Ocena wątku:
  • 0 głosów - średnia: 0
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Amnezja
#1
Tradycyjnie: to tylko wprawka, "radosna" twórczość bardziej dla stylu niż fabuły, która zaskakująca nie jest.

***

Amnezja


Pamięć jest tak zwodnicza. W jednej chwili znajduje się w cudownym Tivoli. Pełnym dobrze znanych zapachów dzieciństwa lub neonów dorastania. A wszystko opakowane w watę cukrową. W następnej sekundzie znajduje się tam, gdzie nie chce być. […]
Wspomnienia mogą być wstrętnymi i odpychającymi dręczycielami, tak jak dzieci.

Joker
The Killing Joke

I

- Bardzo mi przykro.
Tylko na tyle było stać lekarza, który zakomunikował mi, że moja żona… nie żyje.
Przynajmniej się starał.
Stał pośrodku pokoju w tym swoim białym kitlu z miną zatroskanego dziadzia, a ja gapiłem się na niego jak idiota, nie rozumiejąc sensu usłyszanych słów. Chyba nie chciałem, by do mnie trafiły. Może faktycznie mi współczuł, może nie. Miałem to gdzieś.

W mojej głowie szalała burza. Ocknąłem się kilka minut wcześniej z czarną, obejmującą kilkanaście ostatnich godzin dziurą w pamięci i upierdliwym bólem żeber, który wzmagał się przy każdym oddechu, osiągając apogeum, gdy poruszyłem się, by dokładnie obejrzeć pomieszczenie.
Nikt nie zadał sobie trudu, by zasłonić okno, dlatego z samego rana moje oczy zaatakowały pierwsze ciekawskie promienie słońca. Nawet mając zaciśnięte powieki, odnosiłem wrażenie, że zaraz stracę wzrok. Kiedy je podniosłem, zobaczyłem tylko oślepiający blask. Tak właśnie wyobrażałem sobie pośmiertny tunel prowadzący do nieba. Światło malało stopniowo, aż zniknęło całkowicie, zostawiając mnie, a ja zacząłem drżeć.
Coś rozrosło się we mnie. W środku. Nie potrafiłem tego nazwać. Do głowy przychodziło mi tylko jedno słowo – chłód.
Po chwili otrząsnąłem się z tej dziwnej zadumy, biorąc całe wydarzenie za pokłosie snu, którego nie byłem w stanie sobie przypomnieć.

Dopiero po kilku minutach mogłem bez obaw przestać mrużyć oczy i zlustrować pokój. Urządzono go schludnie, wręcz z przesadnym minimalizmem, którego nie znosiłem. Umeblowanie zamykało się w łóżku, nawiasem mówiąc bardzo niewygodnym, małej umywalce, lustrze, kremowej, skórzanej sofie w rogu i dwóch krzesłach. Ściany były białe. Kolor ten plasował się drugim miejscu mojej listy najbardziej znienawidzonych barw, zaraz po różowym. Wykładzina, jak zdążyłem zaobserwować zanim ból żeber nakazał powrót do wcześniejszej pozycji, prezentowała ten sam ohydny ton.
Poczciwe neurony przeżuły wszystkie otrzymane bodźce, a potem wypluły odpowiedź w postaci alternatywy
Josh albo znajdujesz się w szpitalu, albo w szpitalu psychiatrycznym.
Pogratulowałem sobie tej wnikliwej analizy i przystąpiłem do dalszych rozważań. Byłem podłączony do kroplówki, ale nigdzie nie dostrzegłem krępujących ciało pasów. Dobra wiadomość – nie byłem czubkiem.
W ciągu następnych kilku minut mój żołądek walczył zaciekle z chęcią zwrócenia całej swojej wątpliwej zawartości, po tym jak poczułem znajomy szpitalny zapach – mieszankę leków, środków dezynfekujących i czegoś, czego nazwać nie umiałem. Mniej więcej w tym samym czasie mózg doszedł do wniosku, iż musiałem ulec wypadkowi. W takim razie chyba miałem sporo szczęścia. Nie licząc pogruchotanych żeber, skończyłem w niemal nienaruszonym stanie.
Nadal jednak nic nie pamiętałem – to była zła wiadomość. Czekając, aż zjawi się ktoś kompetentny, kto w końcu wyjaśni mi, co się, do cholery, dzieje, starałem się rozluźnić.
- Liz mi to wszystko wytłumaczy – mamrotałem uspokajająco.
Liz, Lizzie jak czasem ją nazywałem – moja cudowna żona. Poczułem ukłucie niepokoju. Zacząłem się zastanawiać, czemu nie siedzi teraz przy łóżku i nie trzyma mnie za rękę, roniąc łzy szczęścia. Ja bym tak zrobił. Nie mógłbym być gdzieś daleko, wiedząc, że ona leży w szpitalu i być może mnie potrzebuje. Kochałem ją tak bardzo, że nie byłem w stanie wyrazić tego słowami. Za rzadko mówiłem, że ją kocham. Nie byłem typem romantyka, ale chyba to ją we mnie pociągało.
Nie potrafiłem przypomnieć sobie, czy stanąłem w obliczu śmierci, czy nie, ale i tak postanowiłem odmienić swoje życie. Mało oryginalne, ale trudno. Każdy pretekst jest dobry.

