Tradycyjnie: to tylko wprawka, "radosna" twórczość bardziej dla stylu niż fabuły, która zaskakująca nie jest.
Joker
The Killing Joke
***
Amnezja
Pamięć jest tak zwodnicza. W jednej chwili znajduje się w cudownym Tivoli. Pełnym dobrze znanych zapachów dzieciństwa lub neonów dorastania. A wszystko opakowane w watę cukrową. W następnej sekundzie znajduje się tam, gdzie nie chce być. […]
Wspomnienia mogą być wstrętnymi i odpychającymi dręczycielami, tak jak dzieci.
Wspomnienia mogą być wstrętnymi i odpychającymi dręczycielami, tak jak dzieci.
Joker
The Killing Joke
I
- Bardzo mi przykro.
Tylko na tyle było stać lekarza, który zakomunikował mi, że moja żona… nie żyje.
Przynajmniej się starał.
Stał pośrodku pokoju w tym swoim białym kitlu z miną zatroskanego dziadzia, a ja gapiłem się na niego jak idiota, nie rozumiejąc sensu usłyszanych słów. Chyba nie chciałem, by do mnie trafiły. Może faktycznie mi współczuł, może nie. Miałem to gdzieś.
W mojej głowie szalała burza. Ocknąłem się kilka minut wcześniej z czarną, obejmującą kilkanaście ostatnich godzin dziurą w pamięci i upierdliwym bólem żeber, który wzmagał się przy każdym oddechu, osiągając apogeum, gdy poruszyłem się, by dokładnie obejrzeć pomieszczenie.
Nikt nie zadał sobie trudu, by zasłonić okno, dlatego z samego rana moje oczy zaatakowały pierwsze ciekawskie promienie słońca. Nawet mając zaciśnięte powieki, odnosiłem wrażenie, że zaraz stracę wzrok. Kiedy je podniosłem, zobaczyłem tylko oślepiający blask. Tak właśnie wyobrażałem sobie pośmiertny tunel prowadzący do nieba. Światło malało stopniowo, aż zniknęło całkowicie, zostawiając mnie, a ja zacząłem drżeć.
Coś rozrosło się we mnie. W środku. Nie potrafiłem tego nazwać. Do głowy przychodziło mi tylko jedno słowo – chłód.
Po chwili otrząsnąłem się z tej dziwnej zadumy, biorąc całe wydarzenie za pokłosie snu, którego nie byłem w stanie sobie przypomnieć.
Dopiero po kilku minutach mogłem bez obaw przestać mrużyć oczy i zlustrować pokój. Urządzono go schludnie, wręcz z przesadnym minimalizmem, którego nie znosiłem. Umeblowanie zamykało się w łóżku, nawiasem mówiąc bardzo niewygodnym, małej umywalce, lustrze, kremowej, skórzanej sofie w rogu i dwóch krzesłach. Ściany były białe. Kolor ten plasował się drugim miejscu mojej listy najbardziej znienawidzonych barw, zaraz po różowym. Wykładzina, jak zdążyłem zaobserwować zanim ból żeber nakazał powrót do wcześniejszej pozycji, prezentowała ten sam ohydny ton.
Poczciwe neurony przeżuły wszystkie otrzymane bodźce, a potem wypluły odpowiedź w postaci alternatywy
Josh albo znajdujesz się w szpitalu, albo w szpitalu psychiatrycznym.
Pogratulowałem sobie tej wnikliwej analizy i przystąpiłem do dalszych rozważań. Byłem podłączony do kroplówki, ale nigdzie nie dostrzegłem krępujących ciało pasów. Dobra wiadomość – nie byłem czubkiem.
W ciągu następnych kilku minut mój żołądek walczył zaciekle z chęcią zwrócenia całej swojej wątpliwej zawartości, po tym jak poczułem znajomy szpitalny zapach – mieszankę leków, środków dezynfekujących i czegoś, czego nazwać nie umiałem. Mniej więcej w tym samym czasie mózg doszedł do wniosku, iż musiałem ulec wypadkowi. W takim razie chyba miałem sporo szczęścia. Nie licząc pogruchotanych żeber, skończyłem w niemal nienaruszonym stanie.
Nadal jednak nic nie pamiętałem – to była zła wiadomość. Czekając, aż zjawi się ktoś kompetentny, kto w końcu wyjaśni mi, co się, do cholery, dzieje, starałem się rozluźnić.
- Liz mi to wszystko wytłumaczy – mamrotałem uspokajająco.
Liz, Lizzie jak czasem ją nazywałem – moja cudowna żona. Poczułem ukłucie niepokoju. Zacząłem się zastanawiać, czemu nie siedzi teraz przy łóżku i nie trzyma mnie za rękę, roniąc łzy szczęścia. Ja bym tak zrobił. Nie mógłbym być gdzieś daleko, wiedząc, że ona leży w szpitalu i być może mnie potrzebuje. Kochałem ją tak bardzo, że nie byłem w stanie wyrazić tego słowami. Za rzadko mówiłem, że ją kocham. Nie byłem typem romantyka, ale chyba to ją we mnie pociągało.
Nie potrafiłem przypomnieć sobie, czy stanąłem w obliczu śmierci, czy nie, ale i tak postanowiłem odmienić swoje życie. Mało oryginalne, ale trudno. Każdy pretekst jest dobry.
Amnezja nie dawała mi spokoju. Neurony zbuntowały się, odmawiając chęci dalszej współpracy, co zostało skwitowane kilkoma przekleństwami. Nieobecność Liz wydawała się z każdą minutą coraz dziwniejsza. Ona nie była typem kobiety, która dałaby się wyprosić lekarzom. W końcu kiedyś w ramach protestu przeciwko budowie drogi chciała przykuć się kajdankami do drzewa.
Wreszcie zjawił się lekarz, i to nie jeden. Najwyraźniej przypadła akurat pora porannego obchodu.
- O! Już się pan obudził – stwierdził najstarszy z gromadki. Na jego fartuchu widniała plakietka głosząca, iż nazywa się D. Andersen i jest profesorem.
Zrobiłem głupawą minę. Pewnie wyglądałem jak świnka morska w terrarium na wystawie sklepowej. Zza pleców mężczyzny wyglądało ciekawsko kilku młodych ludzi odzianych w białe, dziwnie wyglądające na nich kitle.
Świetnie, pomyślałem, stażyści.
Wpatrywali się we mnie z dziwnymi minami, jakby nadal odbywali praktyki studenckie w prosektorium i lada moment mieli przystąpić do krojenia zwłok. Tyle że ja byłem jakoś dziwnie żywy. Przez chwilę miałem wrażenie, że któryś z nich zaraz wykrzyknie: „Boże! To żyje!”, a potem ucieknie z krzykiem, zabierając kilku kolegów, którzy jakimś cudem nie zemdleli albo nie zwymiotowali na śliczną wykładzinę.
Profesor odwrócił się do swojej upiornej gromadki, szepnął coś, a oni jeden po drugim opuścili salę.
Już to powinno dać mi do myślenia, ale byłem zbyt oszołomiony brakiem wspomnień, lekami i dokuczającym bólem żeber. Nie myślałem trzeźwo.
Gdy zostaliśmy sami, Andersen natychmiast podszedł do mojego łóżka, pytając po drodze:
- Jak się pan czuje?
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, nawet zastanowić się nad odpowiedzią, zaświecił mi w oczy miniaturową latarką. Jak szybko się przekonałem, jej działanie było niewspółmierne do niewielkich rozmiarów. Dziwne, ale czułem się co najmniej tak, jakby wbijał mi w gałkę oczną skalpel. Napiąłem się cały jak struna, co tylko wzmogło ból żeber.
Milczałem, choć miałem ochotę powiedzieć mu to i owo. W końcu skurczybyk otrzymywał pensję z moich podatków.
- Jak się pan nazywa i kiedy się urodził? – zapytał zawodowym tonem.
- Słucham? – odpowiedziałem pytaniem, niedowierzając temu, co usłyszałem.
- Chcę sprawdzić, czy nie ma pan urazu mózgu.
- Joshua Kellir, Trzeci maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku – wyrecytowałem, czując się jak idiota.
Profesor pokiwał z uznaniem głową, jakbym właśnie wytłumaczył mu zasady działania bomby atomowej, i usiadł.
- Jak jest ostatnia rzecz, która pan pamięta?
- Ja… - Postanowiłem podjąć ostatni wysiłek i zmusić pamięć do poddania się mojej woli.
Przez chwilę błądziłem w zakamarkach wspomnień z ostatnich kilku dni, cofając się coraz dalej i dalej, jakbym przewijał wideo na podglądzie. Stopniowo dochodziłem do feralnego - jak mi się wydawało - wieczoru.
- Przyjęcie! – wykrzyknąłem tonem gościa, który właśnie trafił bingo. – Mieliśmy iść na przyjęcie.
Pomyślałem, że podobnie czuł się Archimedes, kiedy wlazł do wanny, a woda się wylała.
Pracowałem w jednej z większych kancelarii prawniczych w Los Angeles. Spodziewając się rychłej propozycji dołączenia do grona wspólników, potraktowałem tamten biznesowy wieczór szczególnie poważnie, choć na samą myśl o „kolegach” z pracy robiło mi się niedobrze.
Przed oczami latały mi obrazy z poprzedniego wieczoru: zachwycające wnętrze restauracji, wszechogarniający zgiełk, przepych, paplający goście, których w ogóle nie słuchałem. Próbowałem ignorować sączącą się w uszy muzykę, ale katowała mnie do tego stopnia, że nie potrafiłem na niczym się skupić. Szefowie uznali, że kwartet smyczkowy będzie idealny na tę okazję. Nie wiem, ile policzyli sobie za występ muzycy, ale moim skromnym zdaniem melomana amatora zaowocowało to nudną i pompatyczną mieszanką dźwięków.
Tego wieczoru musiałem odbyć kilka na pozór niezobowiązujących rozmów, od których tak naprawdę zależała nasza przyszłość. Siliłem się na słodkie uśmiechy i błyskotliwe żarty, ale mając słynne w całej firmie poczucie humoru, bez trudu zjednywałem sobie rozmówców. Co jakiś czas popijałem potwornie drogiego szampana, choć niebotyczna cena nie znajdowała odzwierciedlenia w jakości. Na tego typu spotkaniach obowiązywała jedna zasada „Nie ufamy nikomu, kto nie wypił choć kieliszka.”
Czułem się jak rekin przedzierający się przez stado płotek. Połykałem rozmówców po kolei, pozostawiając po sobie jak najlepsze wrażenie, a wszystko po to by zdobyć wymarzony awans.
I tylko co jakiś czas nachodziła mnie refleksja: „Dlaczego ty to właściwie robisz?”
Większość przyszłych prawników rozpoczyna studia z głowami nabitymi altruistycznymi, wyświechtanymi ideami i chęcią niesienia pomocy innym... A przynajmniej takie gadki serwujemy pociechom podczas szkolnych pogadanek.
Niezależnie od początkowych motywacji w pewnym momencie wszyscy zaczynają myśleć tylko o posadzie wspólnika w dobrze prosperującej kancelarii, klimatyzowanych biurach z widokiem na centrum miasta, drogich samochodach…
Oczywiście niektórzy po drodze pękają, ale nikt się nimi nie przejmuje.
Zawsze wiedziałem, że zostanę prawnikiem. Tak jak ojciec i dziadek. Dorastałem w tym środowisku i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Studia, praca, awans… Wszystko wydawało się bajecznie proste.
Nie wiem, jak przetrwałbym ten wieczór bez Liz. Była wspaniała. Nie miała nic przeciw temu, by przez kilka godzin grać rolę ozdobnika, śmiać się z nieudolnych koleżeńskich żartów i uśmiechać po każdym wypowiedzianym słowie, jakby jej IQ zmniejszyło się co najmniej o połowę.
- Jesteś wspaniały – szeptała mi co jakiś czas do ucha. – Zobaczysz, jutro przyjdą do twojego biura i na kolanach będą błagać, żebyś dołączył do spółki.
W odpowiedzi uśmiechałem się i poprawiałem krawat, przełykając głośno ślinę i modląc się, bym nie był czerwony jak burak. Mogłem sprawiać wrażenie mega wyluzowanego gościa, sypać żartami, czarować ujmującym sposobem bycia. Jednym słowem, jak określił to mój dawny idol - być królem świata, ale wewnątrz tryumf święciła trema. Byłem napięty, jak cięciwa łuku nim strzelec pośle strzałę wprost w pierś wroga.
Tu szło o moją przyszłość – nie umiałem się wyluzować, powiedzieć sobie „Daj spokój stary! Nie ta posada, to inna.”
Przed moimi oczami latały cyfry.
Całe rzędy.
Potrafiłem wyrecytować je z pamięci – odsetki i raty za dom, samochody i inne rzeczy bez których małżeństwo żyjące na takim poziomie jak my nie mogło się obejść. Musiałem też zatroszczyć się o przyszłość dzieci. Co prawda jeszcze ich nie mieliśmy, nawet o nich nie rozmawialiśmy, ale nie zaszkodziło uwzględnić tego w planach na dalszą przyszłość. Ostatnie czego pragnąłem, to by moje pociechy stwierdziły kiedyś, że tatuś jest nieudacznikiem, bo nie miał dość jaj by wziąć byka za rogi i wywalczyć tego, co mu się należało.
