczyzna usiadł na kępie trawy i zdjął z pleców karabin snajperski. Zatarł dłonie i patrzył na oddaloną o jakieś pięćset metrów ulicę. Turyści zebrali się już i pojechali kopcącym na wszystkie strony starym Oplem. Czarnowłosy myśliwy wyjął papierosa z ust i rzucił nim za siebie.
Minęła godzina. Gwiazdy na nieboskłonie pokazywały się w całej swojej okazałości. Będący w nowiu księżyc oświetlał ulicę trupio-bladym światłem. Mężczyzna położył się w trawie i czekał. Obok jego dłoni leżał karabin snajperski. Na ulicy zaświeciły samochodowe reflektory. Patrząc przez lunetę karabinu mężczyzna porównał numery rejestracyjne pojazdu z tymi, które miał na kartce. Zgadzały się. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie swojej ofiary. Gruba twarz łącznika spoglądała ze zdjęcia krzywym, acz inteligentnym wzrokiem. Zabójca polizał palec i podniósł go, sprawdzając kierunek wiatru. Nie było go wcale, idealna pogoda na morderstwo. Pojazd był coraz bliżej. Mężczyzna podniósł karabin i z cichym szczękiem zasuwki załadował go. Pięć pocisków było już w magazynku. Pięć długich i ostrych pocisków, które rozdzierały skórę i świdrowały wnętrzności. Ofiara nie musiała długo czekać na śmierć. Luneta przywarła do oka mordercy. Jeszcze sto metrów, siedemdziesiąt, pięćdziesiąt... Czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć... I nagle on, człowiek, który zabijanie było chlebem powszednim, zawahał się. Jednak na krótko i gdy nacisnął spust nie było odwrotu. Zauważył, że w samochodzie nie siedzi jego ofiara. W samochodzie, siedział młody mężczyzna z żoną. Na foteliku z tyłu, bawił się mały chłopczyk, na oko czteroletni. Jednak nie było odwrotu. Pocisk ze świstem opuścił lufę karabinu. W przeciągu ułamka sekundy przeciął powietrze i bezbłędnie trafił w tylne koło. Samochodem rzuciło w tył. Tylni zderzak samochodu rozbił barierkę i pojazd poleciał w przepaść. Pojawił się ogień. Zabójca widział wszystkie detale, płonącego i krzyczącego mężczyznę, jego żonę z wbitym kawałkiem szkła w oko i ich synka, który trafem wyleciał przez okno... I został na ulicy. Sam, patrząc jak jego rodzice umierają. Lecą w bezdenną przepaść. W dolinie rozległ się huk wybuchu. Mężczyzna zszedł po skarpie i spojrzał w oczy chłopca. I poznał go. Widział siebie. Takiego samego siebie, jakim był niespełna dwadzieścia pięć lat temu, gdy patrzył jak jego rodziców godzą strzały zabójcy.
Z daleka dało się słyszeć policyjne syreny.
***
Ksiądz John siedział jak oniemiały na poduszce. Ręce miał mokre od potu.
- To, koniec księże... - szepnął mężczyzna ze łzami w oczach - Czy jestem godzien dostać rozgrzeszenie?
Przez chwilę nie było słychać nic, prócz płytkiego oddechu księdza Johna. W końcu odparł.
- W imię Jezusa Chrystusa... odpuszczam ci twoje winy, W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, żałuj za grzechy...
Czarnowłosy począł bić się pierś. Po trzykroć.
- A jako pokutę... A jako pokutę podziękuj Panu, za łaskę której ci dostąpił.
Mężczyzna wstał i płacząc ucałował ręce księdza. Za chwilę już go nie było. Młody kapłan siedział jeszcze przez chwilę w konfesjonale. Dopóki nie usłyszał strzałów.
***
Na dworze było piekielnie zimno. Wielkimi krokami nadchodziła zima. Ubrany tylko w cienką sutannę ksiądz John wybiegł na dziedziniec. Na placu leżały ciała dwóch policjantów. Przed nim stała czwórka ubranych na czarno ludzi z karabinami w dłoniach. Naprzeciwko nich stał mężczyzna, którego przed chwilą wyspowiadał.