Amnezja nie dawała mi spokoju. Neurony zbuntowały się, odmawiając chęci dalszej współpracy, co zostało skwitowane kilkoma przekleństwami. Nieobecność Liz wydawała się z każdą minutą coraz dziwniejsza. Ona nie była typem kobiety, która dałaby się wyprosić lekarzom. W końcu kiedyś w ramach protestu przeciwko budowie drogi chciała przykuć się kajdankami do drzewa.
Wreszcie zjawił się lekarz, i to nie jeden. Najwyraźniej przypadła akurat pora porannego obchodu.
- O! Już się pan obudził – stwierdził najstarszy z gromadki. Na jego fartuchu widniała plakietka głosząca, iż nazywa się D. Andersen i jest profesorem.
Zrobiłem głupawą minę. Pewnie wyglądałem jak świnka morska w terrarium na wystawie sklepowej. Zza pleców mężczyzny wyglądało ciekawsko kilku młodych ludzi odzianych w białe, dziwnie wyglądające na nich kitle.
Świetnie, pomyślałem, stażyści.
Wpatrywali się we mnie z dziwnymi minami, jakby nadal odbywali praktyki studenckie w prosektorium i lada moment mieli przystąpić do krojenia zwłok. Tyle że ja byłem jakoś dziwnie żywy. Przez chwilę miałem wrażenie, że któryś z nich zaraz wykrzyknie: „Boże! To żyje!”, a potem ucieknie z krzykiem, zabierając kilku kolegów, którzy jakimś cudem nie zemdleli albo nie zwymiotowali na śliczną wykładzinę.
Profesor odwrócił się do swojej upiornej gromadki, szepnął coś, a oni jeden po drugim opuścili salę.
Już to powinno dać mi do myślenia, ale byłem zbyt oszołomiony brakiem wspomnień, lekami i dokuczającym bólem żeber. Nie myślałem trzeźwo.
Gdy zostaliśmy sami, Andersen natychmiast podszedł do mojego łóżka, pytając po drodze:
- Jak się pan czuje?
Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, nawet zastanowić się nad odpowiedzią, zaświecił mi w oczy miniaturową latarką. Jak szybko się przekonałem, jej działanie było niewspółmierne do niewielkich rozmiarów. Dziwne, ale czułem się co najmniej tak, jakby wbijał mi w gałkę oczną skalpel. Napiąłem się cały jak struna, co tylko wzmogło ból żeber.
Milczałem, choć miałem ochotę powiedzieć mu to i owo. W końcu skurczybyk otrzymywał pensję z moich podatków.
- Jak się pan nazywa i kiedy się urodził? – zapytał zawodowym tonem.
- Słucham? – odpowiedziałem pytaniem, niedowierzając temu, co usłyszałem.
- Chcę sprawdzić, czy nie ma pan urazu mózgu.
- Joshua Kellir, Trzeci maja tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku – wyrecytowałem, czując się jak idiota.
Profesor pokiwał z uznaniem głową, jakbym właśnie wytłumaczył mu zasady działania bomby atomowej, i usiadł.
- Jak jest ostatnia rzecz, która pan pamięta?
- Ja… - Postanowiłem podjąć ostatni wysiłek i zmusić pamięć do poddania się mojej woli.
Przez chwilę błądziłem w zakamarkach wspomnień z ostatnich kilku dni, cofając się coraz dalej i dalej, jakbym przewijał wideo na podglądzie. Stopniowo dochodziłem do feralnego - jak mi się wydawało - wieczoru.
- Przyjęcie! – wykrzyknąłem tonem gościa, który właśnie trafił bingo. – Mieliśmy iść na przyjęcie.
Pomyślałem, że podobnie czuł się Archimedes, kiedy wlazł do wanny, a woda się wylała.
Pracowałem w jednej z większych kancelarii prawniczych w Los Angeles. Spodziewając się rychłej propozycji dołączenia do grona wspólników, potraktowałem tamten biznesowy wieczór szczególnie poważnie, choć na samą myśl o „kolegach” z pracy robiło mi się niedobrze.
Przed oczami latały mi obrazy z poprzedniego wieczoru: zachwycające wnętrze restauracji, wszechogarniający zgiełk, przepych, paplający goście, których w ogóle nie słuchałem. Próbowałem ignorować sączącą się w uszy muzykę, ale katowała mnie do tego stopnia, że nie potrafiłem na niczym się skupić. Szefowie uznali, że kwartet smyczkowy będzie idealny na tę okazję. Nie wiem, ile policzyli sobie za występ muzycy, ale moim skromnym zdaniem melomana amatora zaowocowało to nudną i pompatyczną mieszanką dźwięków.
Tego wieczoru musiałem odbyć kilka na pozór niezobowiązujących rozmów, od których tak naprawdę zależała nasza przyszłość. Siliłem się na słodkie uśmiechy i błyskotliwe żarty, ale mając słynne w całej firmie poczucie humoru, bez trudu zjednywałem sobie rozmówców. Co jakiś czas popijałem potwornie drogiego szampana, choć niebotyczna cena nie znajdowała odzwierciedlenia w jakości. Na tego typu spotkaniach obowiązywała jedna zasada „Nie ufamy nikomu, kto nie wypił choć kieliszka.”
Czułem się jak rekin przedzierający się przez stado płotek. Połykałem rozmówców po kolei, pozostawiając po sobie jak najlepsze wrażenie, a wszystko po to by zdobyć wymarzony awans.
I tylko co jakiś czas nachodziła mnie refleksja: „Dlaczego ty to właściwie robisz?”
Większość przyszłych prawników rozpoczyna studia z głowami nabitymi altruistycznymi, wyświechtanymi ideami i chęcią niesienia pomocy innym... A przynajmniej takie gadki serwujemy pociechom podczas szkolnych pogadanek.
Niezależnie od początkowych motywacji w pewnym momencie wszyscy zaczynają myśleć tylko o posadzie wspólnika w dobrze prosperującej kancelarii, klimatyzowanych biurach z widokiem na centrum miasta, drogich samochodach…
Oczywiście niektórzy po drodze pękają, ale nikt się nimi nie przejmuje.
Zawsze wiedziałem, że zostanę prawnikiem. Tak jak ojciec i dziadek. Dorastałem w tym środowisku i wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Studia, praca, awans… Wszystko wydawało się bajecznie proste.
Nie wiem, jak przetrwałbym ten wieczór bez Liz. Była wspaniała. Nie miała nic przeciw temu, by przez kilka godzin grać rolę ozdobnika, śmiać się z nieudolnych koleżeńskich żartów i uśmiechać po każdym wypowiedzianym słowie, jakby jej IQ zmniejszyło się co najmniej o połowę.
- Jesteś wspaniały – szeptała mi co jakiś czas do ucha. – Zobaczysz, jutro przyjdą do twojego biura i na kolanach będą błagać, żebyś dołączył do spółki.
W odpowiedzi uśmiechałem się i poprawiałem krawat, przełykając głośno ślinę i modląc się, bym nie był czerwony jak burak. Mogłem sprawiać wrażenie mega wyluzowanego gościa, sypać żartami, czarować ujmującym sposobem bycia. Jednym słowem, jak określił to mój dawny idol - być królem świata, ale wewnątrz tryumf święciła trema. Byłem napięty, jak cięciwa łuku nim strzelec pośle strzałę wprost w pierś wroga.
Tu szło o moją przyszłość – nie umiałem się wyluzować, powiedzieć sobie „Daj spokój stary! Nie ta posada, to inna.”
Przed moimi oczami latały cyfry.
Całe rzędy.
Potrafiłem wyrecytować je z pamięci – odsetki i raty za dom, samochody i inne rzeczy bez których małżeństwo żyjące na takim poziomie jak my nie mogło się obejść. Musiałem też zatroszczyć się o przyszłość dzieci. Co prawda jeszcze ich nie mieliśmy, nawet o nich nie rozmawialiśmy, ale nie zaszkodziło uwzględnić tego w planach na dalszą przyszłość. Ostatnie czego pragnąłem, to by moje pociechy stwierdziły kiedyś, że tatuś jest nieudacznikiem, bo nie miał dość jaj by wziąć byka za rogi i wywalczyć tego, co mu się należało.
Odbywając slalom pomiędzy ważniejszymi gośćmi, wynudziłem się jak mops. Lizzie i ja robiliśmy przy każdym krótki postój jak uczestnicy zawodów biathlonowych przy tarczach strzelniczych, a potem przemieszczaliśmy się dalej, odhaczając na naszej wirtualnej liście kolejne nazwisko. Chwilami czułem się jak podły akwizytor, który wciska miłym, biednym staruszkom odkurzacz, który zdechnie za kilka dni.
Piłem kolejne lampki szampana, a w głowie szumiało coraz bardziej. W końcu przyjęcie dobiegło końca. Opuszczałem hotel z miną zdobywcy, gratulując sobie polotu. Dałem z siebie wszystko. Reszta zależała od tamtych cwaniaków.
W tym momencie film się urwał. Zakląłem bezgłośnie, czując coraz większą irytację i bezsilność. Byłem zawiedziony. Próbowałem się skupić, ale obcy, chropowaty głos uniemożliwił mi to.
- Pamięta pan, co zdarzyło się później? – zapytał lekarz.
Mój mózg rozszyfrował przekaz dopiero po kilku sekundach.
Czarna plama w umyśle pozostała. Niczym rozlana na kartkę kawa uniemożliwiała dotarcie do informacji. Miałem jednak wrażenie, że nieco się zmniejszyła. Neurony nadal strajkowały. Przypominałem wulkan tuż przed erupcją.
- Gdzie jest moja żona? – wydusiłem wreszcie.
Przedłużająca się nieobecność Liz nie dawała mi spokoju. Była gorsza od amnezji.
- Nie pamięta pan wypadku?
- Jakiego wypadku? – zapytałem naiwnie, zapominając, iż przed kilkoma minutami doszedłem do podobnego wniosku.
Wtedy uświadomiłem sobie, że…
- Czy z Lizzie wszystko w porządku? – Byłem bliski płaczu.
W tym momencie nie czułem się jak gwiazda sali sądowej, człowiek dyrygujący ławą przysięgłych niczym absolwent akademii muzycznej. Byłem raczej jak dzieciak, który dostał swój pierwszy flet poprzeczny i nie potrafi wydobyć z niego ani jednego czystego dźwięku.
- J-a n-i-e pa-mi-ę-tam – wyjąkałem, odkrywszy, że zaraz naprawdę się rozpłaczę.
Nie rozumiałem swojej reakcji. Wspomnienia były gdzieś w mojej podświadomości. Ukryte głęboko jak skarby pod ziemią. Ciało wiedziało o czymś, co umknęło rozumowi. Miałem coraz gorsze przeczucia.
- Pan i pańska żona mieliście wypadek – zaczął delikatnie, przemawiając niczym do dziecka, lecz jego głos ranił jak nóż.
- Gdzie ona jest?! – krzyknąłem histerycznie.
Bóg jeden wie, ile razy zadałem już to pytanie. Każde kolejne niosło z sobą większą dawkę strachu i rozpaczy.
Usiadłem gwałtownie, napinając wszystkie mięśnie i ignorując ból. Żebra przypomniały o sobie stanowczo. Miałem to gdzieś. Liczyła się tylko Lizzie.
- Gdzie jest Liz?!
- Pańska żona… nie żyje.
Hiobowa wieść przedarła się przez mój umysł, niszcząc po drodze wszystko, co napotkała. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Wypalała neurony, całe tkanki. Nie wierzyłem, bym jeszcze kiedykolwiek mógł normalnie funkcjonować. Chodzenie, oddychanie, czucie - wydawały się bezpowrotnie utracone. Jakbym znów był niemowlakiem i musiał od nowa nauczyć się pewnych rzeczy. Tyle że ten dzidziuś ma uszkodzony mózg i nic z tego nie będzie.
Zniknęła szpitalna klitka, irytująco pocieszny doktorek – dostawca złych wiadomości. Znajdowałem się w próżni bez początku i końca. W tamtej chwili istniałem tylko ja i cztery słowa:
PAŃSKA ŻONA NIE ŻYJE.
Każde z nich zmieniło się w miniaturowy szpikulec wbijający się w moją głowę. Któryś musiał już dążyć uszkodzić ośrodki odpowiedzialne za najważniejsze funkcje, bo nie mogłem się ruszyć, krzyczeć, a nawet płakać.
To było najgorsze.
Świat właśnie zawalił mi się na głowę, straciłem cząstkę siebie, a byłem w stanie jedynie gapić się głupkowato w jakiś wyimaginowany punkt, wmawiając sobie, że się przesłyszałem.
Tak, to musiał być sen.
Upiłem się, zasnąłem w samochodzie i śni mi się koszmar, myślałem. Zaraz dojedziemy do domu, Liz obudzi mnie, pomoże wysiąść i pójdziemy objęci do domu, a jutro będziemy świętować mój awans, łudziłem się przez chwilę.
To była przyszłość, którą sobie wymarzyłem, która powinna była się wydarzyć. Coś musiało pójść nie tak. Jakiś cholernie mały drobiazg. Nienawidziłem szczególików, trzeba było o nie dbać, bo mogły wszystko rozpierdolić, zanim człowiek się obejrzał.
Poczułem, że ktoś mną potrząsa, gwałtownie powróciłem do rzeczywistości, która zdawała się ciążyć niczym kamień u szyi.
- J-a-k t-o s-i-ę s-t-a-ło? – wymamrotałem nieprzytomnie.
Przeżyłem szok, ale nie zmieniłem się w roślinę. Nadal byłem w stanie oddychać, mówić i – niestety - czuć. Gdzieś w mojej duszy zakiełkowała cząsteczka ciemności. Malutkie ziarenko. Byłem jednak pewien, iż wkrótce zacznie się rozrastać. Powoli i niezauważalnie. W końcu karmione bólem, rozpaczą i żalem do całego świata, pożre mnie całego, zmieniając w żywego trupa snującego się po cmentarzu i napędzanego wspomnieniami.
- Nie znam wszystkich szczegółów – usłyszałem.
Doktorek położył rękę na moim ramieniu. Jeśli chciał mi w ten sposób pomóc, podnieść na duchu, przekazać życiodajną energię, to słabo mu to wyszło.
- Kiedy poczuje się pan lepiej – ciągnął dalej – przyjdzie detektyw prowadzący sprawę. On wszystko wyjaśni.
- Już czuję się dobrze! – krzyknąłem histerycznie, zdając sobie doskonalę sprawę, że okłamuję samego siebie. Nie czułem się dobrze. Nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek będę.
Profesor obrzucił mnie współczującym spojrzeniem. Nienawidziłem takiego zachowania, irytowało mnie. W moim mniemaniu było zarezerwowane dla oferm i życiowych nieudaczników. Tym razem doznania zostały zwielokrotnione.
- Powinien pan odpocząć – powiedział, wstając.
Wyjął z kieszeni kitla strzykawkę i jakąś buteleczkę. Po chwili zaaplikował mi środek uspokajający.
Nie protestowałem. Potrzebowałem znieczulenia, zapomnienia.
- Bardzo mi przykro. - Doktorek wyszedł, zostawiając mnie z błogim odrętwieniem, które wkrótce zastąpił sen.