Odbywając slalom pomiędzy ważniejszymi gośćmi, wynudziłem się jak mops. Lizzie i ja robiliśmy przy każdym krótki postój jak uczestnicy zawodów biathlonowych przy tarczach strzelniczych, a potem przemieszczaliśmy się dalej, odhaczając na naszej wirtualnej liście kolejne nazwisko. Chwilami czułem się jak podły akwizytor, który wciska miłym, biednym staruszkom odkurzacz, który zdechnie za kilka dni.
Piłem kolejne lampki szampana, a w głowie szumiało coraz bardziej. W końcu przyjęcie dobiegło końca. Opuszczałem hotel z miną zdobywcy, gratulując sobie polotu. Dałem z siebie wszystko. Reszta zależała od tamtych cwaniaków.
W tym momencie film się urwał. Zakląłem bezgłośnie, czując coraz większą irytację i bezsilność. Byłem zawiedziony. Próbowałem się skupić, ale obcy, chropowaty głos uniemożliwił mi to.
- Pamięta pan, co zdarzyło się później? – zapytał lekarz.
Mój mózg rozszyfrował przekaz dopiero po kilku sekundach.
Czarna plama w umyśle pozostała. Niczym rozlana na kartkę kawa uniemożliwiała dotarcie do informacji. Miałem jednak wrażenie, że nieco się zmniejszyła. Neurony nadal strajkowały. Przypominałem wulkan tuż przed erupcją.
- Gdzie jest moja żona? – wydusiłem wreszcie.
Przedłużająca się nieobecność Liz nie dawała mi spokoju. Była gorsza od amnezji.
- Nie pamięta pan wypadku?
- Jakiego wypadku? – zapytałem naiwnie, zapominając, iż przed kilkoma minutami doszedłem do podobnego wniosku.
Wtedy uświadomiłem sobie, że…
- Czy z Lizzie wszystko w porządku? – Byłem bliski płaczu.
W tym momencie nie czułem się jak gwiazda sali sądowej, człowiek dyrygujący ławą przysięgłych niczym absolwent akademii muzycznej. Byłem raczej jak dzieciak, który dostał swój pierwszy flet poprzeczny i nie potrafi wydobyć z niego ani jednego czystego dźwięku.
- J-a n-i-e pa-mi-ę-tam – wyjąkałem, odkrywszy, że zaraz naprawdę się rozpłaczę.
Nie rozumiałem swojej reakcji. Wspomnienia były gdzieś w mojej podświadomości. Ukryte głęboko jak skarby pod ziemią. Ciało wiedziało o czymś, co umknęło rozumowi. Miałem coraz gorsze przeczucia.
- Pan i pańska żona mieliście wypadek – zaczął delikatnie, przemawiając niczym do dziecka, lecz jego głos ranił jak nóż.
- Gdzie ona jest?! – krzyknąłem histerycznie.
Bóg jeden wie, ile razy zadałem już to pytanie. Każde kolejne niosło z sobą większą dawkę strachu i rozpaczy.
Usiadłem gwałtownie, napinając wszystkie mięśnie i ignorując ból. Żebra przypomniały o sobie stanowczo. Miałem to gdzieś. Liczyła się tylko Lizzie.
- Gdzie jest Liz?!
- Pańska żona… nie żyje.
Hiobowa wieść przedarła się przez mój umysł, niszcząc po drodze wszystko, co napotkała. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Wypalała neurony, całe tkanki. Nie wierzyłem, bym jeszcze kiedykolwiek mógł normalnie funkcjonować. Chodzenie, oddychanie, czucie - wydawały się bezpowrotnie utracone. Jakbym znów był niemowlakiem i musiał od nowa nauczyć się pewnych rzeczy. Tyle że ten dzidziuś ma uszkodzony mózg i nic z tego nie będzie.
Zniknęła szpitalna klitka, irytująco pocieszny doktorek – dostawca złych wiadomości. Znajdowałem się w próżni bez początku i końca. W tamtej chwili istniałem tylko ja i cztery słowa:
PAŃSKA ŻONA NIE ŻYJE.
Każde z nich zmieniło się w miniaturowy szpikulec wbijający się w moją głowę. Któryś musiał już dążyć uszkodzić ośrodki odpowiedzialne za najważniejsze funkcje, bo nie mogłem się ruszyć, krzyczeć, a nawet płakać.
To było najgorsze.
Świat właśnie zawalił mi się na głowę, straciłem cząstkę siebie, a byłem w stanie jedynie gapić się głupkowato w jakiś wyimaginowany punkt, wmawiając sobie, że się przesłyszałem.
Tak, to musiał być sen.
Upiłem się, zasnąłem w samochodzie i śni mi się koszmar, myślałem. Zaraz dojedziemy do domu, Liz obudzi mnie, pomoże wysiąść i pójdziemy objęci do domu, a jutro będziemy świętować mój awans, łudziłem się przez chwilę.
To była przyszłość, którą sobie wymarzyłem, która powinna była się wydarzyć. Coś musiało pójść nie tak. Jakiś cholernie mały drobiazg. Nienawidziłem szczególików, trzeba było o nie dbać, bo mogły wszystko rozpierdolić, zanim człowiek się obejrzał.
Poczułem, że ktoś mną potrząsa, gwałtownie powróciłem do rzeczywistości, która zdawała się ciążyć niczym kamień u szyi.
- J-a-k t-o s-i-ę s-t-a-ło? – wymamrotałem nieprzytomnie.
Przeżyłem szok, ale nie zmieniłem się w roślinę. Nadal byłem w stanie oddychać, mówić i – niestety - czuć. Gdzieś w mojej duszy zakiełkowała cząsteczka ciemności. Malutkie ziarenko. Byłem jednak pewien, iż wkrótce zacznie się rozrastać. Powoli i niezauważalnie. W końcu karmione bólem, rozpaczą i żalem do całego świata, pożre mnie całego, zmieniając w żywego trupa snującego się po cmentarzu i napędzanego wspomnieniami.
- Nie znam wszystkich szczegółów – usłyszałem.
Doktorek położył rękę na moim ramieniu. Jeśli chciał mi w ten sposób pomóc, podnieść na duchu, przekazać życiodajną energię, to słabo mu to wyszło.
- Kiedy poczuje się pan lepiej – ciągnął dalej – przyjdzie detektyw prowadzący sprawę. On wszystko wyjaśni.
- Już czuję się dobrze! – krzyknąłem histerycznie, zdając sobie doskonalę sprawę, że okłamuję samego siebie. Nie czułem się dobrze. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek będę.
Profesor obrzucił mnie współczującym spojrzeniem. Nienawidziłem takiego zachowania, irytowało mnie. W moim mniemaniu było zarezerwowane dla oferm i życiowych nieudaczników. Tym razem doznania zostały zwielokrotnione.
- Powinien pan odpocząć – powiedział, wstając.
Wyjął z kieszeni kitla strzykawkę i jakąś buteleczkę. Po chwili zaaplikował mi środek uspokajający.
Nie protestowałem. Potrzebowałem znieczulenia, zapomnienia.
- Bardzo mi przykro. - Doktorek wyszedł, zostawiając mnie z błogim odrętwieniem, które wkrótce zastąpił sen.
Tylko na tyle było stać lekarza, który zakomunikował mi, że moja żona… nie żyje.
Przynajmniej się starał.
Stał pośrodku pokoju w tym swoim białym kitlu z miną zatroskanego dziadzia, a ja gapiłem się na niego jak idiota, nie rozumiejąc sensu usłyszanych słów. Chyba nie chciałem, by do mnie trafiły. Może faktycznie mi współczuł, może nie. Miałem to gdzieś.
W mojej głowie szalała burza. Ocknąłem się kilka minut wcześniej z czarną, obejmującą kilkanaście ostatnich godzin dziurą w pamięci i upierdliwym bólem żeber, który wzmagał się przy każdym oddechu, osiągając apogeum, gdy poruszyłem się, by dokładnie obejrzeć pomieszczenie.
Nikt nie zadał sobie trudu, by zasłonić okno, dlatego z samego rana moje oczy zaatakowały pierwsze ciekawskie promienie słońca. Nawet mając zaciśnięte powieki, odnosiłem wrażenie, że zaraz stracę wzrok. Kiedy je podniosłem, zobaczyłem tylko oślepiający blask. Tak właśnie wyobrażałem sobie pośmiertny tunel prowadzący do nieba. Światło malało stopniowo, aż zniknęło całkowicie, zostawiając mnie, a ja zacząłem drżeć.
Coś rozrosło się we mnie. W środku. Nie potrafiłem tego nazwać. Do głowy przychodziło mi tylko jedno słowo – chłód.
Po chwili otrząsnąłem się z tej dziwnej zadumy, biorąc całe wydarzenie za pokłosie snu, którego nie byłem w stanie sobie przypomnieć.
Dopiero po kilku minutach mogłem bez obaw przestać mrużyć oczy i zlustrować pokój. Urządzono go schludnie, wręcz z przesadnym minimalizmem, którego nie znosiłem. Umeblowanie zamykało się w łóżku, nawiasem mówiąc bardzo niewygodnym, małej umywalce, lustrze, kremowej, skórzanej sofie w rogu i dwóch krzesłach. Ściany były białe. Kolor ten plasował się drugim miejscu mojej listy najbardziej znienawidzonych barw, zaraz po różowym. Wykładzina, jak zdążyłem zaobserwować zanim ból żeber nakazał powrót do wcześniejszej pozycji, prezentowała ten sam ohydny ton.
Poczciwe neurony przeżuły wszystkie otrzymane bodźce, a potem wypluły odpowiedź w postaci alternatywy
Josh albo znajdujesz się w szpitalu, albo w szpitalu psychiatrycznym.
Pogratulowałem sobie tej wnikliwej analizy i przystąpiłem do dalszych rozważań. Byłem podłączony do kroplówki, ale nigdzie nie dostrzegłem krępujących ciało pasów. Dobra wiadomość – nie byłem czubkiem.
W ciągu następnych kilku minut mój żołądek walczył zaciekle z chęcią zwrócenia całej swojej wątpliwej zawartości, po tym jak poczułem znajomy szpitalny zapach – mieszankę leków, środków dezynfekujących i czegoś, czego nazwać nie umiałem. Mniej więcej w tym samym czasie mózg doszedł do wniosku, iż musiałem ulec wypadkowi. W takim razie chyba miałem sporo szczęścia. Nie licząc pogruchotanych żeber, skończyłem w niemal nienaruszonym stanie.
Nadal jednak nic nie pamiętałem – to była zła wiadomość. Czekając, aż zjawi się ktoś kompetentny, kto w końcu wyjaśni mi, co się, do cholery, dzieje, starałem się rozluźnić.
- Liz mi to wszystko wytłumaczy – mamrotałem uspokajająco.
Liz, Lizzie jak czasem ją nazywałem – moja cudowna żona. Poczułem ukłucie niepokoju. Zacząłem się zastanawiać, czemu nie siedzi teraz przy łóżku i nie trzyma mnie za rękę, roniąc łzy szczęścia. Ja bym tak zrobił. Nie mógłbym być gdzieś daleko, wiedząc, że ona leży w szpitalu i być może mnie potrzebuje. Kochałem ją tak bardzo, że nie byłem w stanie wyrazić tego słowami. Za rzadko mówiłem, że ją kocham. Nie byłem typem romantyka, ale chyba to ją we mnie pociągało.
Nie potrafiłem przypomnieć sobie, czy stanąłem w obliczu śmierci, czy nie, ale i tak postanowiłem odmienić swoje życie. Mało oryginalne, ale trudno. Każdy pretekst jest dobry.
Amnezja nie dawała mi spokoju. Neurony zbuntowały się, odmawiając chęci dalszej współpracy, co zostało skwitowane kilkoma przekleństwami. Nieobecność Liz wydawała się z każdą minutą coraz dziwniejsza. Ona nie była typem kobiety, która dałaby się wyprosić lekarzom. W końcu kiedyś w ramach protestu przeciwko budowie drogi chciała przykuć się kajdankami do drzewa.
Wreszcie zjawił się lekarz, i to nie jeden. Najwyraźniej przypadła akurat pora porannego obchodu.
- O! Już się pan obudził – stwierdził najstarszy z gromadki. Na jego fartuchu widniała plakietka głosząca, iż nazywa się D. Andersen i jest profesorem.
Zrobiłem głupawą minę. Pewnie wyglądałem jak świnka morska w terrarium na wystawie sklepowej. Zza pleców mężczyzny wyglądało ciekawsko kilku młodych ludzi odzianych w białe, dziwnie wyglądające na nich kitle.
Świetnie, pomyślałem, stażyści.
Wpatrywali się we mnie z dziwnymi minami, jakby nadal odbywali praktyki studenckie w prosektorium i lada moment mieli przystąpić do krojenia zwłok. Tyle że ja byłem jakoś dziwnie żywy. Przez chwilę miałem wrażenie, że któryś z nich zaraz wykrzyknie: „Boże! To żyje!”, a potem ucieknie z krzykiem, zabierając kilku kolegów, którzy jakimś cudem nie zemdleli albo nie zwymiotowali na śliczną wykładzinę.
Profesor odwrócił się do swojej upiornej gromadki, szepnął coś, a oni jeden po drugim opuścili salę.
Już to powinno dać mi do myślenia, ale byłem zbyt oszołomiony brakiem wspomnień, lekami i dokuczającym bólem żeber. Nie myślałem trzeźwo.
Gdy zostaliśmy sami, Andersen natychmiast podszedł do mojego łóżka, pytając po drodze:
- Jak się pan czuje?