- Koniec Lloyer. To koniec. - powiedział jeden z mężczyzn i wypalił do niego serię pocisków. Ksiądz John sam nie wiedział co robi, po prostu zrobił to instynktownie. Rzucił się przed siebie chroniąc ciałem Lloyera. Lecąc spojrzeniem ułowił wzrok byłego zabójcy. I zobaczył w nim nie strach, lecz pogodzenie się ze śmiercią, gotowość, aby stanąć przed Bogiem. W ostatniej chwili Lloyer odepchnął księdza na bok. W masywną klatkę piersiową mężczyzny wbiły się pociski. Zabójca jęknął i upadł. Zajęczały syreny policyjne.
- Zmywamy się stąd! - ryknął przywódca i wszyscy jak cienie prysnęli z kościelnego dziedzińca. Ksiądz John podszedł do leżącego Lloyera. Mężczyzna uśmiechnął się do niego.
- Dziękuję księże - powiedział z promiennym uśmiechem na twarzy - Widzę, widzę światło i... Ach. Nie wolno mi tego powiedzieć. Każdy sam się o tym dowiaduje - wysapał mężczyzna. Po chwili jeszcze raz dodał - Dziękuję - i skonał.
Syreny policyjne wyły, były coraz bliżej. Jakiś przechodzień krzyczał. Siostra Magdalena przybiegła i zaczęła krzyczeć. Jednak ksiądz tego nie słyszał. Dłonią zakrył powieki mężczyzny i wykonał nad nim znak krzyża.
Twarz zmarłego rozjaśniał promienny uśmiech.
Spowiedź
W kaplicy p. w. Trójcy Przenajświętszej gasły świece. Siostra Magdalena gasiła wszystkie światła, a kapturkiem pokrywała knoty tlących się świec. Była to rutynowa i spokojna praca, siostra miała już swoje lata więc dawano jej coraz mniej wymagające zajęcia. W kościółku zabrzmiały kroki. Siostra obejrzała się za siebie. Korytarzem szedł ksiądz John, wikariusz. Młody ksiądz rozejrzał się dokoła.
- Nikogo nie ma siostro?
- Widocznie nie ma - odparła ochrypłym głosem staruszka
- Hmm, zwykle zawsze ktoś jest. No cóż, posiedzę chwilę w konfesjonale. Jeśli nikt nie przyjdzie będę mógł pomóc księdzu proboszczowi wysprzątać plebanię.
Ksiądz John przeszedł w poprzek kaplicy świszcząc sutanną. Wszedł do konfesjonału w lewym górnym rogu i zapalił lampkę. Zamknął za sobą drzwi i zakrył drzwiczkami górną część konfesjonału. Gnieżdżąc się na poduszce zdjął z półeczki miniaturowe Pismo Święte. Otworzył na losowo wybranej stronie i zaczął czytać.
***
Minęło trzydzieści minut. Młody kapłan słyszał malutkie kroczki siostry Magdaleny, która już zakończyła swój „obchód”. Ksiądz John odłożył Biblię i spojrzał na zegarek. Godzina 19:30. Drzwi do kościoła były już zamknięta, a i bramę na podwórzu pewnie siostra już zamknęła. I tak i tak nikt już nie przyjdzie. Ksiądz miał już wstawać z poduszki, która powoli zaczynała się mu wpijać w zadek, gdy na korytarzu zabrzmiały ciche kroki. Bynajmniej nie siostry Magdaleny. Zaszeleścił płaszcz. John zgasił światło w konfesjonale i przeżegnał się. Po marmurowej posadzce znowu ktoś przeszedł, robiąc przy tym niewiele hałasu. Ksiądz John przełknął ślinę. Tym razem kroki były bliżej. Kapłan oddychał głęboko. Dokoła było już ciemno, nikogo nie miało prawa tu być. Może to któraś z sióstr zapomniała brewiarza... Pocieszał się ksiądz. Dopiero teraz John zauważył, że wszystko ucichło. Nie było już słychać kroków.