II

Nie pamiętam, jak długo spałem. Gdy otworzyłem oczy, na zewnątrz królowała ciemność. Nie potrafiłem dociec, czy na niebie świecą już gwiazdy i, szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie to.
Tego typu sprawy przestały mieć znaczenie. Wszystko przestało mieć znaczenie.
Zaschło mi w gardle, byłem cały obolały. Jednym słowem… czułem się wspaniale.
Sny nie przyszły. Zasypiając, miałem nadzieję ujrzeć jej twarz, ale nic z tego…
Teraz odtwarzałem w myślach szczegóły wyglądu Liz. Miękkie blond włosy, szare oczy, brzoskwiniowa cera i aksamitny głos, który mnie budził. Daremnie próbowałem przypomnieć sobie, jak dużo jej zdjęć posiadam. Na pewno mieliśmy ślubne fotografie, kilka folderów z wakacji na komputerze, którego przezornie zostawiłem wczoraj w domu, jakieś fotki w ramkach zdobiących meble, ale ile tego było w sumie?
Znałem ciało Lizzie na pamięć. Mogłem do znudzenia odtwarzać w myślach każdy, najmniejszy fragment. Byłem jednak zbyt wielkim realistą, by sądzić, że tak będzie zawsze. Kiedyś wspomnienia zbledną, pamięć zaszwankuje, zostaną tylko zdjęcia.
Amnezja ku mojej ogromnej rozpaczy nie zniknęła, lecz tylko zmieniła swoją postać. Minione wydarzenia zdawały się być okryte całunem, woalką nieświadomości. Wystarczyło tylko ją zerwać. Nie potrafiłem jednak tego zrobić.
Ta niemoc przerażała.
Tak bardzo chciałem przypomnieć sobie, co się stało. Byłem pewien tylko jednego – Liz prowadziła.