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, nawet zastanowić się nad odpowiedzią, zaświecił mi w oczy miniaturową latarką. Jak szybko się przekonałem, jej działanie było niewspółmierne do niewielkich rozmiarów. Dziwne, ale czułem się co najmniej tak, jakby wbijał mi w gałkę oczną skalpel. Napiąłem się cały jak struna, co tylko wzmogło ból żeber.
Milczałem, choć miałem ochotę powiedzieć mu to i owo. W końcu skurczybyk otrzymywał pensję z moich podatków.
- Jak się pan nazywa i kiedy się urodził? – zapytał zawodowym tonem.
- Słucham? – odpowiedziałem pytaniem, niedowierzając temu, co usłyszałem.
- Chcę sprawdzić, czy nie ma pan urazu mózgu.
- Joshua Kellir, Trzeci maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku – wyrecytowałem, czując się jak idiota.
Profesor pokiwał z uznaniem głową, jakbym właśnie wytłumaczył mu zasady działania bomby atomowej, i usiadł.
- Jak jest ostatnia rzecz, która pan pamięta?
- Ja… - Postanowiłem podjąć ostatni wysiłek i zmusić pamięć do poddania się mojej woli.
Przez chwilę błądziłem w zakamarkach wspomnień z ostatnich kilku dni, cofając się coraz dalej i dalej, jakbym przewijał wideo na podglądzie. Stopniowo dochodziłem do feralnego - jak mi się wydawało - wieczoru.
- Przyjęcie! – wykrzyknąłem tonem gościa, który właśnie trafił bingo. – Mieliśmy iść na przyjęcie.
Pomyślałem, że podobnie czuł się Archimedes, kiedy wlazł do wanny, a woda się wylała.
Pracowałem w jednej z większych kancelarii prawniczych w Los Angeles. Spodziewając się rychłej propozycji dołączenia do grona wspólników, potraktowałem tamten biznesowy wieczór szczególnie poważnie, choć na samą myśl o „kolegach” z pracy robiło mi się niedobrze.
Przed oczami latały mi obrazy z poprzedniego wieczoru: zachwycające wnętrze restauracji, wszechogarniający zgiełk, przepych, paplający goście, których w ogóle nie słuchałem. Próbowałem ignorować sączącą się w uszy muzykę, ale katowała mnie do tego stopnia, że nie potrafiłem na niczym się skupić. Szefowie uznali, że kwartet smyczkowy będzie idealny na tę okazję. Nie wiem, ile policzyli sobie za występ muzycy, ale moim skromnym zdaniem melomana amatora zaowocowało to nudną i pompatyczną mieszanką dźwięków.
Tego wieczoru musiałem odbyć kilka na pozór niezobowiązujących rozmów, od których tak naprawdę zależała nasza przyszłość. Siliłem się na słodkie uśmiechy i błyskotliwe żarty, ale mając słynne w całej firmie poczucie humoru, bez trudu zjednywałem sobie rozmówców. Co jakiś czas popijałem potwornie drogiego szampana, choć niebotyczna cena nie znajdowała odzwierciedlenia w jakości. Na tego typu spotkaniach obowiązywała jedna zasada „Nie ufamy nikomu, kto nie wypił choć kieliszka.”
Czułem się jak rekin przedzierający się przez stado płotek. Połykałem rozmówców po kolei, pozostawiając po sobie jak najlepsze wrażenie, a wszystko po to by zdobyć wymarzony awans.
I tylko co jakiś czas nachodziła mnie refleksja: „Dlaczego ty to właściwie robisz?”
Większość przyszłych prawników rozpoczyna studia z głowami nabitymi altruistycznymi, wyświechtanymi ideami i chęcią niesienia pomocy innym... A przynajmniej takie gadki serwujemy pociechom podczas szkolnych pogadanek.
Niezależnie od początkowych motywacji w pewnym momencie wszyscy zaczynają myśleć tylko o posadzie wspólnika w dobrze prosperującej kancelarii, klimatyzowanych biurach z widokiem na centrum miasta, drogich samochodach…
Oczywiście niektórzy po drodze pękają, ale nikt się nimi nie przejmuje.
Zawsze wiedziałem, że zostanę prawnikiem. Tak jak ojciec i dziadek. Dorastałem w tym środowisku i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Studia, praca, awans… Wszystko wydawało się bajecznie proste.
Nie wiem, jak przetrwałbym ten wieczór bez Liz. Była wspaniała. Nie miała nic przeciw temu, by przez kilka godzin grać rolę ozdobnika, śmiać się z nieudolnych koleżeńskich żartów i uśmiechać po każdym wypowiedzianym słowie, jakby jej IQ zmniejszyło się co najmniej o połowę.
- Jesteś wspaniały – szeptała mi co jakiś czas do ucha. – Zobaczysz, jutro przyjdą do twojego biura i na kolanach będą błagać, żebyś dołączył do spółki.
W odpowiedzi uśmiechałem się i poprawiałem krawat, przełykając głośno ślinę i modląc się, bym nie był czerwony jak burak. Mogłem sprawiać wrażenie mega wyluzowanego gościa, sypać żartami, czarować ujmującym sposobem bycia. Jednym słowem, jak określił to mój dawny idol - być królem świata, ale wewnątrz tryumf święciła trema. Byłem napięty, jak cięciwa łuku nim strzelec pośle strzałę wprost w pierś wroga.
Tu szło o moją przyszłość – nie umiałem się wyluzować, powiedzieć sobie „Daj spokój stary! Nie ta posada, to inna.”
Przed moimi oczami latały cyfry.
Całe rzędy.
Potrafiłem wyrecytować je z pamięci – odsetki i raty za dom, samochody i inne rzeczy bez których małżeństwo żyjące na takim poziomie jak my nie mogło się obejść. Musiałem też zatroszczyć się o przyszłość dzieci. Co prawda jeszcze ich nie mieliśmy, nawet o nich nie rozmawialiśmy, ale nie zaszkodziło uwzględnić tego w planach na dalszą przyszłość. Ostatnie czego pragnąłem, to by moje pociechy stwierdziły kiedyś, że tatuś jest nieudacznikiem, bo nie miał dość jaj by wziąć byka za rogi i wywalczyć tego, co mu się należało.
Odbywając slalom pomiędzy ważniejszymi gośćmi, wynudziłem się jak mops. Lizzie i ja robiliśmy przy każdym krótki postój jak uczestnicy zawodów biathlonowych przy tarczach strzelniczych, a potem przemieszczaliśmy się dalej, odhaczając na naszej wirtualnej liście kolejne nazwisko. Chwilami czułem się jak podły akwizytor, który wciska miłym, biednym staruszkom odkurzacz, który zdechnie za kilka dni.
Piłem kolejne lampki szampana, a w głowie szumiało coraz bardziej. W końcu przyjęcie dobiegło końca. Opuszczałem hotel z miną zdobywcy, gratulując sobie polotu. Dałem z siebie wszystko. Reszta zależała od tamtych cwaniaków.
W tym momencie film się urwał. Zakląłem bezgłośnie, czując coraz większą irytację i bezsilność. Byłem zawiedziony. Próbowałem się skupić, ale obcy, chropowaty głos uniemożliwił mi to.
- Pamięta pan, co zdarzyło się później? – zapytał lekarz.
Mój mózg rozszyfrował przekaz dopiero po kilku sekundach.
Czarna plama w umyśle pozostała. Niczym rozlana na kartkę kawa uniemożliwiała dotarcie do informacji. Miałem jednak wrażenie, że nieco się zmniejszyła. Neurony nadal strajkowały. Przypominałem wulkan tuż przed erupcją.
- Gdzie jest moja żona? – wydusiłem wreszcie.
Przedłużająca się nieobecność Liz nie dawała mi spokoju. Była gorsza od amnezji.
- Nie pamięta pan wypadku?
- Jakiego wypadku? – zapytałem naiwnie, zapominając, iż przed kilkoma minutami doszedłem do podobnego wniosku.
Wtedy uświadomiłem sobie, że…
- Czy z Lizzie wszystko w porządku? – Byłem bliski płaczu.
W tym momencie nie czułem się jak gwiazda sali sądowej, człowiek dyrygujący ławą przysięgłych niczym absolwent akademii muzycznej. Byłem raczej jak dzieciak, który dostał swój pierwszy flet poprzeczny i nie potrafi wydobyć z niego ani jednego czystego dźwięku.
- J-a n-i-e pa-mi-ę-tam – wyjąkałem, odkrywszy, że zaraz naprawdę się rozpłaczę.
Nie rozumiałem swojej reakcji. Wspomnienia były gdzieś w mojej podświadomości. Ukryte głęboko jak skarby pod ziemią. Ciało wiedziało o czymś, co umknęło rozumowi. Miałem coraz gorsze przeczucia.
- Pan i pańska żona mieliście wypadek – zaczął delikatnie, przemawiając niczym do dziecka, lecz jego głos ranił jak nóż.
- Gdzie ona jest?! – krzyknąłem histerycznie.
Bóg jeden wie, ile razy zadałem już to pytanie. Każde kolejne niosło z sobą większą dawkę strachu i rozpaczy.
Usiadłem gwałtownie, napinając wszystkie mięśnie i ignorując ból. Żebra przypomniały o sobie stanowczo. Miałem to gdzieś. Liczyła się tylko Lizzie.
- Gdzie jest Liz?!
- Pańska żona… nie żyje.
Hiobowa wieść przedarła się przez mój umysł, niszcząc po drodze wszystko, co napotkała. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Wypalała neurony, całe tkanki. Nie wierzyłem, bym jeszcze kiedykolwiek mógł normalnie funkcjonować. Chodzenie, oddychanie, czucie - wydawały się bezpowrotnie utracone. Jakbym znów był niemowlakiem i musiał od nowa nauczyć się pewnych rzeczy. Tyle że ten dzidziuś ma uszkodzony mózg i nic z tego nie będzie.
Zniknęła szpitalna klitka, irytująco pocieszny doktorek – dostawca złych wiadomości. Znajdowałem się w próżni bez początku i końca. W tamtej chwili istniałem tylko ja i cztery słowa:
PAŃSKA ŻONA NIE ŻYJE.
Każde z nich zmieniło się w miniaturowy szpikulec wbijający się w moją głowę. Któryś musiał już dążyć uszkodzić ośrodki odpowiedzialne za najważniejsze funkcje, bo nie mogłem się ruszyć, krzyczeć, a nawet płakać.
To było najgorsze.
Świat właśnie zawalił mi się na głowę, straciłem cząstkę siebie, a byłem w stanie jedynie gapić się głupkowato w jakiś wyimaginowany punkt, wmawiając sobie, że się przesłyszałem.
Tak, to musiał być sen.
Upiłem się, zasnąłem w samochodzie i śni mi się koszmar, myślałem. Zaraz dojedziemy do domu, Liz obudzi mnie, pomoże wysiąść i pójdziemy objęci do domu, a jutro będziemy świętować mój awans, łudziłem się przez chwilę.
To była przyszłość, którą sobie wymarzyłem, która powinna była się wydarzyć. Coś musiało pójść nie tak. Jakiś cholernie mały drobiazg. Nienawidziłem szczególików, trzeba było o nie dbać, bo mogły wszystko rozpierdolić, zanim człowiek się obejrzał.
Poczułem, że ktoś mną potrząsa, gwałtownie powróciłem do rzeczywistości, która zdawała się ciążyć niczym kamień u szyi.
- J-a-k t-o s-i-ę s-t-a-ło? – wymamrotałem nieprzytomnie.
Przeżyłem szok, ale nie zmieniłem się w roślinę. Nadal byłem w stanie oddychać, mówić i – niestety - czuć. Gdzieś w mojej duszy zakiełkowała cząsteczka ciemności. Malutkie ziarenko. Byłem jednak pewien, iż wkrótce zacznie się rozrastać. Powoli i niezauważalnie. W końcu karmione bólem, rozpaczą i żalem do całego świata, pożre mnie całego, zmieniając w żywego trupa snującego się po cmentarzu i napędzanego wspomnieniami.
- Nie znam wszystkich szczegółów – usłyszałem.
Doktorek położył rękę na moim ramieniu. Jeśli chciał mi w ten sposób pomóc, podnieść na duchu, przekazać życiodajną energię, to słabo mu to wyszło.
- Kiedy poczuje się pan lepiej – ciągnął dalej – przyjdzie detektyw prowadzący sprawę. On wszystko wyjaśni.
- Już czuję się dobrze! – krzyknąłem histerycznie, zdając sobie doskonalę sprawę, że okłamuję samego siebie. Nie czułem się dobrze. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek będę.
Profesor obrzucił mnie współczującym spojrzeniem. Nienawidziłem takiego zachowania, irytowało mnie. W moim mniemaniu było zarezerwowane dla oferm i życiowych nieudaczników. Tym razem doznania zostały zwielokrotnione.
- Powinien pan odpocząć – powiedział, wstając.
Wyjął z kieszeni kitla strzykawkę i jakąś buteleczkę. Po chwili zaaplikował mi środek uspokajający.
Nie protestowałem. Potrzebowałem znieczulenia, zapomnienia.
- Bardzo mi przykro. - Doktorek wyszedł, zostawiając mnie z błogim odrętwieniem, które wkrótce zastąpił sen.
II
Nie pamiętam, jak długo spałem. Gdy otworzyłem oczy, na zewnątrz królowała ciemność. Nie potrafiłem dociec, czy na niebie świecą już gwiazdy i, szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie to.
Tego typu sprawy przestały mieć znaczenie. Wszystko przestało mieć znaczenie.
Zaschło mi w gardle, byłem cały obolały. Jednym słowem… czułem się wspaniale.