- Może już sobie poszedł - pomyślał kapłan
Odprężył się i usiadł wygodniej. Wtem cicho zaskrzypiały deski a przy okienku spowiednika pojawiła się twarz mężczyzny o czarnych włosach. Kapłan krzyknął cicho, miał ochotę uciekać stamtąd, ale był tak sparaliżowany strachem, że nie mógł się poruszyć.
- Przepraszam, przepraszam, proszę księdza! - szeptał mężczyzna - Ja nie chciałem księdza przestraszyć, ale nie mogłem się tutaj pokazać!
Z zakrystii dobiegły go małe kroki. Siostra Magdalena wyjrzała zza drzwi.
- Czy coś się stało proszę księdza? - odezwała się
Kapłan był zdezorientowany. Popatrzył na skruszone oblicze mężczyzny.
- Nie, nie siostro, to tylko światło zgasło w konfesjonale. Czytałem Ewangelię gdy nagle zgasła lampka. Musiało być chyba jakieś spięcie - kłamał jak z nut ksiądz
Siostra kiwnęła głową.
- Niech ksiądz już kończy, zamknęłam już bramy, nikt już więcej nie przyjdzie
- Skąd siostra wie, może jakaś zbłąkana dusza potrzebuje posługi kapłańskiej? - odparł ledwo panując nad głosem kapłan
Siostra Magdalena kiwnęła tylko głową z dezaprobatą i z powrotem schowała się w zakrystii.
- Dziękuję - wyszeptał mężczyzna - Bardzo księdzu dziękuję
- Proszę bardzo - odparł już spokojnie ksiądz John - A teraz wyjaśnij mi, dlaczego tak się tu skradałeś?
- Ścigają mnie - odpowiedział mężczyzna głośno przełykając ślinę - ścigają mnie.
- Ale kto cię ściga?
- Teraz to nieważne proszę księdza. Mamy mało czasu. Zanim mnie znajdą, chciałbym się wyspowiadać. Ponoć Bóg odpuszcza winy tym, którzy szczerze za swe grzechy żałują.
- Nie ponoć, lecz zawsze - odparł lekko obruszony ksiądz
- Ale jest problem. Nie przyjąłem chrztu. Moi rodzice byli ateistami.
- Przykro mi, ale bez chrztu nie mogę udzielić ci sakramentu pokuty.
- Proszę księdza, ale...
- Nie ma mowy.
Nagle dało się słyszeć dziwne zamieszanie na zewnątrz. Na ulicy zrobiło się głośno. Słychać było krzyki policjantów, siostry Magdaleny i kogoś innego. Kogoś, kogo kapłan John nie znał.
- To oni... Proszę księdza, błagam, proszę po raz ostatni! Czy udzieli mi ksiądz spowiedzi?
- Mógłbym cię ochrzcić tutaj, szybko, jest woda święcona...
- Nie mam aż tyle czasu! Szybciej, proszę księdza zanim włamią się do kościoła! Nie chcę żeby ktokolwiek za mnie ginął! - szeptał do ucha spowiednika mężczyzna
- Powiedz mi jedno - rzekł po chwili kapłan - Czy wierzysz?
- Wierzę - odparł bez wahania czarnowłosy
- Tak więc wykonaj znak krzyża i wyznaj mi swoje winy
Mężczyzna wykonał znak krzyża, o dziwo potrafił nawet wypowiedzieć pierwsze słowa towarzyszące Dobrej Spowiedzi, jednak dalej nie potrafił. Przy małej pomocy księdza Johna doszli w końcu do najważniejszego.
- Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami...
Zapadła niezręczna cisza. Przez chwilę czarnowłosy mężczyzna gryzł się z myślami, aż w końcu wyznał swe winy. Winy, które na zawsze zapadły księdzu Johnowi głęboko w pamięć, wyryły swoje piętno, nawet wtedy gdy został on biskupem, chyląc się już ku śmierci pamiętał tę spowiedź. Pamiętał każde słowo, każdy gest, każdą winę. Pamiętał.