Moje rozważania przerwało ciche, ale zdecydowane pukanie do drzwi.
- P-r-o-s-z-ę – wyjąkałem, dziwiąc się, że struny głosowe i wyschnięte na wiór gardło pozwoliły na wydobycie z siebie dźwięku. Oddałbym wszystko za szklankę wody. Albo nie… za butelkę wódki. Chciałem opróżnić ją całą, a potem nie trzeźwieć już do końca życia.
Drzwi otworzyły się powoli, z charakterystycznym skrzypieniem. Do środka wgramolił się wysoki, szpakowaty jegomość w pomiętym garniturze. Jego ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz zdobił kilkudniowy zarost, nadając mu nieco władczy wygląd. Nawet gdybym nie wiedział o czekającej mnie wizycie z policji, bez trudu odgadnąłbym, iż gość jest gliniarzem. Sam nie wiem, dlaczego. Zajmowałem się przecież prawem podatkowym i niezbyt często spotykałem się z przedstawicielami porządku. Może naoglądałem się za dużo seriali kryminalnych. W tym mężczyźnie było jednak coś znajomego, jakbyśmy się już kiedyś spotkali. Dziwne uczucie – zupełnie mnie osaczyło. Zacząłem czuć się jak bohater filmu Hitchcock’a
- Myślałem, że będzie pan spał – powiedział, podchodząc do łóżka.
Na próżno starałem się odgonić natrętne myśli. Były jak mucha, która wraca, nawet jeśli potraktujesz ją gazetą.
- Cieszę się, że przyszedł pan tak szybko. – Nie siliłem się na ciepłe powitanie. Pewnie i tak go nie oczekiwał.
- Tak też myślałem – uśmiechnął się, prezentując garnitur pożółkłych (zapewne) od kawy i papierosów zębów. – Detektyw Taylor – dorzucił, klapnąwszy bezceremonialnie na krzesło.
Wyciągnął przyjacielsko rękę, którą uścisnąłem z niemałym trudem.
- Bardzo mi przykro – odezwał się po chwili.
Pewnie mówił to już dziesiątki razy, setkom innych osób. Miał spore doświadczenie, ale uwierzyłem mu. Uwierzyłem, że śmierć Liz, moja tragedia naprawdę go obeszły. Łzy napłynęły mi do oczu. Chcąc się uspokoić, zacząłem oddychać szybciej.
- Jak to się stało?
Zanim odpowiedział, westchnął. Oczekiwanie na kolejne słowa zadawały się wiecznością.
- Lekarz powiedział, że nic pan nie pamięta.
Wlepiłem w niego pełen cierpienia wzrok. Był moją jedyna nadzieją. Tylko on mógł powiedzieć, co tak naprawdę zaszło. Jak umarła Liz. Wprawdzie sam ułożyłem prowizoryczny, przykładowy scenariusz zdarzeń, ale potrzebowałem konkretów i faktów. Potrzebowałem prawdy.
- Pamiętam tylko, że wracaliśmy do domu po firmowym przyjęciu. – Przerwałem, czując, że mój głos zaczyna się łamać. – Liz prowadziła – dodałem po chwili. – Nie piła.
- Amnezja minie – powiedział przyjacielskim tonem policjant.
To dziwne, ale w przeciwieństwie do cukierkowatego, sztucznego lekarza tego gościa polubiłem od razu.
- Muszę wiedzieć!
Poczyniłem ostatni wysiłek, by usiąść. Źle się czułem, prowadząc rozmowę w pozycji leżącej.
- Na skrzyżowaniu przy Bradbury Building wjechał w was pijany kierowca.
Wypuściłem ze świstem powietrze, nie zdając sobie nawet sprawy, że wcześniej wstrzymałem oddech.
Proszę, oby ten skurwiel żył, modliłem się w duchu.
Chciałem go zobaczyć, spojrzeć na tę plugawa gębę, a przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego pił wczorajszego wieczoru i czemu, do cholery, usiadł potem za kierownicą, a na koniec skręcić mu kark.
- Zginął na miejscu – usłyszałem.
Byłem głęboko rozczarowany. Zemsta mogła napędzać moje ciało jeszcze przez jakiś czas. Co teraz pozostało?
Ogarnęła mnie potrzeba śmiechu. Histerycznego i niezdrowego. Takiego, jakim wybuchał Joker za każdym razem, kiedy Batman spuszczał mu łomot. Jako mały chłopiec zaczytywałem się w komiksach. Jedna kwestia szczególnie utkwiła mi w pamięci. Podobno wystarczy jeden zły dzień, by z dobrego, całkowicie zdrowego umysłowo człowieka stać się świrem. Nic więcej.
Joker miał zły dzień, ja też wczoraj go miałem.
Woalka niepamięci nadal zakrywała wspomnienia, doprowadzając mnie do szewskiej pasji. Wypadek, który zabił dwoje ludzi, mnie zaledwie poturbował. Ionia losu.
- Miał problemy z prawem – ciągnął dalej policjant, uznawszy, że jestem spragniony informacji o tamtym mężczyźnie. Miał rację. – Alkoholik. Z gatunku tych, którym dzięki pieniądzom i kontaktom wszystko uchodzi na sucho.
Nie odpowiedziałem. Siedziałem, udając, że zmieniłem się w kamień, ale tak naprawdę chłonąłem każde jego słowo jak gąbka wodę.
Poczułem jeszcze większą odrazę do tego człowieka.
- Bił żonę – oświadczył ze smutną miną Taylor. – Kilka razy byłem u nich w domu na interwencji.
Słowa docierały do mnie z oddali. Jakbym był zamknięty w gigantycznej konserwie. Żałowałem, że nigdy nie poznam śmiecia, który zrujnował mi życie. Nie dowiem się, dlaczego pił i czemu katował żonę. Straciłem Lizzie i nie mogłem sobie wyobrazić, jak można znęcać się nad osobą, którą się kocha. Ja nigdy nie podniósłbym ręki na kobietę.
- A wie pan, co jest najgorsze w tym wszystkim?
Wzruszyłem ramionami. Mało orientowałem się w zagadnieniu. Na studiach miałem do czynienia z podobną sprawą w ramach doradztwa. Tym bardziej zastanawiało mnie, że historia nieszczęśliwego małżeństwa tak mnie zaintrygowała. Wciągnęła, jakby dotyczyła też mnie.
- Ona go kochała! – wyrzucił z siebie Taylor, a w jego głosie dało się słyszeć odrazę. – Po tym wszystkim co jej zrobił!
Dziwne. Pewnie nigdy jej nie spotkałem. Być może minęliśmy się kiedyś na ulicy, w supermarkecie lub na niedzielnym spacerze w parku. Co sprawiło, że na chwilę zapomniałem o stracie Liz i zacząłem współczuć nieznanej kobiecie, która pewnie teraz opłakuje stratę ukochanej osoby, choć tylko przez nią cierpiała? Zapragnąłem ją odnaleźć, porozmawiać, dowiedzieć się, jaki był człowiek, który zrujnował moją przyszłość. Miałem nadzieję, że istniał choć jeden wystarczający powód, który uczynił go tym, kim się stał. Inaczej nic nie miałoby już sensu.
- Raz czy dwa odważyła się zadzwonić na policję po domowej awanturze – ciągnął dalej. - Potem on przepraszał, błagał i wycofywała oskarżenia. Założę się, że będzie jej cholernie brakować męża. Takie już są kobiety – zakończył melancholijnie.