Sny nie przyszły. Zasypiając, miałem nadzieję ujrzeć jej twarz, ale nic z tego…
Teraz odtwarzałem w myślach szczegóły wyglądu Liz. Miękkie blond włosy, szare oczy, brzoskwiniowa cera i aksamitny głos, który mnie budził. Daremnie próbowałem przypomnieć sobie, jak dużo jej zdjęć posiadam. Na pewno mieliśmy ślubne fotografie, kilka folderów z wakacji na komputerze, którego przezornie zostawiłem wczoraj w domu, jakieś fotki w ramkach zdobiących meble, ale ile tego było w sumie?
Znałem ciało Lizzie na pamięć. Mogłem do znudzenia odtwarzać w myślach każdy, najmniejszy fragment. Byłem jednak zbyt wielkim realistą, by sądzić, że tak będzie zawsze. Kiedyś wspomnienia zbledną, pamięć zaszwankuje, zostaną tylko zdjęcia.
Amnezja ku mojej ogromnej rozpaczy nie zniknęła, lecz tylko zmieniła swoją postać. Minione wydarzenia zdawały się być okryte całunem, woalką nieświadomości. Wystarczyło tylko ją zerwać. Nie potrafiłem jednak tego zrobić.
Ta niemoc przerażała.
Tak bardzo chciałem przypomnieć sobie, co się stało. Byłem pewien tylko jednego – Liz prowadziła.
Moje rozważania przerwało ciche, ale zdecydowane pukanie do drzwi.
- P-r-o-s-z-ę – wyjąkałem, dziwiąc się, że struny głosowe i wyschnięte na wiór gardło pozwoliły na wydobycie z siebie dźwięku. Oddałbym wszystko za szklankę wody. Albo nie… za butelkę wódki. Chciałem opróżnić ją całą, a potem nie trzeźwieć już do końca życia.
Drzwi otworzyły się powoli, z charakterystycznym skrzypieniem. Do środka wgramolił się wysoki, szpakowaty jegomość w pomiętym garniturze. Jego ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz zdobił kilkudniowy zarost, nadając mu nieco władczy wygląd. Nawet gdybym nie wiedział o czekającej mnie wizycie z policji, bez trudu odgadnąłbym, iż gość jest gliniarzem. Sam nie wiem, dlaczego. Zajmowałem się przecież prawem podatkowym i niezbyt często spotykałem się z przedstawicielami porządku. Może naoglądałem się za dużo seriali kryminalnych. W tym mężczyźnie było jednak coś znajomego, jakbyśmy się już kiedyś spotkali. Dziwne uczucie – zupełnie mnie osaczyło. Zacząłem czuć się jak bohater filmu Hitchcock’a
- Myślałem, że będzie pan spał – powiedział, podchodząc do łóżka.
Na próżno starałem się odgonić natrętne myśli. Były jak mucha, która wraca, nawet jeśli potraktujesz ją gazetą.
- Cieszę się, że przyszedł pan tak szybko. – Nie siliłem się na ciepłe powitanie. Pewnie i tak go nie oczekiwał.
- Tak też myślałem – uśmiechnął się, prezentując garnitur pożółkłych (zapewne) od kawy i papierosów zębów. – Detektyw Taylor – dorzucił, klapnąwszy bezceremonialnie na krzesło.
Wyciągnął przyjacielsko rękę, którą uścisnąłem z niemałym trudem.
- Bardzo mi przykro – odezwał się po chwili.
Pewnie mówił to już dziesiątki razy, setkom innych osób. Miał spore doświadczenie, ale uwierzyłem mu. Uwierzyłem, że śmierć Liz, moja tragedia naprawdę go obeszły. Łzy napłynęły mi do oczu. Chcąc się uspokoić, zacząłem oddychać szybciej.
- Jak to się stało?
Zanim odpowiedział, westchnął. Oczekiwanie na kolejne słowa zadawały się wiecznością.
- Lekarz powiedział, że nic pan nie pamięta.
Wlepiłem w niego pełen cierpienia wzrok. Był moją jedyna nadzieją. Tylko on mógł powiedzieć, co tak naprawdę zaszło. Jak umarła Liz. Wprawdzie sam ułożyłem prowizoryczny, przykładowy scenariusz zdarzeń, ale potrzebowałem konkretów i faktów. Potrzebowałem prawdy.
- Pamiętam tylko, że wracaliśmy do domu po firmowym przyjęciu. – Przerwałem, czując, że mój głos zaczyna się łamać. – Liz prowadziła – dodałem po chwili. – Nie piła.
- Amnezja minie – powiedział przyjacielskim tonem policjant.
To dziwne, ale w przeciwieństwie do cukierkowatego, sztucznego lekarza tego gościa polubiłem od razu.
- Muszę wiedzieć!
Poczyniłem ostatni wysiłek, by usiąść. Źle się czułem, prowadząc rozmowę w pozycji leżącej.
- Na skrzyżowaniu przy Bradbury Building wjechał w was pijany kierowca.
Wypuściłem ze świstem powietrze, nie zdając sobie nawet sprawy, że wcześniej wstrzymałem oddech.
Proszę, oby ten skurwiel żył, modliłem się w duchu.
Chciałem go zobaczyć, spojrzeć na tę plugawa gębę, a przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego pił wczorajszego wieczoru i czemu, do cholery, usiadł potem za kierownicą, a na koniec skręcić mu kark.
- Zginął na miejscu – usłyszałem.
Byłem głęboko rozczarowany. Zemsta mogła napędzać moje ciało jeszcze przez jakiś czas. Co teraz pozostało?
Ogarnęła mnie potrzeba śmiechu. Histerycznego i niezdrowego. Takiego, jakim wybuchał Joker za każdym razem, kiedy Batman spuszczał mu łomot. Jako mały chłopiec zaczytywałem się w komiksach. Jedna kwestia szczególnie utkwiła mi w pamięci. Podobno wystarczy jeden zły dzień, by z dobrego, całkowicie zdrowego umysłowo człowieka stać się świrem. Nic więcej.
Joker miał zły dzień, ja też wczoraj go miałem.
Woalka niepamięci nadal zakrywała wspomnienia, doprowadzając mnie do szewskiej pasji. Wypadek, który zabił dwoje ludzi, mnie zaledwie poturbował. Ionia losu.
- Miał problemy z prawem – ciągnął dalej policjant, uznawszy, że jestem spragniony informacji o tamtym mężczyźnie. Miał rację. – Alkoholik. Z gatunku tych, którym dzięki pieniądzom i kontaktom wszystko uchodzi na sucho.
Nie odpowiedziałem. Siedziałem, udając, że zmieniłem się w kamień, ale tak naprawdę chłonąłem każde jego słowo jak gąbka wodę.
Poczułem jeszcze większą odrazę do tego człowieka.
- Bił żonę – oświadczył ze smutną miną Taylor. – Kilka razy byłem u nich w domu na interwencji.
Słowa docierały do mnie z oddali. Jakbym był zamknięty w gigantycznej konserwie. Żałowałem, że nigdy nie poznam śmiecia, który zrujnował mi życie. Nie dowiem się, dlaczego pił i czemu katował żonę. Straciłem Lizzie i nie mogłem sobie wyobrazić, jak można znęcać się nad osobą, którą się kocha. Ja nigdy nie podniósłbym ręki na kobietę.
- A wie pan, co jest najgorsze w tym wszystkim?
Wzruszyłem ramionami. Mało orientowałem się w zagadnieniu. Na studiach miałem do czynienia z podobną sprawą w ramach doradztwa. Tym bardziej zastanawiało mnie, że historia nieszczęśliwego małżeństwa tak mnie zaintrygowała. Wciągnęła, jakby dotyczyła też mnie.
- Ona go kochała! – wyrzucił z siebie Taylor, a w jego głosie dało się słyszeć odrazę. – Po tym wszystkim co jej zrobił!
Dziwne. Pewnie nigdy jej nie spotkałem. Być może minęliśmy się kiedyś na ulicy, w supermarkecie lub na niedzielnym spacerze w parku. Co sprawiło, że na chwilę zapomniałem o stracie Liz i zacząłem współczuć nieznanej kobiecie, która pewnie teraz opłakuje stratę ukochanej osoby, choć tylko przez nią cierpiała? Zapragnąłem ją odnaleźć, porozmawiać, dowiedzieć się, jaki był człowiek, który zrujnował moją przyszłość. Miałem nadzieję, że istniał choć jeden wystarczający powód, który uczynił go tym, kim się stał. Inaczej nic nie miałoby już sensu.
- Raz czy dwa odważyła się zadzwonić na policję po domowej awanturze – ciągnął dalej. - Potem on przepraszał, błagał i wycofywała oskarżenia. Założę się, że będzie jej cholernie brakować męża. Takie już są kobiety – zakończył melancholijnie.
Tego typu sprawy przestały mieć znaczenie. Wszystko przestało mieć znaczenie.
Zaschło mi w gardle, byłem cały obolały. Jednym słowem… czułem się wspaniale.
Sny nie przyszły. Zasypiając, miałem nadzieję ujrzeć jej twarz, ale nic z tego…
Teraz odtwarzałem w myślach szczegóły wyglądu Liz. Miękkie blond włosy, szare oczy, brzoskwiniowa cera i aksamitny głos, który mnie budził. Daremnie próbowałem przypomnieć sobie, jak dużo jej zdjęć posiadam. Na pewno mieliśmy ślubne fotografie, kilka folderów z wakacji na komputerze, którego przezornie zostawiłem wczoraj w domu, jakieś fotki w ramkach zdobiących meble, ale ile tego było w sumie?
Znałem ciało Lizzie na pamięć. Mogłem do znudzenia odtwarzać w myślach każdy, najmniejszy fragment. Byłem jednak zbyt wielkim realistą, by sądzić, że tak będzie zawsze. Kiedyś wspomnienia zbledną, pamięć zaszwankuje, zostaną tylko zdjęcia.
Amnezja ku mojej ogromnej rozpaczy nie zniknęła, lecz tylko zmieniła swoją postać. Minione wydarzenia zdawały się być okryte całunem, woalką nieświadomości. Wystarczyło tylko ją zerwać. Nie potrafiłem jednak tego zrobić.
Ta niemoc przerażała.
Tak bardzo chciałem przypomnieć sobie, co się stało. Byłem pewien tylko jednego – Liz prowadziła.
Moje rozważania przerwało ciche, ale zdecydowane pukanie do drzwi.
- P-r-o-s-z-ę – wyjąkałem, dziwiąc się, że struny głosowe i wyschnięte na wiór gardło pozwoliły na wydobycie z siebie dźwięku. Oddałbym wszystko za szklankę wody. Albo nie… za butelkę wódki. Chciałem opróżnić ją całą, a potem nie trzeźwieć już do końca życia.
Drzwi otworzyły się powoli, z charakterystycznym skrzypieniem. Do środka wgramolił się wysoki, szpakowaty jegomość w pomiętym garniturze. Jego ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz zdobił kilkudniowy zarost, nadając mu nieco władczy wygląd. Nawet gdybym nie wiedział o czekającej mnie wizycie z policji, bez trudu odgadnąłbym, iż gość jest gliniarzem. Sam nie wiem, dlaczego. Zajmowałem się przecież prawem podatkowym i niezbyt często spotykałem się z przedstawicielami porządku. Może naoglądałem się za dużo seriali kryminalnych. W tym mężczyźnie było jednak coś znajomego, jakbyśmy się już kiedyś spotkali. Dziwne uczucie – zupełnie mnie osaczyło. Zacząłem czuć się jak bohater filmu Hitchcock’a
- Myślałem, że będzie pan spał – powiedział, podchodząc do łóżka.
Na próżno starałem się odgonić natrętne myśli. Były jak mucha, która wraca, nawet jeśli potraktujesz ją gazetą.
- Cieszę się, że przyszedł pan tak szybko. – Nie siliłem się na ciepłe powitanie. Pewnie i tak go nie oczekiwał.
- Tak też myślałem – uśmiechnął się, prezentując garnitur pożółkłych (zapewne) od kawy i papierosów zębów. – Detektyw Taylor – dorzucił, klapnąwszy bezceremonialnie na krzesło.
Wyciągnął przyjacielsko rękę, którą uścisnąłem z niemałym trudem.
- Bardzo mi przykro – odezwał się po chwili.
Pewnie mówił to już dziesiątki razy, setkom innych osób. Miał spore doświadczenie, ale uwierzyłem mu. Uwierzyłem, że śmierć Liz, moja tragedia naprawdę go obeszły. Łzy napłynęły mi do oczu. Chcąc się uspokoić, zacząłem oddychać szybciej.
- Jak to się stało?
Zanim odpowiedział, westchnął. Oczekiwanie na kolejne słowa zadawały się wiecznością.
- Lekarz powiedział, że nic pan nie pamięta.
Wlepiłem w niego pełen cierpienia wzrok. Był moją jedyna nadzieją. Tylko on mógł powiedzieć, co tak naprawdę zaszło. Jak umarła Liz. Wprawdzie sam ułożyłem prowizoryczny, przykładowy scenariusz zdarzeń, ale potrzebowałem konkretów i faktów. Potrzebowałem prawdy.
- Pamiętam tylko, że wracaliśmy do domu po firmowym przyjęciu. – Przerwałem, czując, że mój głos zaczyna się łamać. – Liz prowadziła – dodałem po chwili. – Nie piła.
- Amnezja minie – powiedział przyjacielskim tonem policjant.