- Gdy byłem małym chłopcem, moi rodzice zginęli. Zginęli w zamachu, a że mój ojciec był ambasadorem, dostałem najlepsze warunki i najlepszy dom dziecka. Jednak nie miało to dla mnie znaczenia. Byłem sam. Nie miałem rodzeństwa. Przez kilka lat, niemal się nie odzywałem, byłem pustą marionetką, potrafiącą jedynie wegetować. Jednak wszystko odkręciło się, gdy wszedłem w wiek dorastania. Zdałem sobie sprawę, że jedyne co mi pozostało w życiu, to zemsta Mając piętnaście lat wstąpiłem do Ochotniczej Młodzieżowej Jednostki Strzeleckiej. Jednak jak to bywa w bajkach, i tych złych i tych dobrych, miejsce to istniało aby wyodrębnić najlepszych. Gdy skończyłem siedemnaście lat, wzięto mnie do CIA. Pracowałem tam przez jakiś czas... A potem zarekomendowano mnie Agencji. Tajne biuro szpiegowskie. Jednak to nie jest kolejna bajka, ani kolejny film o Jamesie Bondzie, o nie. Uczono mnie różnych rzeczy, nie tylko jak się skradać, strzelać, walczy wręcz, ścigać... Uczono mnie jak torturować ludzi. Jak niszczyć czyjąś psychikę, jak złamać każdego człowieka. I wtedy... okazało się, że to również było przykrywką. Widząc przed sobą jedynie żądzę zemsty nie zauważyłem dla kogo pracuję. I co będę robić. Pierwszy raz był prosty. Miałem podłożyć ładunek wybuchowy pod, rzekomo, budynek w którym policja odkryła schowek mafii. Potem miałem się oddalić. Tak zrobiłem. Takie misje zdarzały się dość często. Jednak pewnego razu rozkazano mi zabić. Zabić człowieka. Był on działaczem rosyjskiego odpowiednika naszej Agencji. Szychą, grubą rybą. Zabójstwa miałem dokonać w górach, przejeżdżający tamtędy Rosjanin wybierał się w Alpy na rzekomą konferencję,.
***
Godzina 22:35, Alpy, bliżej nieznane tereny
W powietrzu czuć było zapach siarki. Nieopodal kilku młodych ludzi zbierało namioty. Za niecałą godzinę, będzie tu zupełnie pusto. Mężczyzna w szarej kurtce i niebieskich jeansach zsunął się po stromym stoku. W wewnętrznej kieszeni kurtki miał schowanego Colta, a na plecach wisiał mu karabin snajperski R700. W ustach miał tlącego się ciągle papierosa. Wyglądał jak myśliwy czy kłusownik, których wiele wędrowało po alpejskich lasach. I rzeczywiście był on myśliwym. Myśliwym czyhającym na ludzkie życie. Mężczyzna usiadł na kępie trawy i zdjął z pleców karabin snajperski. Zatarł dłonie i patrzył na oddaloną o jakieś pięćset metrów ulicę. Turyści zebrali się już i pojechali kopcącym na wszystkie strony starym Oplem. Czarnowłosy myśliwy wyjął papierosa z ust i rzucił nim za siebie.
Minęła godzina. Gwiazdy na nieboskłonie pokazywały się w całej swojej okazałości. Będący w nowiu księżyc oświetlał ulicę trupio-bladym światłem. Mężczyzna położył się w trawie i czekał. Obok jego dłoni leżał karabin snajperski. Na ulicy zaświeciły samochodowe reflektory. Patrząc przez lunetę karabinu mężczyzna porównał numery rejestracyjne pojazdu z tymi, które miał na kartce. Zgadzały się. Popatrzył jeszcze raz na zdjęcie swojej ofiary. Gruba twarz łącznika spoglądała ze zdjęcia krzywym, acz inteligentnym wzrokiem. Zabójca polizał palec i podniósł go, sprawdzając kierunek wiatru. Nie było go wcale, idealna pogoda na morderstwo. Pojazd był coraz bliżej. Mężczyzna podniósł karabin i z cichym szczękiem zasuwki załadował go. Pięć pocisków było już w magazynku. Pięć długich i ostrych pocisków, które rozdzierały skórę i świdrowały wnętrzności. Ofiara nie musiała długo czekać na śmierć. Luneta przywarła do oka mordercy. Jeszcze