III

Reszta pobytu w szpitalu upłynęła na udawaniu, że interesuje mnie oglądanie telewizji, gapieniu się w sufit i myśleniu, choć oddałbym wszystko by wyłączyć mózg. Podświadomość próbowała ulżyć cierpieniu, spychając wspomnienia o Liz i wypadku gdzieś bardzo głęboko. Zastąpiła je nachalnymi myślami o innej, nieznanej, lecz paradoksalnie bliskiej kobiecie.
Mój dziadek – mechanik - zwykł mawiać, że w gruncie rzeczy jesteśmy jak samochody. Potrzebujemy paliwa - czegoś, co by nas napędzało, inaczej staniemy się bezużyteczni. Moje wyciekło wraz ze śmiercią żony. Byłem teraz tylko powłoką - pustym, dziurawym bakiem.
Chwilami miałem wrażenie, że słyszę jej głos – miękki i łagodny. Taki, z jakim budziła mnie na niedzielne śniadanie. Wtedy zapominałem na chwilę o tym, co powiedział doktorek i nie zważając na ból żeber, chciałem podnieść się z łóżka, poczłapać na dół, do kuchni, gdzie czekała pachnąca jajecznica i kubek aromatycznej kawy. Wydawało mi się, że jestem w swoim domu, a wszystko, co stało się w ciągu ostatnich kilkunastu godzin było tylko koszmarem, który odszedł, gdy wstało słońce.
Potem powracałem do rzeczywistości i płakałem. Bałem się powrotu do pustego lokum, które jawiło mi się jako pełne wspomnień mauzoleum. Co jakiś czas podejmowałem decyzję, że sprzedam dom jak najszybciej, ale zaraz potem przypomniałem sobie o wszystkich pięknych chwilach, które tam przeżyliśmy i wracałem do punktu wyjścia.
Mój umysł zaczął stopniowo nasączać się nowym paliwem. Detektyw Taylor nie udzielił wielu informacji o wdowie. Sam stworzyłem jej obraz. Wyobrażałem sobie, jaki ma kolor włosów, oczu, ile lat i jakiej muzyki lubi słuchać. Najdłużej głowiłem się nad przyczyną, dla której tkwiła w toksycznym małżeństwie.
Nie musiałem troszczyć się o pogrzeb. Liz była jedynaczką – oczkiem w głowie rodziców. Teściowie obiecali, że zajmą się wszystkim. Spodziewałem się pięknie przystrojonego kościoła, wszechobecnych białych róż, może nawet kwartetu smyczkowego jadącego na czele konduktu na gustownej, kwiecistej platformie. Moja żona zasługiwała na wszystko co najlepsze. Dlaczego sam nie zająłem się pochówkiem? To proste – chciałem zachować w pamięci obraz żywej Lizzie. Radosnej kobiety, która nie umiała wytrzymać w ciszy pięciu minut. Taką chciałem ją pamiętać. Wybieranie trumny, miejsca na cmentarzu, pomnika, sukienki, w której zostanie pochowana, organizowanie obiadu dla rodziny to wszystko dobiłoby mnie.
Być może byłem egoistą, ale mając trzydzieści cztery lata, nie chciałem by moje życie tak po prostu się skończyło. Liz też by sobie tego nie życzyła. Uświadomiłem to sobie, gdy minął pierwszy szok.

Kiedy opuszczałem szpital, świeciło słońce. Początkowo nie zwróciłem na ten fakt uwagi. Po prostu wyszedłem z budynku i udałem się do taksówki. Jadąc, wyjrzałem przez okno i stwierdziłem z zaskoczeniem, że świat wcale się nie zmienił. Bez niej wyglądał dokładnie tak samo…
W mojej głowie kiełkował już plan. Teściowie, jak nakazywał dobry obyczaj, zaprosili mnie do siebie. Grzecznie podziękowałem za propozycję i odmówiłem. Wiedziałem, czym skończyłaby się taka wizyta. Doreen, która kazała mówić do siebie mamo, wyciągnęłaby wszystkie zdjęcia Liz, które posiadała, a potem przymusiłaby mnie do wspólnego oglądania i wspominania. Była to ostatnia rzecz, której pragnąłem. Musiałem iść dalej. Cały czas to sobie powtarzałem.
Wróciłem do domu. Czułem się dziwnie, wiedząc, że odtąd jestem jego jedynym lokatorem. Nie potrafię nazwać uczucia, które mnie ogarnęło, ale nie było tak dołujące jak się spodziewałem.
Wrócił stary zapał. Zacząłem od kilku telefonów. Kancelaria Preston, Nixon & Price przysłała mi oczywiście ogromny, stosowny do zarobków i zajmowanej pozycji bukiet kwiatów oraz oficjalne kondolencje. Jeszcze jakiś czas temu od razu wróciłbym do pracy, rzucił się w jej wir, ale poprosiłem o kilka dni urlopu. Gdyby dopadła mnie depresja, zawsze mogłem z niego zrezygnować. Wszyscy byli dla mnie nadzwyczaj mili, ale szanse na awans zostały zaprzepaszczone. Z resztą już go nie pragnąłem.
Potem zadzwoniłem do detektywa Taylor’a. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę. Zapytałem o jej adres. Na początku zasłaniał się przepisami i procedurami, ale już wtedy wiedziałem, że mi go zdradzi. Był jednak twardy. Męczyłem go blisko godzinę.
- Chcę z nią tylko porozmawiać – zapewniałem solennie.
Czego się obawiał? Że będę nękał pogrążoną w żałobie wdowę? O mało nie wybuchnąłem śmiechem, ale to podważyłoby moją wiarygodność. Nie potrafiłem postawić się w sytuacji prześladowcy. W końcu byłem miłym gościem.
- Lilly Alexander – powiedział w końcu.
Potem podał telefon. Uśmiechnąłem się pod nosem. Łatwiejsza część planu została wykonana.

Bóg jeden wie, ile razy wybierałem jej numer, a potem naciskałem czerwoną słuchawkę, zanim jeszcze wybrzmiał pierwszy sygnał. Musiałem w końcu przyznać przed sobą, że mam pietra. Czułem się trochę jak uczniak, który chce się umówić na pierwszą randkę. Zdenerwowany, niepewny, bo co miałem jej powiedzieć?
Jestem mężem kobiety, którą zabił pani mąż?
Wspaniały początek znajomości.
W końcu wziąłem się w garść. Jedną dłoń zacisnąłem kurczowo na poduszce, drugą równie mocno trzymałem komórkę. Czas, kiedy czekałem, aż odbierze, wydawał mi się wiecznością. Kiedy już niemal straciłem nadzieję, usłyszałem głos:
- Słucham?
Delikatny i dziwny jakby przed chwilą płakała, a teraz ukradkiem ocierała zdradzieckie łzy, nawet jeśli rozmówca nie może ich dostrzec. Chciałem się odezwać. Wyrecytować słowa, które przygotowałem, ale nie byłem w stanie. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ją znam. Może była klientką mojej kancelarii. Tak, to było możliwie.
- Słucham?! – zdenerwowała się.
Widać uznała, że ma do czynienia z jakimś świrem.
Teraz, głupku, powtarzałem w myślach, bo zaraz odłoży słuchawkę i nie odbierze ponownie.
- Halo?! – Była coraz bardziej poirytowana, ale najwyraźniej kontakt z drugim człowiekiem, nawet nawiązany w tak przedziwny sposób, jej służył. Ja już dawno przerwałbym połączenie.
- Odkładam słuchawkę!
- Proszę tego nie robić! – krzyknąłem z desperacją. Jakiś cichy, lecz natrętny głos wewnątrz poinformował mnie sugestywnie, że to moja jedyna szansa. Postanowiłem iść za ciosem.
- Kto mówi? – spytała, najwyraźniej zaniepokojona przedłużającą się ciszą po drugiej stronie.
Raz kozie śmierć, pomyślałem.
Odetchnąłem głęboko i zacząłem:
- Dzień dobry. Nazywam się Josua Kellir.
A potem jakoś poszło. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Dopiero kiedy ochłonąłem po skończonej konwersacji, uświadomiłem sobie, iż zaprosiłem Lilly do restauracji, która była „naszą” restauracją - moją i Liz. To tam poszliśmy na pierwszą randkę. Również w tym miejscu jej się oświadczyłem. Miałem tyle pięknych wspomnień związanych z tą knajpą i moralnego kaca na samą myśl o tym, iż jutro zasiądę przy stoliku z kobietą, która nie jest moją żoną.
Było coś jeszcze. Wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Lilly przyjęła moje zaproszenie bez najmniejszego wahania. Nie wydawała się nawet zdziwiona. Jakby cały dzień siedziała w domu i czekała, aż zadzwonię. To powinno dać mi do myślenia, ale nie dało. Zrzuciłem to na karb żałoby, samotności i Bóg wie jeszcze czego.
Przez resztę wieczoru walczyłem z pokusą obejrzenia wideo z naszego ślubu i upicia się do nieprzytomności. Odniosłem sukces, choć nie było łatwo.