To dziwne, ale w przeciwieństwie do cukierkowatego, sztucznego lekarza tego gościa polubiłem od razu.
- Muszę wiedzieć!
Poczyniłem ostatni wysiłek, by usiąść. Źle się czułem, prowadząc rozmowę w pozycji leżącej.
- Na skrzyżowaniu przy Bradbury Building wjechał w was pijany kierowca.
Wypuściłem ze świstem powietrze, nie zdając sobie nawet sprawy, że wcześniej wstrzymałem oddech.
Proszę, oby ten skurwiel żył, modliłem się w duchu.
Chciałem go zobaczyć, spojrzeć na tę plugawa gębę, a przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego pił wczorajszego wieczoru i czemu, do cholery, usiadł potem za kierownicą, a na koniec skręcić mu kark.
- Zginął na miejscu – usłyszałem.
Byłem głęboko rozczarowany. Zemsta mogła napędzać moje ciało jeszcze przez jakiś czas. Co teraz pozostało?
Ogarnęła mnie potrzeba śmiechu. Histerycznego i niezdrowego. Takiego, jakim wybuchał Joker za każdym razem, kiedy Batman spuszczał mu łomot. Jako mały chłopiec zaczytywałem się w komiksach. Jedna kwestia szczególnie utkwiła mi w pamięci. Podobno wystarczy jeden zły dzień, by z dobrego, całkowicie zdrowego umysłowo człowieka stać się świrem. Nic więcej.
Joker miał zły dzień, ja też wczoraj go miałem.
Woalka niepamięci nadal zakrywała wspomnienia, doprowadzając mnie do szewskiej pasji. Wypadek, który zabił dwoje ludzi, mnie zaledwie poturbował. Ionia losu.
- Miał problemy z prawem – ciągnął dalej policjant, uznawszy, że jestem spragniony informacji o tamtym mężczyźnie. Miał rację. – Alkoholik. Z gatunku tych, którym dzięki pieniądzom i kontaktom wszystko uchodzi na sucho.
Nie odpowiedziałem. Siedziałem, udając, że zmieniłem się w kamień, ale tak naprawdę chłonąłem każde jego słowo jak gąbka wodę.
Poczułem jeszcze większą odrazę do tego człowieka.
- Bił żonę – oświadczył ze smutną miną Taylor. – Kilka razy byłem u nich w domu na interwencji.
Słowa docierały do mnie z oddali. Jakbym był zamknięty w gigantycznej konserwie. Żałowałem, że nigdy nie poznam śmiecia, który zrujnował mi życie. Nie dowiem się, dlaczego pił i czemu katował żonę. Straciłem Lizzie i nie mogłem sobie wyobrazić, jak można znęcać się nad osobą, którą się kocha. Ja nigdy nie podniósłbym ręki na kobietę.
- A wie pan, co jest najgorsze w tym wszystkim?
Wzruszyłem ramionami. Mało orientowałem się w zagadnieniu. Na studiach miałem do czynienia z podobną sprawą w ramach doradztwa. Tym bardziej zastanawiało mnie, że historia nieszczęśliwego małżeństwa tak mnie zaintrygowała. Wciągnęła, jakby dotyczyła też mnie.
- Ona go kochała! – wyrzucił z siebie Taylor, a w jego głosie dało się słyszeć odrazę. – Po tym wszystkim co jej zrobił!
Dziwne. Pewnie nigdy jej nie spotkałem. Być może minęliśmy się kiedyś na ulicy, w supermarkecie lub na niedzielnym spacerze w parku. Co sprawiło, że na chwilę zapomniałem o stracie Liz i zacząłem współczuć nieznanej kobiecie, która pewnie teraz opłakuje stratę ukochanej osoby, choć tylko przez nią cierpiała? Zapragnąłem ją odnaleźć, porozmawiać, dowiedzieć się, jaki był człowiek, który zrujnował moją przyszłość. Miałem nadzieję, że istniał choć jeden wystarczający powód, który uczynił go tym, kim się stał. Inaczej nic nie miałoby już sensu.
- Raz czy dwa odważyła się zadzwonić na policję po domowej awanturze – ciągnął dalej. - Potem on przepraszał, błagał i wycofywała oskarżenia. Założę się, że będzie jej cholernie brakować męża. Takie już są kobiety – zakończył melancholijnie.
III
Reszta pobytu w szpitalu upłynęła na udawaniu, że interesuje mnie oglądanie telewizji, gapieniu się w sufit i myśleniu, choć oddałbym wszystko by wyłączyć mózg. Podświadomość próbowała ulżyć cierpieniu, spychając wspomnienia o Liz i wypadku gdzieś bardzo głęboko. Zastąpiła je nachalnymi myślami o innej, nieznanej, lecz paradoksalnie bliskiej kobiecie.
Mój dziadek – mechanik - zwykł mawiać, że w gruncie rzeczy jesteśmy jak samochody. Potrzebujemy paliwa - czegoś, co by nas napędzało, inaczej staniemy się bezużyteczni. Moje wyciekło wraz ze śmiercią żony. Byłem teraz tylko powłoką - pustym, dziurawym bakiem.
Chwilami miałem wrażenie, że słyszę jej głos – miękki i łagodny. Taki, z jakim budziła mnie na niedzielne śniadanie. Wtedy zapominałem na chwilę o tym, co powiedział doktorek i nie zważając na ból żeber, chciałem podnieść się z łóżka, poczłapać na dół, do kuchni, gdzie czekała pachnąca jajecznica i kubek aromatycznej kawy. Wydawało mi się, że jestem w swoim domu, a wszystko, co stało się w ciągu ostatnich kilkunastu godzin było tylko koszmarem, który odszedł, gdy wstało słońce.
Potem powracałem do rzeczywistości i płakałem. Bałem się powrotu do pustego lokum, które jawiło mi się jako pełne wspomnień mauzoleum. Co jakiś czas podejmowałem decyzję, że sprzedam dom jak najszybciej, ale zaraz potem przypomniałem sobie o wszystkich pięknych chwilach, które tam przeżyliśmy i wracałem do punktu wyjścia.
Mój umysł zaczął stopniowo nasączać się nowym paliwem. Detektyw Taylor nie udzielił wielu informacji o wdowie. Sam stworzyłem jej obraz. Wyobrażałem sobie, jaki ma kolor włosów, oczu, ile lat i jakiej muzyki lubi słuchać. Najdłużej głowiłem się nad przyczyną, dla której tkwiła w toksycznym małżeństwie.
Nie musiałem troszczyć się o pogrzeb. Liz była jedynaczką – oczkiem w głowie rodziców. Teściowie obiecali, że zajmą się wszystkim. Spodziewałem się pięknie przystrojonego kościoła, wszechobecnych białych róż, może nawet kwartetu smyczkowego jadącego na czele konduktu na gustownej, kwiecistej platformie. Moja żona zasługiwała na wszystko co najlepsze. Dlaczego sam nie zająłem się pochówkiem? To proste – chciałem zachować w pamięci obraz żywej Lizzie. Radosnej kobiety, która nie umiała wytrzymać w ciszy pięciu minut. Taką chciałem ją pamiętać. Wybieranie trumny, miejsca na cmentarzu, pomnika, sukienki, w której zostanie pochowana, organizowanie obiadu dla rodziny to wszystko dobiłoby mnie.
Być może byłem egoistą, ale mając trzydzieści cztery lata, nie chciałem by moje życie tak po prostu się skończyło. Liz też by sobie tego nie życzyła. Uświadomiłem to sobie, gdy minął pierwszy szok.
Kiedy opuszczałem szpital, świeciło słońce. Początkowo nie zwróciłem na ten fakt uwagi. Po prostu wyszedłem z budynku i udałem się do taksówki. Jadąc, wyjrzałem przez okno i stwierdziłem z zaskoczeniem, że świat wcale się nie zmienił. Bez niej wyglądał dokładnie tak samo…
W mojej głowie kiełkował już plan. Teściowie, jak nakazywał dobry obyczaj, zaprosili mnie do siebie. Grzecznie podziękowałem za propozycję i odmówiłem. Wiedziałem, czym skończyłaby się taka wizyta. Doreen, która kazała mówić do siebie mamo, wyciągnęłaby wszystkie zdjęcia Liz, które posiadała, a potem przymusiłaby mnie do wspólnego oglądania i wspominania. Była to ostatnia rzecz, której pragnąłem. Musiałem iść dalej. Cały czas to sobie powtarzałem.
Wróciłem do domu. Czułem się dziwnie, wiedząc, że odtąd jestem jego jedynym lokatorem. Nie potrafię nazwać uczucia, które mnie ogarnęło, ale nie było tak dołujące jak się spodziewałem.
Wrócił stary zapał. Zacząłem od kilku telefonów. Kancelaria Preston, Nixon & Price przysłała mi oczywiście ogromny, stosowny do zarobków i zajmowanej pozycji bukiet kwiatów oraz oficjalne kondolencje. Jeszcze jakiś czas temu od razu wróciłbym do pracy, rzucił się w jej wir, ale poprosiłem o kilka dni urlopu. Gdyby dopadła mnie depresja, zawsze mogłem z niego zrezygnować. Wszyscy byli dla mnie nadzwyczaj mili, ale szanse na awans zostały zaprzepaszczone. Z resztą już go nie pragnąłem.
Potem zadzwoniłem do detektywa Taylor’a. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Zapytałem o jej adres. Na początku zasłaniał się przepisami i procedurami, ale już wtedy wiedziałem, że mi go zdradzi. Był jednak twardy. Męczyłem go blisko godzinę.
- Chcę z nią tylko porozmawiać – zapewniałem solennie.
Czego się obawiał? Że będę nękał pogrążoną w żałobie wdowę? O mało nie wybuchnąłem śmiechem, ale to podważyłoby moją wiarygodność. Nie potrafiłem postawić się w sytuacji prześladowcy. W końcu byłem miłym gościem.
- Lilly Alexander – powiedział w końcu.
Potem podał telefon. Uśmiechnąłem się pod nosem. Łatwiejsza część planu została wykonana.
Bóg jeden wie, ile razy wybierałem jej numer, a potem naciskałem czerwoną słuchawkę, zanim jeszcze wybrzmiał pierwszy sygnał. Musiałem w końcu przyznać przed sobą, że mam pietra. Czułem się trochę jak uczniak, który chce się umówić na pierwszą randkę. Zdenerwowany, niepewny, bo co miałem jej powiedzieć?
Jestem mężem kobiety, którą zabił pani mąż?
Wspaniały początek znajomości.
W końcu wziąłem się w garść. Jedną dłoń zacisnąłem kurczowo na poduszce, drugą równie mocno trzymałem komórkę. Czas, kiedy czekałem, aż odbierze, wydawał mi się wiecznością. Kiedy już niemal straciłem nadzieję, usłyszałem głos:
- Słucham?
Delikatny i dziwny jakby przed chwilą płakała, a teraz ukradkiem ocierała zdradzieckie łzy, nawet jeśli rozmówca nie może ich dostrzec. Chciałem się odezwać. Wyrecytować słowa, które przygotowałem, ale nie byłem w stanie. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ją znam. Może była klientką mojej kancelarii. Tak, to było możliwie.
- Słucham?! – zdenerwowała się.
Widać uznała, że ma do czynienia z jakimś świrem.
Teraz, głupku, powtarzałem w myślach, bo zaraz odłoży słuchawkę i nie odbierze ponownie.
- Halo?! – Była coraz bardziej poirytowana, ale najwyraźniej kontakt z drugim człowiekiem, nawet nawiązany w tak przedziwny sposób, jej służył. Ja już dawno przerwałbym połączenie.
- Odkładam słuchawkę!
- Proszę tego nie robić! – krzyknąłem z desperacją. Jakiś cichy, lecz natrętny głos wewnątrz poinformował mnie sugestywnie, że to moja jedyna szansa. Postanowiłem iść za ciosem.
- Kto mówi? – spytała, najwyraźniej zaniepokojona przedłużającą się ciszą po drugiej stronie.
Raz kozie śmierć, pomyślałem.
Odetchnąłem głęboko i zacząłem:
- Dzień dobry. Nazywam się Josua Kellir.
A potem jakoś poszło. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Dopiero kiedy ochłonąłem po skończonej konwersacji, uświadomiłem sobie, iż zaprosiłem Lilly do restauracji, która była „naszą” restauracją - moją i Liz. To tam poszliśmy na pierwszą randkę. Również w tym miejscu jej się oświadczyłem. Miałem tyle pięknych wspomnień związanych z tą knajpą i moralnego kaca na samą myśl o tym, iż jutro zasiądę przy stoliku z kobietą, która nie jest moją żoną.
Było coś jeszcze. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Lilly przyjęła moje zaproszenie bez najmniejszego wahania. Nie wydawała się nawet zdziwiona. Jakby cały dzień siedziała w domu i czekała, aż zadzwonię. To powinno dać mi do myślenia, ale nie dało. Zrzuciłem to na karb żałoby, samotności i Bóg wie jeszcze czego.
Przez resztę wieczoru walczyłem z pokusą obejrzenia wideo z naszego ślubu i upicia się do nieprzytomności. Odniosłem sukces, choć nie było łatwo.
Zjawiłem się w restauracji jakieś pół godziny przed czasem. Byłem zdenerwowany, czego kompletnie nie rozumiałem. Wcześniej spędziłem sporo czasu przed otwartą szafą, szukając odpowiedniego stroju dla wdowca. Nie mogłem się odnaleźć w nowej sytuacji. Pogrzeb jeszcze się nie odbył, a ja już umawiałem się w inną.