sto metrów, siedemdziesiąt, pięćdziesiąt... Czterdzieści, trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć... I nagle on, człowiek, który zabijanie było chlebem powszednim, zawahał się. Jednak na krótko i gdy nacisnął spust nie było odwrotu. Zauważył, że w samochodzie nie siedzi jego ofiara. W samochodzie, siedział młody mężczyzna z żoną. Na foteliku z tyłu, bawił się mały chłopczyk, na oko czteroletni. Jednak nie było odwrotu. Pocisk ze świstem opuścił lufę karabinu. W przeciągu ułamka sekundy przeciął powietrze i bezbłędnie trafił w tylne koło. Samochodem rzuciło w tył. Tylni zderzak samochodu rozbił barierkę i pojazd poleciał w przepaść. Pojawił się ogień. Zabójca widział wszystkie detale, płonącego i krzyczącego mężczyznę, jego żonę z wbitym kawałkiem szkła w oko i ich synka, który trafem wyleciał przez okno... I został na ulicy. Sam, patrząc jak jego rodzice umierają. Lecą w bezdenną przepaść. W dolinie rozległ się huk wybuchu. Mężczyzna zszedł po skarpie i spojrzał w oczy chłopca. I poznał go. Widział siebie. Takiego samego siebie, jakim był niespełna dwadzieścia pięć lat temu, gdy patrzył jak jego rodziców godzą strzały zabójcy.
Z daleka dało się słyszeć policyjne syreny.
***
Ksiądz John siedział jak oniemiały na poduszce. Ręce miał mokre od potu.
- To, koniec księże... - szepnął mężczyzna ze łzami w oczach - Czy jestem godzien dostać rozgrzeszenie?
Przez chwilę nie było słychać nic, prócz płytkiego oddechu księdza Johna. W końcu odparł.
- W imię Jezusa Chrystusa... odpuszczam ci twoje winy, W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, żałuj za grzechy...
Czarnowłosy począł bić się pierś. Po trzykroć.
- A jako pokutę... A jako pokutę podziękuj Panu, za łaskę której ci dostąpił.
Mężczyzna wstał i płacząc ucałował ręce księdza. Za chwilę już go nie było. Młody kapłan siedział jeszcze przez chwilę w konfesjonale. Dopóki nie usłyszał strzałów.
***
Na dworze było piekielnie zimno. Wielkimi krokami nadchodziła zima. Ubrany tylko w cienką sutannę ksiądz John wybiegł na dziedziniec. Na placu leżały ciała dwóch policjantów. Przed nim stała czwórka ubranych na czarno ludzi z karabinami w dłoniach. Naprzeciwko nich stał mężczyzna, którego przed chwilą wyspowiadał.
- Koniec Lloyer. To koniec. - powiedział jeden z mężczyzn i wypalił do niego serię pocisków. Ksiądz John sam nie wiedział co robi, po prostu zrobił to instynktownie. Rzucił się przed siebie chroniąc ciałem Lloyera. Lecąc spojrzeniem ułowił wzrok byłego zabójcy. I zobaczył w nim nie strach, lecz pogodzenie się ze śmiercią, gotowość, aby stanąć przed Bogiem. W ostatniej chwili Lloyer odepchnął księdza na bok. W masywną klatkę piersiową mężczyzny wbiły się pociski. Zabójca jęknął i upadł. Zajęczały syreny policyjne.
- Zmywamy się stąd! - ryknął przywódca i wszyscy jak cienie prysnęli z kościelnego dziedzińca. Ksiądz John podszedł do leżącego Lloyera. Mężczyzna uśmiechnął się do niego.
- Dziękuję księże - powiedział z promiennym uśmiechem na twarzy - Widzę, widzę światło i... Ach. Nie wolno mi tego powiedzieć. Każdy sam się o tym dowiaduje - wysapał mężczyzna. Po chwili jeszcze raz dodał - Dziękuję - i skonał.
Syreny policyjne wyły, były coraz bliżej. Jakiś przechodzień krzyczał. Siostra Magdalena przybiegła i zaczęła krzyczeć. Jednak ksiądz tego nie słyszał. Dłonią zakrył powieki mężczyzny i wykonał nad nim znak krzyża.
Twarz zmarłego rozjaśniał promienny uśmiech.
Masssssakra.