Zjawiłem się w restauracji jakieś pół godziny przed czasem. Byłem zdenerwowany, czego kompletnie nie rozumiałem. Wcześniej spędziłem sporo czasu przed otwartą szafą, szukając odpowiedniego stroju dla wdowca. Nie mogłem się odnaleźć w nowej sytuacji. Pogrzeb jeszcze się nie odbył, a ja już umawiałem się w inną.
Z nadzieją, na co?
Sam tego nie wiedziałem.

Pijąc trzecią szklankę wody, co chwila nerwowo zerkałem na zegarek. Miałem nieodparte wrażenie, że się zepsuł. Raz na jakiś czas widziałem pęknięcie na szkiełku. Chyba zaczynałem cierpieć na omamy wzrokowe.
W miarę jak zbliżała się umówiona godzina ogarniała mnie coraz większa panika. Częstotliwość ukradkowych spojrzeń na czasomierz wzrosła do poziomu, który sugerował nerwicę natręctw. Czas był mi nieprzyjacielem.
W końcu się pojawiła.
Specjalnie wybrałem stolik, z którego miałem widok na wejście, toteż witałem wzrokiem wszystkich nowoprzybyłych. Lilly poznałem od razu.
Skąd wiedziałem, że to ona?
Nie mam zielonego pojęcia.
Być może było to przeznaczenie, wola niebios albo zdradził ją wyraz twarzy.
Nie potrafię powiedzieć, czy odpowiadała moim wyobrażeniom. W chwili gdy spojrzałem na nią po raz pierwszy, wszystkie wyparowały. Została tylko ona. Wysoka, szczupła. Czarna, prosta sukienka, którą przywdziała doskonale kontrastowała z opaloną cerą. Jakby właśnie wracała z plaży. Nawet niedbale i zapewne w pośpiechu związane włosy, nadawały jej godności. Miała w sobie dostojeństwo, którego nie rozumiałem. Zupełnie jakby była wdową po prezydencie, a nie damskim bokserze, i dumnie reprezentowała wszystkie żony Ameryki, stojąc przy trumnie, gdy orkiestra grała narodowy hymn.
Znów miałem deja vu. Musiałem ją kiedyś spotkać. To wprost niewiarygodne, nigdy nie miałem pamięci do twarzy, dlatego moje zdziwienie sięgało zenitu.
Siedziałem jak na szpilkach, kiedy podeszła do kelnerki, by zapytać, przy którym stoliku siedzę. Miałem ochotę wstać i krzyknąć: „Hej! To ja! Tutaj!”A potem pomachać na powitanie ręką jak kompletny idiota.
Co zrobiłem zamiast tego? Poprawiłem krawat. Brawa dla mnie. Miałem ochotę zerwać go z siebie i rzucić w czyjś talerz, ale wolałem zgrywać sztywniaka.
Idąc do stolika, uśmiechnęła się przelotnie, a wtedy moje serce omal nie rozsadziło klatki piersiowej. Chyba nawet spłonąłem rumieńcem.
Uspokój się, idioto, skarciłem się w duchu, co ty wyrabiasz?
Minęła chwila zanim uświadomiłem sobie, że skądś znam te uczucia. Tak samo czułem się przed pierwszą randką z Liz. Nie miałem czasu na roztrząsanie tego ani tym bardziej na wyrzuty sumienia. Moje rozważania przerwał głos:
- Joshua Kellir?
Ciepły, przyjazny.
Poderwałem się na nogi, trącając stopą nogę od stołu. Woda w szklance zafalowała niebezpiecznie, lecz obrus pozostał suchy.
- Tak! – Wyciągnąłem bezceremonialnie rękę.
Zawahała się przez chwilę, ale w końcu ją uścisnęła.
- Lilly Aleksander – dopełniając formalności, nagrodziła mnie uśmiechem.
Mam nadzieję, że grymas, który ukazał się na mojej twarzy, również można było za takowy uznać.
Usiedliśmy, zamówiliśmy kawę. Piła czarną i gorzką. Zupełnie jak Liz. Znów skarciłem się w duchu. Wszędzie widziałem zmarłą żonę. Nawet gdy spojrzałem w oczy nowej znajomej, miałem wrażenie, iż jej tęczówki są tego samego koloru co Lizzie. Dałbym sobie uciąć głowę, że miała identyczne znamię na policzku. Chcąc się oderwać od rozważań, upiłem łyk kawy. Była za gorąca, poparzyłem sobie język. Odstawiłem więc filiżankę z niemym przekleństwem na ustach.
Cisza narastała nieprzyjemnie, tworząc między nami niewidzialny mur.
- Bałem się, że pani nie przyjdzie – wyznałem bezradnie. Czułem się jak dzieciak, któremu mleczarz przejechał psa.
Odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.
- Proszę mi mówić, Lilly – zaproponowała po chwili.
- Tylko, jeśli przestaniesz mówić do mnie per pan, Lilly – wypaliłem bez zastanowienia.
Jej twarz rozjaśniła się. W tej chwili wydawała mi się jeszcze bardziej znajoma.
- Nie spodziewałam się twojego telefonu – wyznała po krótkiej chwili milczenia, która mnie wydawała się wiecznością. Wpatrywałem się w twarz kobiety, uważnie prześledziłem każdą najdrobniejszą zmarszczkę, która kalała niemal młodzieńczą twarz, myśląc, że musieliśmy się już poznać. Z każdą sekundą upływającą w nienaturalnej ciszy, która katowała moje uszy, nabierałem coraz wyraźniejszego przeświadczenia, że znamy się…
Jakim cudem mógłbym zapomnieć kogoś takiego? Mogłem zgadywać nawet, co zaraz zamówi do jedzenia. To było straszne, ale i fascynujące.
Kłamała. Wiedziałem, a raczej powiedziało mi to tysiące drobnych głosików, rozbrzmiewającym teraz w mojej głowie, choć każdy z nich mówił tak naprawdę o czymś innym. Zawsze wiedziałem, kiedy Liz nie była ze mną szczera. Gdy wydała pieniądze na kolejne niepotrzebne buty, które potem okupowały szafę wraz z innymi równie nieużywanymi parami, wymieniła całkiem nowe meble w salonie albo po prostu zaprosiła na kolację swoich rodziców, zawsze umiałem wyczytać to z jej twarzy. Wyglądała wtedy jak mała dziewczynka, która ukradła z kredensu czekoladę i boi się, że zostanie skarcona, ale jednocześnie rozpiera ją duma z powodu przeprowadzenia udanej akcji dywersyjnej na rodzinne zapasy słodyczy.
Lilly znałem zaledwie od kilku minut. Taka była przynajmniej oficjalna wersja. Łączyła nas tylko wspólna tragedia. Chyba zaczynałem wariować.
- Nie! – zaprzeczyła gwałtownie, jakby czytała w moich myślach. – Tak naprawdę chciałam się z tobą spotkać.

Ludzka pamięć to dziwna rzecz. Płata nam figle w najmniej odpowiednim momencie. Jak silnik starego samochodu. Bywa że coś ucieka nam z głowy w momencie, kiedy jest najbardziej przydatne, a potem wraca, by okazać się zupełnie bezużyteczną informacją. Innym razem wspomnienia nachodzą nas w najmniej odpowiednim momencie.