Z nadzieją, na co?
Sam tego nie wiedziałem.
Pijąc trzecią szklankę wody, co chwila nerwowo zerkałem na zegarek. Miałem nieodparte wrażenie, że się zepsuł. Raz na jakiś czas widziałem pęknięcie na szkiełku. Chyba zaczynałem cierpieć na omamy wzrokowe.
W miarę jak zbliżała się umówiona godzina ogarniała mnie coraz większa panika. Częstotliwość ukradkowych spojrzeń na czasomierz wzrosła do poziomu, który sugerował nerwicę natręctw. Czas był mi nieprzyjacielem.
W końcu się pojawiła.
Specjalnie wybrałem stolik, z którego miałem widok na wejście, toteż witałem wzrokiem wszystkich nowoprzybyłych. Lilly poznałem od razu.
Skąd wiedziałem, że to ona?
Nie mam zielonego pojęcia.
Być może było to przeznaczenie, wola niebios albo zdradził ją wyraz twarzy.
Nie potrafię powiedzieć, czy odpowiadała moim wyobrażeniom. W chwili gdy spojrzałem na nią po raz pierwszy, wszystkie wyparowały. Została tylko ona. Wysoka, szczupła. Czarna, prosta sukienka, którą przywdziała doskonale kontrastowała z opaloną cerą. Jakby właśnie wracała z plaży. Nawet niedbale i zapewne w pośpiechu związane włosy, nadawały jej godności. Miała w sobie dostojeństwo, którego nie rozumiałem. Zupełnie jakby była wdową po prezydencie, a nie damskim bokserze, i dumnie reprezentowała wszystkie żony Ameryki, stojąc przy trumnie, gdy orkiestra grała narodowy hymn.
Znów miałem deja vu. Musiałem ją kiedyś spotkać. To wprost niewiarygodne, nigdy nie miałem pamięci do twarzy, dlatego moje zdziwienie sięgało zenitu.
Siedziałem jak na szpilkach, kiedy podeszła do kelnerki, by zapytać, przy którym stoliku siedzę. Miałem ochotę wstać i krzyknąć: „Hej! To ja! Tutaj!”A potem pomachać na powitanie ręką jak kompletny idiota.
Co zrobiłem zamiast tego? Poprawiłem krawat. Brawa dla mnie. Miałem ochotę zerwać go z siebie i rzucić w czyjś talerz, ale wolałem zgrywać sztywniaka.
Idąc do stolika, uśmiechnęła się przelotnie, a wtedy moje serce omal nie rozsadziło klatki piersiowej. Chyba nawet spłonąłem rumieńcem.
Uspokój się, idioto, skarciłem się w duchu, co ty wyrabiasz?
Minęła chwila zanim uświadomiłem sobie, że skądś znam te uczucia. Tak samo czułem się przed pierwszą randką z Liz. Nie miałem czasu na roztrząsanie tego ani tym bardziej na wyrzuty sumienia. Moje rozważania przerwał głos:
- Joshua Kellir?
Ciepły, przyjazny.
Poderwałem się na nogi, trącając stopą nogę od stołu. Woda w szklance zafalowała niebezpiecznie, lecz obrus pozostał suchy.
- Tak! – Wyciągnąłem bezceremonialnie rękę.
Zawahała się przez chwilę, ale w końcu ją uścisnęła.
- Lilly Aleksander – dopełniając formalności, nagrodziła mnie uśmiechem.
Mam nadzieję, że grymas, który ukazał się na mojej twarzy, również można było za takowy uznać.
Usiedliśmy, zamówiliśmy kawę. Piła czarną i gorzką. Zupełnie jak Liz. Znów skarciłem się w duchu. Wszędzie widziałem zmarłą żonę. Nawet gdy spojrzałem w oczy nowej znajomej, miałem wrażenie, iż jej tęczówki są tego samego koloru co Lizzie. Dałbym sobie uciąć głowę, że miała identyczne znamię na policzku. Chcąc się oderwać od rozważań, upiłem łyk kawy. Była za gorąca, poparzyłem sobie język. Odstawiłem więc filiżankę z niemym przekleństwem na ustach.
Cisza narastała nieprzyjemnie, tworząc między nami niewidzialny mur.
- Bałem się, że pani nie przyjdzie – wyznałem bezradnie. Czułem się jak dzieciak, któremu mleczarz przejechał psa.
Odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.
- Proszę mi mówić, Lilly – zaproponowała po chwili.
- Tylko, jeśli przestaniesz mówić do mnie per pan, Lilly – wypaliłem bez zastanowienia.
Jej twarz rozjaśniła się. W tej chwili wydawała mi się jeszcze bardziej znajoma.
- Nie spodziewałam się twojego telefonu – wyznała po krótkiej chwili milczenia, która mnie wydawała się wiecznością. Wpatrywałem się w twarz kobiety, uważnie prześledziłem każdą najdrobniejszą zmarszczkę, która kalała niemal młodzieńczą twarz, myśląc, że musieliśmy się już poznać. Z każdą sekundą upływającą w nienaturalnej ciszy, która katowała moje uszy, nabierałem coraz wyraźniejszego przeświadczenia, że znamy się…
Jakim cudem mógłbym zapomnieć kogoś takiego? Mogłem zgadywać nawet, co zaraz zamówi do jedzenia. To było straszne, ale i fascynujące.
Kłamała. Wiedziałem, a raczej powiedziało mi to tysiące drobnych głosików, rozbrzmiewającym teraz w mojej głowie, choć każdy z nich mówił tak naprawdę o czymś innym. Zawsze wiedziałem, kiedy Liz nie była ze mną szczera. Gdy wydała pieniądze na kolejne niepotrzebne buty, które potem okupowały szafę wraz z innymi równie nieużywanymi parami, wymieniła całkiem nowe meble w salonie albo po prostu zaprosiła na kolację swoich rodziców, zawsze umiałem wyczytać to z jej twarzy. Wyglądała wtedy jak mała dziewczynka, która ukradła z kredensu czekoladę i boi się, że zostanie skarcona, ale jednocześnie rozpiera ją duma z powodu przeprowadzenia udanej akcji dywersyjnej na rodzinne zapasy słodyczy.
Lilly znałem zaledwie od kilku minut. Taka była przynajmniej oficjalna wersja. Łączyła nas tylko wspólna tragedia. Chyba zaczynałem wariować.
- Nie! – zaprzeczyła gwałtownie, jakby czytała w moich myślach. – Tak naprawdę chciałam się z tobą spotkać.
Ludzka pamięć to dziwna rzecz. Płata nam figle w najmniej odpowiednim momencie. Jak silnik starego samochodu. Bywa że coś ucieka nam z głowy w momencie, kiedy jest najbardziej przydatne, a potem wraca, by okazać się zupełnie bezużyteczną informacją. Innym razem wspomnienia nachodzą nas w najmniej odpowiednim momencie.
Minęło kilka minut. Siedzieliśmy, popijając kawę i wymieniając zdawkowe uwagi. Krążyliśmy obok tematu, dla którego tu przyszliśmy jak sępy, które boją się zlecieć na ziemię i rozszarpać truchło ofiary, bo ktoś go pilnuje. Zupełnie jakby wszystkie fakty i uczucia związane z wypadkiem były jedną wielką ledwo zabliźnioną raną, a najmniejsza uwaga, nawet pojedyncze słowo mogły ją na nowo otworzyć, powodując ból jeszcze dotkliwszy niż na początku.
Rozmawiałem z Lilly, patrzyłem na nią, ale przed moimi oczami przemykały obrazy minionych wydarzeń.
Wypadek.
Zasłona niepamięci opadła, jakby zdmuchnął ją nagły poryw wiatru. Została tylko prawda, której wolałbym nigdy nie poznać.
Początkowo była tylko szumem w moich uszach. Najpierw przypomniałem sobie dźwięki, dopiero potem obrazy. Wyglądały jak cienie. Jak te wszystkie pieski, króliczki i Bóg jeszcze wie co, które dzieciaki tworzą dla zabawy na ścianach. Stopniowo zaczęły nabierać kolorów i kształtów.
Znajomych kształtów.
Pulsujące decybele uformowały się w znajome nuty „Hells Bells”. Muzyka grała o wiele za głośno, ale swój głos i tak słyszałem wyraźnie. Na moment straciłem wzrok. Kiedy go odzyskałem, wpatrywałem się uparcie w miejsce, gdzie jak mi się wydawało, znajdowała się Lilly, ale widziałem zupełnie co innego. Za nic nie chciałem, by kobieta widziała emocje, które mną targały, lecz nie mogłem po prostu uciec.
Trzy koła: czerwone, żółte i zielone. Dwa ostatnie były matowe, ale pierwsze jarzyło się tajemniczym blaskiem.
Sygnalizacja świetlna.
Samochód, którym jechałem, powinien stać. Kierowca próbował naprawić swój błąd, desperacko naciskając hamulec.
Kierowcą byłem ja!
Głos Lilly odnalazł mnie jakoś w tej otchłani. Słyszałem go głośno i wyraźnie. Tak samo musiał czuć się Abraham, kiedy przemawiał do niego Bóg.
- Chciałam po raz ostatni spojrzeć w twarz człowieka, który mnie zabił – powiedziała spokojnie i bez emocji. Jakby nie była człowiekiem, a jakimś robotem.
Gwałtownie powróciłem do rzeczywistości, wciąż otumaniony wizją i całkowicie pewny, iż się przesłyszałem.
- Słucham? – wykrztusiłem, czując suchość w gardle.
Wyraz jej twarzy pozostał nieprzenikniony.
- Zabiłeś mnie Josh – odparła bezbarwnym głosem. – Zabiłeś nas…
Kawiarnia, ludzie, którzy nas otaczali, to wszystko zniknęło. Byliśmy tylko my i wszechogarniająca ciemność.
- Nie pamiętasz tego? – zdziwiła się?
Zauważyłem, że po jej brodzie ścieka stróżka krwi. Pomyślałem, iż przegryzła sobie wargę. Po tym, co usłyszałem przed chwilą, doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z wariatką. Jak mógłbym zabić kogoś, kogo nie znam? Nawet mnie to nie zdziwiło. Kto wie, jak wpłynęły na Lilly lata życia z sadystycznym mężem.
Powróciłem myślami do wypadku.
I poznałem zakończenie…
Tamtego wieczoru piłem. A jakże! W końcu byłem alkoholikiem. Dzień bez szklaneczki czegoś mocniejszego, był dla mnie dniem straconym. O żadnym awansie nie było mowy, właściwie to lada chwila spodziewałem się wymówienia, lecz na firmowy raut i tak poszedłem.
Prawda była taka, że powoli staczałem się na dno, ale Lizzie trwała dzielnie u mego boku, choć absolutnie na to nie zasługiwałem, maskując kolejne siniaki coraz ciemniejszymi pudrami, samoopalaczem i swetrami z długimi rękawami.
Wychodząc z przyjęcia, byłem nietrzeźwy tylko odrobinę. Poczytywałem sobie to jako osobisty sukces. Oczywiście byłem zdania, że dam radę prowadzić. Naturalnie pokłóciliśmy się o to. Moja żona prawie się rozpłakała, ale w końcu posłusznie zasiadła na fotelu pasażera. Trzęsła się, choć miała na sobie ciepły płaszcz. Wiedziała, co stanie się, gdy tylko drzwi od naszego domu zostaną zamknięte. Nie będzie wtedy nikogo, kto by jej pomógł.
Gdy teraz przyglądałem się z boku człowiekowi, którym kiedyś byłem, którym przecież jestem, czułem do siebie odrazę. Jak mogłem krzywdzić tak wspaniałą kobietę. Przecież ją kochałem!
W drodze znów zaczęliśmy się kłócić.
- Już nigdy nie będziesz mówiła, co mam robić! – grzmiałem. – Zrozumiano?! Przez ciebie wyszedłem na pantoflarza.
Już swędziała mnie ręka. Tymczasem jej jedyna wina polegała na tym, że cicho zasugerowała mi, iż powinienem przystopować z piciem. Tylko tyle, lecz dla mnie aż tyle… Lizzie kuliła się na siedzeniu, a po jej policzkach spływały łzy. Nawet nie próbowała ich ukrywać. To rozsierdziło mnie jeszcze bardziej.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię?! – wykrzyczałem pytanie, dokładnie akcentując każdą sylabę. Odwróciłem się w do niej. Jej strach w gruncie rzeczy sprawiał mi przyjemność. Wiedziałem jednak, że rano będę przepraszał ją na kolanach, jak zwykle zresztą.
Prowadzenie przestało mnie zajmować.
Nie zauważyłem zmiany światła na czerwone.
Nałóg czynił mnie podobnym do drapieżnika. W tamtej chwili upajałem się jej strachem. Gdybym podczas składania małżeńskiej przysięgi wiedział, że zmienię się w potwora, palnąłbym sobie w łeb.
- Uważaj! – krzyknęła nagle, a ja natychmiast spojrzałem przed siebie.
Było jednak za późno. Mój wzrok zatrzymał się na czerwonym świetle. Otumaniony procentami mózg z opóźnieniem zarejestrował, co oznacza ten kolor. Przetworzenie informacji oraz wysłanie do kończyn odpowiednich rozkazów także trwało odrobinę za długo.
Przekląłem bezradnie, Liz płakała, wszystko trwało zaledwie ułamki sekund, lecz teraz działo się w zwolnionym tempie. Widziałem każdą najmniejszą zmianę na jej twarzy. Pod koniec stało się coś dziwnego. Wydała mi się spokojna, jakby pogodziła się z losem.