Minęło kilka minut. Siedzieliśmy, popijając kawę i wymieniając zdawkowe uwagi. Krążyliśmy obok tematu, dla którego tu przyszliśmy jak sępy, które boją się zlecieć na ziemię i rozszarpać truchło ofiary, bo ktoś go pilnuje. Zupełnie jakby wszystkie fakty i uczucia związane z wypadkiem były jedną wielką ledwo zabliźnioną raną, a najmniejsza uwaga, nawet pojedyncze słowo mogły ją na nowo otworzyć, powodując ból jeszcze dotkliwszy niż na początku.
Rozmawiałem z Lilly, patrzyłem na nią, ale przed moimi oczami przemykały obrazy minionych wydarzeń.
Wypadek.
Zasłona niepamięci opadła, jakby zdmuchnął ją nagły poryw wiatru. Została tylko prawda, której wolałbym nigdy nie poznać.
Początkowo była tylko szumem w moich uszach. Najpierw przypomniałem sobie dźwięki, dopiero potem obrazy. Wyglądały jak cienie. Jak te wszystkie pieski, króliczki i Bóg jeszcze wie co, które dzieciaki tworzą dla zabawy na ścianach. Stopniowo zaczęły nabierać kolorów i kształtów.
Znajomych kształtów.
Pulsujące decybele uformowały się w znajome nuty „Hells Bells”. Muzyka grała o wiele za głośno, ale swój głos i tak słyszałem wyraźnie. Na moment straciłem wzrok. Kiedy go odzyskałem, wpatrywałem się uparcie w miejsce, gdzie jak mi się wydawało, znajdowała się Lilly, ale widziałem zupełnie co innego. Za nic nie chciałem, by kobieta widziała emocje, które mną targały, lecz nie mogłem po prostu uciec.
Trzy koła: czerwone, żółte i zielone. Dwa ostatnie były matowe, ale pierwsze jarzyło się tajemniczym blaskiem.
Sygnalizacja świetlna.
Samochód, którym jechałem, powinien stać. Kierowca próbował naprawić swój błąd, desperacko naciskając hamulec.
Kierowcą byłem ja!
Głos Lilly odnalazł mnie jakoś w tej otchłani. Słyszałem go głośno i wyraźnie. Tak samo musiał czuć się Abraham, kiedy przemawiał do niego Bóg.
- Chciałam po raz ostatni spojrzeć w twarz człowieka, który mnie zabił – powiedziała spokojnie i bez emocji. Jakby nie była człowiekiem, a jakimś robotem.
Gwałtownie powróciłem do rzeczywistości, wciąż otumaniony wizją i całkowicie pewny, iż się przesłyszałem.
- Słucham? – wykrztusiłem, czując suchość w gardle.
Wyraz jej twarzy pozostał nieprzenikniony.
- Zabiłeś mnie Josh – odparła bezbarwnym głosem. – Zabiłeś nas…
Kawiarnia, ludzie, którzy nas otaczali, to wszystko zniknęło. Byliśmy tylko my i wszechogarniająca ciemność.
- Nie pamiętasz tego? – zdziwiła się?
Zauważyłem, że po jej brodzie ścieka stróżka krwi. Pomyślałem, iż przegryzła sobie wargę. Po tym, co usłyszałem przed chwilą, doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z wariatką. Jak mógłbym zabić kogoś, kogo nie znam? Nawet mnie to nie zdziwiło. Kto wie, jak wpłynęły na Lilly lata życia z sadystycznym mężem.
Powróciłem myślami do wypadku.
I poznałem zakończenie…
Tamtego wieczoru piłem. A jakże! W końcu byłem alkoholikiem. Dzień bez szklaneczki czegoś mocniejszego, był dla mnie dniem straconym. O żadnym awansie nie było mowy, właściwie to lada chwila spodziewałem się wymówienia, lecz na firmowy raut i tak poszedłem.
Prawda była taka, że powoli staczałem się na dno, ale Lizzie trwała dzielnie u mego boku, choć absolutnie na to nie zasługiwałem, maskując kolejne siniaki coraz ciemniejszymi pudrami, samoopalaczem i swetrami z długimi rękawami.
Wychodząc z przyjęcia, byłem nietrzeźwy tylko odrobinę. Poczytywałem sobie to jako osobisty sukces. Oczywiście byłem zdania, że dam radę prowadzić. Naturalnie pokłóciliśmy się o to. Moja żona prawie się rozpłakała, ale w końcu posłusznie zasiadła na fotelu pasażera. Trzęsła się, choć miała na sobie ciepły płaszcz. Wiedziała, co stanie się, gdy tylko drzwi od naszego domu zostaną zamknięte. Nie będzie wtedy nikogo, kto by jej pomógł.
Gdy teraz przyglądałem się z boku człowiekowi, którym kiedyś byłem, którym przecież jestem, czułem do siebie odrazę. Jak mogłem krzywdzić tak wspaniałą kobietę. Przecież ją kochałem!
W drodze znów zaczęliśmy się kłócić.
- Już nigdy nie będziesz mówiła, co mam robić! – grzmiałem. – Zrozumiano?! Przez ciebie wyszedłem na pantoflarza.
Już swędziała mnie ręka. Tymczasem jej jedyna wina polegała na tym, że cicho zasugerowała mi, iż powinienem przystopować z piciem. Tylko tyle, lecz dla mnie aż tyle… Lizzie kuliła się na siedzeniu, a po jej policzkach spływały łzy. Nawet nie próbowała ich ukrywać. To rozsierdziło mnie jeszcze bardziej.
- Rozumiesz, co do ciebie mówię?! – wykrzyczałem pytanie, dokładnie akcentując każdą sylabę. Odwróciłem się w do niej. Jej strach w gruncie rzeczy sprawiał mi przyjemność. Wiedziałem jednak, że rano będę przepraszał ją na kolanach, jak zwykle zresztą.
Prowadzenie przestało mnie zajmować.
Nie zauważyłem zmiany światła na czerwone.
Nałóg czynił mnie podobnym do drapieżnika. W tamtej chwili upajałem się jej strachem. Gdybym podczas składania małżeńskiej przysięgi wiedział, że zmienię się w potwora, palnąłbym sobie w łeb.
- Uważaj! – krzyknęła nagle, a ja natychmiast spojrzałem przed siebie.
Było jednak za późno. Mój wzrok zatrzymał się na czerwonym świetle. Otumaniony procentami mózg z opóźnieniem zarejestrował, co oznacza ten kolor. Przetworzenie informacji oraz wysłanie do kończyn odpowiednich rozkazów także trwało odrobinę za długo.
Przekląłem bezradnie, Liz płakała, wszystko trwało zaledwie ułamki sekund, lecz teraz działo się w zwolnionym tempie. Widziałem każdą najmniejszą zmianę na jej twarzy. Pod koniec stało się coś dziwnego. Wydała mi się spokojna, jakby pogodziła się z losem.
Zaraz potem usłyszałem potężny huk, po nim nastąpiła całkowita niekojąca cisza.
Obraz znów zaczął się krystalizować. Siedziałem naprzeciw Lilly.
Tak naprawdę to była Liz. Cały czas ona…
- Kochałam cię, wiesz? – Po jej policzkach popłynęły łzy.
- Tak – odparłem, czując, że moje oczy wilgotneją.