Zaraz potem usłyszałem potężny huk, po nim nastąpiła całkowita niekojąca cisza.
Obraz znów zaczął się krystalizować. Siedziałem naprzeciw Lilly.
Tak naprawdę to była Liz. Cały czas ona…
- Kochałam cię, wiesz? – Po jej policzkach popłynęły łzy.
- Tak – odparłem, czując, że moje oczy wilgotneją.
Poznałem prawdę. Wiedziałem już skąd wzięło się dziwne deja vu, którego doświadczałem w jej obecności. Wcześniej brałem to za owoc bólu i tęsknoty.
- Lilly to Liz – powtarzał natrętny głosik w mojej głowie. – Liz to Lilly.
Ta druga nigdy nie istniała. Była tylko wytworem zgniłego sumienia, jednym wielkim wyrzutem. Poczucie winy powoli zżerało mnie od środka. To ja ją zabiłem, zniszczyłem wszystko. Gdy patrzyłem w jej piękną, pełną pretensji, ale i wciąż tlącego się uczucia twarz, miałem ochotę zniknąć. Przestać czuć cokolwiek, rozpłynąć się powietrzu… Wiedziałem jednak, że, jeśli Bóg istnieje, nie będzie mi dane zaznać spokoju. Bezskutecznie zastanawiałem się, gdzie popełniłem błąd. W którym momencie zaczął się mój powolny upadek.
- Ja też cię kocham – wykrztusiłem w końcu.
To była prawda. Nie wiem, czy mi wybaczyła. W gruncie rzeczy nawet tego nie oczekiwałem. Nie zasługiwałem nawet na jej litość.
Zjawa zniknęła. Dokądkolwiek się udała, do nieba czy kolejnego ciała, miałem nadzieję, że będzie szczęśliwsza niż u mego boku.
Zostałem zupełnie sam i, szczerze mówiąc, cholernie się bałem. Podobno przed śmiercią człowiek widzi całe swoje życie. Ja jednak już nie żyłem. Byłem martwy nawet na długo przed tym, zanim wsiadłem do tamtego samochodu. Otaczała mnie pustka, w której na nowo przeżywałem wszystkie okrucieństwa, które popełniłem.
Znajdowałem się w swoim własnym, prywatnym piekle.
I miałem zdecydowanie za dużo czasu na myślenie i wspominanie.
Mój dziadek – mechanik - zwykł mawiać, że w gruncie rzeczy jesteśmy jak samochody. Potrzebujemy paliwa - czegoś, co by nas napędzało, inaczej staniemy się bezużyteczni. Moje wyciekło wraz ze śmiercią żony. Byłem teraz tylko powłoką - pustym, dziurawym bakiem.
Chwilami miałem wrażenie, że słyszę jej głos – miękki i łagodny. Taki, z jakim budziła mnie na niedzielne śniadanie. Wtedy zapominałem na chwilę o tym, co powiedział doktorek i nie zważając na ból żeber, chciałem podnieść się z łóżka, poczłapać na dół, do kuchni, gdzie czekała pachnąca jajecznica i kubek aromatycznej kawy. Wydawało mi się, że jestem w swoim domu, a wszystko, co stało się w ciągu ostatnich kilkunastu godzin było tylko koszmarem, który odszedł, gdy wstało słońce.
Potem powracałem do rzeczywistości i płakałem. Bałem się powrotu do pustego lokum, które jawiło mi się jako pełne wspomnień mauzoleum. Co jakiś czas podejmowałem decyzję, że sprzedam dom jak najszybciej, ale zaraz potem przypomniałem sobie o wszystkich pięknych chwilach, które tam przeżyliśmy i wracałem do punktu wyjścia.
Mój umysł zaczął stopniowo nasączać się nowym paliwem. Detektyw Taylor nie udzielił wielu informacji o wdowie. Sam stworzyłem jej obraz. Wyobrażałem sobie, jaki ma kolor włosów, oczu, ile lat i jakiej muzyki lubi słuchać. Najdłużej głowiłem się nad przyczyną, dla której tkwiła w toksycznym małżeństwie.
Nie musiałem troszczyć się o pogrzeb. Liz była jedynaczką – oczkiem w głowie rodziców. Teściowie obiecali, że zajmą się wszystkim. Spodziewałem się pięknie przystrojonego kościoła, wszechobecnych białych róż, może nawet kwartetu smyczkowego jadącego na czele konduktu na gustownej, kwiecistej platformie. Moja żona zasługiwała na wszystko co najlepsze. Dlaczego sam nie zająłem się pochówkiem? To proste – chciałem zachować w pamięci obraz żywej Lizzie. Radosnej kobiety, która nie umiała wytrzymać w ciszy pięciu minut. Taką chciałem ją pamiętać. Wybieranie trumny, miejsca na cmentarzu, pomnika, sukienki, w której zostanie pochowana, organizowanie obiadu dla rodziny to wszystko dobiłoby mnie.
Być może byłem egoistą, ale mając trzydzieści cztery lata, nie chciałem by moje życie tak po prostu się skończyło. Liz też by sobie tego nie życzyła. Uświadomiłem to sobie, gdy minął pierwszy szok.
Kiedy opuszczałem szpital, świeciło słońce. Początkowo nie zwróciłem na ten fakt uwagi. Po prostu wyszedłem z budynku i udałem się do taksówki. Jadąc, wyjrzałem przez okno i stwierdziłem z zaskoczeniem, że świat wcale się nie zmienił. Bez niej wyglądał dokładnie tak samo…
W mojej głowie kiełkował już plan. Teściowie, jak nakazywał dobry obyczaj, zaprosili mnie do siebie. Grzecznie podziękowałem za propozycję i odmówiłem. Wiedziałem, czym skończyłaby się taka wizyta. Doreen, która kazała mówić do siebie mamo, wyciągnęłaby wszystkie zdjęcia Liz, które posiadała, a potem przymusiłaby mnie do wspólnego oglądania i wspominania. Była to ostatnia rzecz, której pragnąłem. Musiałem iść dalej. Cały czas to sobie powtarzałem.
Wróciłem do domu. Czułem się dziwnie, wiedząc, że odtąd jestem jego jedynym lokatorem. Nie potrafię nazwać uczucia, które mnie ogarnęło, ale nie było tak dołujące jak się spodziewałem.
Wrócił stary zapał. Zacząłem od kilku telefonów. Kancelaria Preston, Nixon & Price przysłała mi oczywiście ogromny, stosowny do zarobków i zajmowanej pozycji bukiet kwiatów oraz oficjalne kondolencje. Jeszcze jakiś czas temu od razu wróciłbym do pracy, rzucił się w jej wir, ale poprosiłem o kilka dni urlopu. Gdyby dopadła mnie depresja, zawsze mogłem z niego zrezygnować. Wszyscy byli dla mnie nadzwyczaj mili, ale szanse na awans zostały zaprzepaszczone. Z resztą już go nie pragnąłem.
Potem zadzwoniłem do detektywa Taylor’a. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Zapytałem o jej adres. Na początku zasłaniał się przepisami i procedurami, ale już wtedy wiedziałem, że mi go zdradzi. Był jednak twardy. Męczyłem go blisko godzinę.
- Chcę z nią tylko porozmawiać – zapewniałem solennie.
Czego się obawiał? Że będę nękał pogrążoną w żałobie wdowę? O mało nie wybuchnąłem śmiechem, ale to podważyłoby moją wiarygodność. Nie potrafiłem postawić się w sytuacji prześladowcy. W końcu byłem miłym gościem.
- Lilly Alexander – powiedział w końcu.
Potem podał telefon. Uśmiechnąłem się pod nosem. Łatwiejsza część planu została wykonana.
Bóg jeden wie, ile razy wybierałem jej numer, a potem naciskałem czerwoną słuchawkę, zanim jeszcze wybrzmiał pierwszy sygnał. Musiałem w końcu przyznać przed sobą, że mam pietra. Czułem się trochę jak uczniak, który chce się umówić na pierwszą randkę. Zdenerwowany, niepewny, bo co miałem jej powiedzieć?
Jestem mężem kobiety, którą zabił pani mąż?
Wspaniały początek znajomości.
W końcu wziąłem się w garść. Jedną dłoń zacisnąłem kurczowo na poduszce, drugą równie mocno trzymałem komórkę. Czas, kiedy czekałem, aż odbierze, wydawał mi się wiecznością. Kiedy już niemal straciłem nadzieję, usłyszałem głos:
- Słucham?
Delikatny i dziwny jakby przed chwilą płakała, a teraz ukradkiem ocierała zdradzieckie łzy, nawet jeśli rozmówca nie może ich dostrzec. Chciałem się odezwać. Wyrecytować słowa, które przygotowałem, ale nie byłem w stanie. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ją znam. Może była klientką mojej kancelarii. Tak, to było możliwie.
- Słucham?! – zdenerwowała się.
Widać uznała, że ma do czynienia z jakimś świrem.
Teraz, głupku, powtarzałem w myślach, bo zaraz odłoży słuchawkę i nie odbierze ponownie.
- Halo?! – Była coraz bardziej poirytowana, ale najwyraźniej kontakt z drugim człowiekiem, nawet nawiązany w tak przedziwny sposób, jej służył. Ja już dawno przerwałbym połączenie.
- Odkładam słuchawkę!
- Proszę tego nie robić! – krzyknąłem z desperacją. Jakiś cichy, lecz natrętny głos wewnątrz poinformował mnie sugestywnie, że to moja jedyna szansa. Postanowiłem iść za ciosem.
- Kto mówi? – spytała, najwyraźniej zaniepokojona przedłużającą się ciszą po drugiej stronie.
Raz kozie śmierć, pomyślałem.
Odetchnąłem głęboko i zacząłem:
- Dzień dobry. Nazywam się Josua Kellir.
A potem jakoś poszło. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Dopiero kiedy ochłonąłem po skończonej konwersacji, uświadomiłem sobie, iż zaprosiłem Lilly do restauracji, która była „naszą” restauracją - moją i Liz. To tam poszliśmy na pierwszą randkę. Również w tym miejscu jej się oświadczyłem. Miałem tyle pięknych wspomnień związanych z tą knajpą i moralnego kaca na samą myśl o tym, iż jutro zasiądę przy stoliku z kobietą, która nie jest moją żoną.
Było coś jeszcze. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Lilly przyjęła moje zaproszenie bez najmniejszego wahania. Nie wydawała się nawet zdziwiona. Jakby cały dzień siedziała w domu i czekała, aż zadzwonię. To powinno dać mi do myślenia, ale nie dało. Zrzuciłem to na karb żałoby, samotności i Bóg wie jeszcze czego.
Przez resztę wieczoru walczyłem z pokusą obejrzenia wideo z naszego ślubu i upicia się do nieprzytomności. Odniosłem sukces, choć nie było łatwo.
Zjawiłem się w restauracji jakieś pół godziny przed czasem. Byłem zdenerwowany, czego kompletnie nie rozumiałem. Wcześniej spędziłem sporo czasu przed otwartą szafą, szukając odpowiedniego stroju dla wdowca. Nie mogłem się odnaleźć w nowej sytuacji. Pogrzeb jeszcze się nie odbył, a ja już umawiałem się w inną.
Z nadzieją, na co?
Sam tego nie wiedziałem.
Pijąc trzecią szklankę wody, co chwila nerwowo zerkałem na zegarek. Miałem nieodparte wrażenie, że się zepsuł. Raz na jakiś czas widziałem pęknięcie na szkiełku. Chyba zaczynałem cierpieć na omamy wzrokowe.
W miarę jak zbliżała się umówiona godzina ogarniała mnie coraz większa panika. Częstotliwość ukradkowych spojrzeń na czasomierz wzrosła do poziomu, który sugerował nerwicę natręctw. Czas był mi nieprzyjacielem.
W końcu się pojawiła.
Specjalnie wybrałem stolik, z którego miałem widok na wejście, toteż witałem wzrokiem wszystkich nowoprzybyłych. Lilly poznałem od razu.
Skąd wiedziałem, że to ona?
Nie mam zielonego pojęcia.
Być może było to przeznaczenie, wola niebios albo zdradził ją wyraz twarzy.
Nie potrafię powiedzieć, czy odpowiadała moim wyobrażeniom. W chwili gdy spojrzałem na nią po raz pierwszy, wszystkie wyparowały. Została tylko ona. Wysoka, szczupła. Czarna, prosta sukienka, którą przywdziała doskonale kontrastowała z opaloną cerą. Jakby właśnie wracała z plaży. Nawet niedbale i zapewne w pośpiechu związane włosy, nadawały jej godności. Miała w sobie dostojeństwo, którego nie rozumiałem. Zupełnie jakby była wdową po prezydencie, a nie damskim bokserze, i dumnie reprezentowała wszystkie żony Ameryki, stojąc przy trumnie, gdy orkiestra grała narodowy hymn.
Znów miałem deja vu. Musiałem ją kiedyś spotkać. To wprost niewiarygodne, nigdy nie miałem pamięci do twarzy, dlatego moje zdziwienie sięgało zenitu.
Siedziałem jak na szpilkach, kiedy podeszła do kelnerki, by zapytać, przy którym stoliku siedzę. Miałem ochotę wstać i krzyknąć: „Hej! To ja! Tutaj!”A potem pomachać na powitanie ręką jak kompletny idiota.
Co zrobiłem zamiast tego? Poprawiłem krawat. Brawa dla mnie. Miałem ochotę zerwać go z siebie i rzucić w czyjś talerz, ale wolałem zgrywać sztywniaka.
Idąc do stolika, uśmiechnęła się przelotnie, a wtedy moje serce omal nie rozsadziło klatki piersiowej. Chyba nawet spłonąłem rumieńcem.
Uspokój się, idioto, skarciłem się w duchu, co ty wyrabiasz?
Minęła chwila zanim uświadomiłem sobie, że skądś znam te uczucia. Tak samo czułem się przed pierwszą randką z Liz. Nie miałem czasu na roztrząsanie tego ani tym bardziej na wyrzuty sumienia. Moje rozważania przerwał głos:
- Joshua Kellir?
Ciepły, przyjazny.
Poderwałem się na nogi, trącając stopą nogę od stołu. Woda w szklance zafalowała niebezpiecznie, lecz obrus pozostał suchy.
- Tak! – Wyciągnąłem bezceremonialnie rękę.
Zawahała się przez chwilę, ale w końcu ją uścisnęła.
- Lilly Aleksander – dopełniając formalności, nagrodziła mnie uśmiechem.
Mam nadzieję, że grymas, który ukazał się na mojej twarzy, również można było za takowy uznać.
Usiedliśmy, zamówiliśmy kawę. Piła czarną i gorzką. Zupełnie jak Liz. Znów skarciłem się w duchu. Wszędzie widziałem zmarłą żonę. Nawet gdy spojrzałem w oczy nowej znajomej, miałem wrażenie, iż jej tęczówki są tego samego koloru co Lizzie. Dałbym sobie uciąć głowę, że miała identyczne znamię na policzku. Chcąc się oderwać od rozważań, upiłem łyk kawy. Była za gorąca, poparzyłem sobie język. Odstawiłem więc filiżankę z niemym przekleństwem na ustach.
Cisza narastała nieprzyjemnie, tworząc między nami niewidzialny mur.
- Bałem się, że pani nie przyjdzie – wyznałem bezradnie. Czułem się jak dzieciak, któremu mleczarz przejechał psa.
Odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.
- Proszę mi mówić, Lilly – zaproponowała po chwili.
- Tylko, jeśli przestaniesz mówić do mnie per pan, Lilly – wypaliłem bez zastanowienia.
Jej twarz rozjaśniła się. W tej chwili wydawała mi się jeszcze bardziej znajoma.
- Nie spodziewałam się twojego telefonu – wyznała po krótkiej chwili milczenia, która mnie wydawała się wiecznością. Wpatrywałem się w twarz kobiety, uważnie prześledziłem każdą najdrobniejszą zmarszczkę, która kalała niemal młodzieńczą twarz, myśląc, że musieliśmy się już poznać. Z każdą sekundą upływającą w nienaturalnej ciszy, która katowała moje uszy, nabierałem coraz wyraźniejszego przeświadczenia, że znamy się…
Jakim cudem mógłbym zapomnieć kogoś takiego? Mogłem zgadywać nawet, co zaraz zamówi do jedzenia. To było straszne, ale i fascynujące.
Kłamała. Wiedziałem, a raczej powiedziało mi to tysiące drobnych głosików, rozbrzmiewającym teraz w mojej głowie, choć każdy z nich mówił tak naprawdę o czymś innym. Zawsze wiedziałem, kiedy Liz nie była ze mną szczera. Gdy wydała pieniądze na kolejne niepotrzebne buty, które potem okupowały szafę wraz z innymi równie nieużywanymi parami, wymieniła całkiem nowe meble w salonie albo po prostu zaprosiła na kolację swoich rodziców, zawsze umiałem wyczytać to z jej twarzy. Wyglądała wtedy jak mała dziewczynka, która ukradła z kredensu czekoladę i boi się, że zostanie skarcona, ale jednocześnie rozpiera ją duma z powodu przeprowadzenia udanej akcji dywersyjnej na rodzinne zapasy słodyczy.
Lilly znałem zaledwie od kilku minut. Taka była przynajmniej oficjalna wersja. Łączyła nas tylko wspólna tragedia. Chyba zaczynałem wariować.
- Nie! – zaprzeczyła gwałtownie, jakby czytała w moich myślach. – Tak naprawdę chciałam się z tobą spotkać.
Ludzka pamięć to dziwna rzecz. Płata nam figle w najmniej odpowiednim momencie. Jak silnik starego samochodu. Bywa że coś ucieka nam z głowy w momencie, kiedy jest najbardziej przydatne, a potem wraca, by okazać się zupełnie bezużyteczną informacją. Innym razem wspomnienia nachodzą nas w najmniej odpowiednim momencie.
Minęło kilka minut. Siedzieliśmy, popijając kawę i wymieniając zdawkowe uwagi. Krążyliśmy obok tematu, dla którego tu przyszliśmy jak sępy, które boją się zlecieć na ziemię i rozszarpać truchło ofiary, bo ktoś go pilnuje. Zupełnie jakby wszystkie fakty i uczucia związane z wypadkiem były jedną wielką ledwo zabliźnioną raną, a najmniejsza uwaga, nawet pojedyncze słowo mogły ją na nowo otworzyć, powodując ból jeszcze dotkliwszy niż na początku.
Rozmawiałem z Lilly, patrzyłem na nią, ale przed moimi oczami przemykały obrazy minionych wydarzeń.
Wypadek.
Zasłona niepamięci opadła, jakby zdmuchnął ją nagły poryw wiatru. Została tylko prawda, której wolałbym nigdy nie poznać.
Początkowo była tylko szumem w moich uszach. Najpierw przypomniałem sobie dźwięki, dopiero potem obrazy. Wyglądały jak cienie. Jak te wszystkie pieski, króliczki i Bóg jeszcze wie co, które dzieciaki tworzą dla zabawy na ścianach. Stopniowo zaczęły nabierać kolorów i kształtów.
Znajomych kształtów.
Pulsujące decybele uformowały się w znajome nuty „Hells Bells”. Muzyka grała o wiele za głośno, ale swój głos i tak słyszałem wyraźnie. Na moment straciłem wzrok. Kiedy go odzyskałem, wpatrywałem się uparcie w miejsce, gdzie jak mi się wydawało, znajdowała się Lilly, ale widziałem zupełnie co innego. Za nic nie chciałem, by kobieta widziała emocje, które mną targały, lecz nie mogłem po prostu uciec.
Trzy koła: czerwone, żółte i zielone. Dwa ostatnie były matowe, ale pierwsze jarzyło się tajemniczym blaskiem.
Sygnalizacja świetlna.
Samochód, którym jechałem, powinien stać. Kierowca próbował naprawić swój błąd, desperacko naciskając hamulec.
Kierowcą byłem ja!
Głos Lilly odnalazł mnie jakoś w tej otchłani. Słyszałem go głośno i wyraźnie. Tak samo musiał czuć się Abraham, kiedy przemawiał do niego Bóg.
- Chciałam po raz ostatni spojrzeć w twarz człowieka, który mnie zabił – powiedziała spokojnie i bez emocji. Jakby nie była człowiekiem, a jakimś robotem.
Gwałtownie powróciłem do rzeczywistości, wciąż otumaniony wizją i całkowicie pewny, iż się przesłyszałem.
- Słucham? – wykrztusiłem, czując suchość w gardle.
Wyraz jej twarzy pozostał nieprzenikniony.
- Zabiłeś mnie Josh – odparła bezbarwnym głosem. – Zabiłeś nas…
Kawiarnia, ludzie, którzy nas otaczali, to wszystko zniknęło. Byliśmy tylko my i wszechogarniająca ciemność.
- Nie pamiętasz tego? – zdziwiła się?
Zauważyłem, że po jej brodzie ścieka stróżka krwi. Pomyślałem, iż przegryzła sobie wargę. Po tym, co usłyszałem przed chwilą, doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z wariatką. Jak mógłbym zabić kogoś, kogo nie znam? Nawet mnie to nie zdziwiło. Kto wie, jak wpłynęły na Lilly lata życia z sadystycznym mężem.
Powróciłem myślami do wypadku.
I poznałem zakończenie…
Tamtego wieczoru piłem. A jakże! W końcu byłem alkoholikiem. Dzień bez szklaneczki czegoś mocniejszego, był dla mnie dniem straconym. O żadnym awansie nie było mowy, właściwie to lada chwila spodziewałem się wymówienia, lecz na firmowy raut i tak poszedłem.
Prawda była taka, że powoli staczałem się na dno, ale Lizzie trwała dzielnie u mego boku, choć absolutnie na to nie zasługiwałem, maskując kolejne siniaki coraz ciemniejszymi pudrami, samoopalaczem i swetrami z długimi rękawami.
Wychodząc z przyjęcia, byłem nietrzeźwy tylko odrobinę. Poczytywałem sobie to jako osobisty sukces. Oczywiście byłem zdania, że dam radę prowadzić. Naturalnie pokłóciliśmy się o to. Moja żona prawie się rozpłakała, ale w końcu posłusznie zasiadła na fotelu pasażera. Trzęsła się, choć miała na sobie ciepły płaszcz. Wiedziała, co stanie się, gdy tylko drzwi od naszego domu zostaną zamknięte. Nie będzie wtedy nikogo, kto by jej pomógł.
Gdy teraz przyglądałem się z boku człowiekowi, którym kiedyś byłem, którym przecież jestem, czułem do siebie odrazę. Jak mogłem krzywdzić tak wspaniałą kobietę. Przecież ją kochałem!
W drodze znów zaczęliśmy się kłócić.
- Już nigdy nie będziesz mówiła, co mam robić! – grzmiałem. – Zrozumiano?! Przez ciebie wyszedłem na pantoflarza.
Już swędziała mnie ręka. Tymczasem jej jedyna wina polegała na tym, że cicho zasugerowała mi, iż powinienem przystopować z piciem. Tylko tyle, lecz dla mnie aż tyle… Lizzie kuliła się na siedzeniu, a po jej policzkach spływały łzy. Nawet nie próbowała ich ukrywać. To rozsierdziło mnie jeszcze bardziej.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię?! – wykrzyczałem pytanie, dokładnie akcentując każdą sylabę. Odwróciłem się w do niej. Jej strach w gruncie rzeczy sprawiał mi przyjemność. Wiedziałem jednak, że rano będę przepraszał ją na kolanach, jak zwykle zresztą.
Prowadzenie przestało mnie zajmować.
Nie zauważyłem zmiany światła na czerwone.
Nałóg czynił mnie podobnym do drapieżnika. W tamtej chwili upajałem się jej strachem. Gdybym podczas składania małżeńskiej przysięgi wiedział, że zmienię się w potwora, palnąłbym sobie w łeb.
- Uważaj! – krzyknęła nagle, a ja natychmiast spojrzałem przed siebie.
Było jednak za późno. Mój wzrok zatrzymał się na czerwonym świetle. Otumaniony procentami mózg z opóźnieniem zarejestrował, co oznacza ten kolor. Przetworzenie informacji oraz wysłanie do kończyn odpowiednich rozkazów także trwało odrobinę za długo.
Przekląłem bezradnie, Liz płakała, wszystko trwało zaledwie ułamki sekund, lecz teraz działo się w zwolnionym tempie. Widziałem każdą najmniejszą zmianę na jej twarzy. Pod koniec stało się coś dziwnego. Wydała mi się spokojna, jakby pogodziła się z losem.
Zaraz potem usłyszałem potężny huk, po nim nastąpiła całkowita niekojąca cisza.
Obraz znów zaczął się krystalizować. Siedziałem naprzeciw Lilly.
Tak naprawdę to była Liz. Cały czas ona…
- Kochałam cię, wiesz? – Po jej policzkach popłynęły łzy.
- Tak – odparłem, czując, że moje oczy wilgotneją.
Poznałem prawdę. Wiedziałem już skąd wzięło się dziwne deja vu, którego doświadczałem w jej obecności. Wcześniej brałem to za owoc bólu i tęsknoty.
- Lilly to Liz – powtarzał natrętny głosik w mojej głowie. – Liz to Lilly.
Ta druga nigdy nie istniała. Była tylko wytworem zgniłego sumienia, jednym wielkim wyrzutem. Poczucie winy powoli zżerało mnie od środka. To ja ją zabiłem, zniszczyłem wszystko. Gdy patrzyłem w jej piękną, pełną pretensji, ale i wciąż tlącego się uczucia twarz, miałem ochotę zniknąć. Przestać czuć cokolwiek, rozpłynąć się powietrzu… Wiedziałem jednak, że, jeśli Bóg istnieje, nie będzie mi dane zaznać spokoju. Bezskutecznie zastanawiałem się, gdzie popełniłem błąd. W którym momencie zaczął się mój powolny upadek.
- Ja też cię kocham – wykrztusiłem w końcu.
To była prawda. Nie wiem, czy mi wybaczyła. W gruncie rzeczy nawet tego nie oczekiwałem. Nie zasługiwałem nawet na jej litość.
Zjawa zniknęła. Dokądkolwiek się udała, do nieba czy kolejnego ciała, miałem nadzieję, że będzie szczęśliwsza niż u mego boku.
Zostałem zupełnie sam i, szczerze mówiąc, cholernie się bałem. Podobno przed śmiercią człowiek widzi całe swoje życie. Ja jednak już nie żyłem. Byłem martwy nawet na długo przed tym, zanim wsiadłem do tamtego samochodu. Otaczała mnie pustka, w której na nowo przeżywałem wszystkie okrucieństwa, które popełniłem.
Znajdowałem się w swoim własnym, prywatnym piekle.
I miałem zdecydowanie za dużo czasu na myślenie i wspominanie.
KONIEC