Poznałem prawdę. Wiedziałem już skąd wzięło się dziwne deja vu, którego doświadczałem w jej obecności. Wcześniej brałem to za owoc bólu i tęsknoty.
- Lilly to Liz – powtarzał natrętny głosik w mojej głowie. – Liz to Lilly.
Ta druga nigdy nie istniała. Była tylko wytworem zgniłego sumienia, jednym wielkim wyrzutem. Poczucie winy powoli zżerało mnie od środka. To ja ją zabiłem, zniszczyłem wszystko. Gdy patrzyłem w jej piękną, pełną pretensji, ale i wciąż tlącego się uczucia twarz, miałem ochotę zniknąć. Przestać czuć cokolwiek, rozpłynąć się powietrzu… Wiedziałem jednak, że, jeśli Bóg istnieje, nie będzie mi dane zaznać spokoju. Bezskutecznie zastanawiałem się, gdzie popełniłem błąd. W którym momencie zaczął się mój powolny upadek.
- Ja też cię kocham – wykrztusiłem w końcu.
To była prawda. Nie wiem, czy mi wybaczyła. W gruncie rzeczy nawet tego nie oczekiwałem. Nie zasługiwałem nawet na jej litość.
Zjawa zniknęła. Dokądkolwiek się udała, do nieba czy kolejnego ciała, miałem nadzieję, że będzie szczęśliwsza niż u mego boku.
Zostałem zupełnie sam i, szczerze mówiąc, cholernie się bałem. Podobno przed śmiercią człowiek widzi całe swoje życie. Ja jednak już nie żyłem. Byłem martwy nawet na długo przed tym, zanim wsiadłem do tamtego samochodu. Otaczała mnie pustka, w której na nowo przeżywałem wszystkie okrucieństwa, które popełniłem.
Znajdowałem się w swoim własnym, prywatnym piekle.
I miałem zdecydowanie za dużo czasu na myślenie i wspominanie.

KONIEC
Odpowiedz
#2
Cytat: Ocknąłem się kilka minut wcześniej z czarną, obejmującą kilkanaście ostatnich godzin, dziurą w pamięci i upierdliwym bólem żeber, który wzmagał się przy każdym oddechu, osiągając apogeum, gdy poruszyłem się, by dokładnie obejrzeć pomieszczenie.
Nikt nie zadał sobie trudu, by zasłonić okno, dlatego z samego rana zaatakowały pierwsze ciekawskie promienie słońca moje oczy.

Podkreślone zdanie, właściwie druga jego część, jest dziwacznie zbudowane. Przyznam, że teraz nie przychodzi mi do głowy, jak można by je przekształcić, jednak w obecnej formie jest nieciekawe.
Cytat:Urządzono go schludnie, wręcz z przesadnym minimalizmem, którego nie znosiłem. Umeblowanie zamykało się w łóżku, nawiasem mówiąc bardzo niewygodnym, małej umywalce, lustrze, kremowej, skórzanej sofie w rogu, i dwóch, krzesłach. Ściany były białe. Kolor ten plasował się [na] drugim miejscu mojej listy N skąd wielka litera?ajbardziej znienawidzonych barw, zaraz po różowym. Wykładzina, jak zdążyłem zaobserwować, zanim ból żeber nakazał powrót do wcześniejszej pozycji, prezentowała ten sam ohydny ton.
Nie sądzę, żeby gdziekolwiek w budynku publicznej instytucji, może poza łazienką, ktokolwiek zaprojektowałby wszystkie płaszczyzny w pomieszczeniu tego samego koloru (bo zakładam, że i sufit jest biały, jak niemal wszędzie), szczególnie, jeśli mowa o bieli. Przynajmniej się nie spotkałam z czymś podobnym, ale o ile się nie mylę, biorąc pod uwagę funkcję pomieszczenia, które powinno być (w granicach możliwości) przyjazne, a cały biały pokój raczej źle się kojarzy. Mimo to podoba mi się ten pomysł, to wyobrażenie dobrze się komponuje z opowiadaniem, stanowi dobre tło. Chciałam tylko zwrócić uwagę, że wydaje mi się raczej mało realne.
Cytat:W ciągu następnych kilku minut mój żołądek walczył zaciekle z chęcią zwrócenia całej swojej wątpliwej zawartości, po tym jak poczułem znajomy szpitalny zapach – mieszankę leków, środków dezynfekujących i czegoś, czego nazwać nie umiałem. Mniej więcej w tym samym czasie doszedł do wniosku, iż musiałem ulec wypadkowi. W takim razie chyba miałem sporo szczęścia. Nie licząc pogruchotanych żeber, skończyłem w niemal nienaruszonym stanie.
żołądek doszedł do wniosku? Wink
Cytat:Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć. Ba! Nawet zastanowić się nad odpowiedzią,
"ba", pełni funkcję wtrącenia, o ile się nie mylę, raczej nie powinno być osobnym wykrzyknieniem, bo rozdzielone przez nie zdania są bezpośrednio związane, nie powinny funkcjonować jako osobne wypowiedzi.
Cytat:Dziwne, ale czułem się, co najmniej tak, jakby wbijał mi w gałkę oczną skalpel.
Cytat:Siliłem się na fałszywe uśmiechy i błyskotliwe żarty
to jasne, że wysilony uśmiech jest fałszywy
Cytat:- Jesteś wspaniały – szeptała mi, co jakiś czas do ucha.
Cytat:Hiobowa wieść przedarła się przez mój umysł,
hiobowa wieść -to brzmi trochę sztucznie. Mamy do czynienia z opowieścią pokazywana z perspektywy zszokowanego po wypadku i tej wiadomości gościa, nie jestem pewna, czy tego rodzaju wyrażenia tutaj pasują.
Cytat:Czas by[ł] mi nieprzyjacielem.
W końcu się pojawiła.
Specjalnie wybrałem stolik, z którego miałem widok na wejście, toteż witałem wzrokiem wszystkich nowoprzybyłych. Lilly poznałem od razu.
Skąd wiedziałem, że to ona?
Nie mam zielonego pojęcia.
Być może było to przeznaczenie, wola niebios albo zdradził ją wyraz twarzy.
Nie potrafię powiedzieć, czy odpowiadała moim wyobrażeniom. W chwili, gdy spojrzałem na nią po raz pierwszy, wszystkie wyparowały. Została tylko ona. Wysoka, szczupła. Czarna, prosta sukienka, którą przywdziała, doskonale, kontrastowała z opaloną cerą.


Jeśli chodzi o błędy, masz sporo wpadek interpunkcyjnych i gramatycznych, przecinków zdecydowanie nadmiar, niekiedy po prostu źle dobrane formanty (raczej przez zwykłą pomyłkę, niż niewiedzę), kilka literówek.
Bardziej szkodzą tekstowi niekiedy nieco sztucznie wyglądający dobór słów, to są drobiazgi, jak np. ciągłe używanie "iż" w miejsce "że", albo jak z tą hiobową wieścią czy fałszywym, wysilonym uśmiechem. Odnoszę wrażenie, że zbyt wielką wagę przyłożyłaś do unikania powtórzeń czy momentami za bardzo starłaś się przybliżyć czytelnikowi odczucia bohatera, przez co chwilami odnosiłam wrażenie takiej troszkę sztuczności.
Używasz słowa-klucza "neuron", niemniej też mam wrażenie, że troszkę go naużywasz.

Pomijając to, jak dla mnie całkiem nieźle napisane. Niemal od początku myślałam o "Mechaniku", i jak widzę, całkiem słusznie, a tekst dał mi do myślenia.
Bohater wydaje mi się wiarygodny, w tym swoim zagubieniu, i ta pewność, że żona prowadziła i opis starań o awans, tutaj dobrze to rozegrałaś. To samo z lekarzem. Ten policjant to imho troszkę słaby punkt, za szybko się odsłania, zbyt łatwo "sprzedaje" informacje o obcej kobiecie - od tego momentu dla mnie już było niemal pewne, że to nie jest prawda. Na twoim miejscu starałabym się nieco dłużej utrzymać iluzję.

Nawet biorąc pod uwagę wymienione wady - jestem na tak. Podoba mi się konstrukcja tekstu, wszystko wydaje mi się celowe i spełnia swoją funkcję, ponadto mimo pozornie wszystko wyjaśniającego i odkrywającego karty zakończenia wcale nie wszystko jest jasne i oczywiste, zostają pewne niedomówienia.
Stylistyka, sztuczności, interpunkcja - te błędy są do wyeliminowania, natomiast sam zamysł i wykonanie oceniam pozytywnie, choć do najwyższej noty jeszcze brakuje. Gdybym miała oceniać punktowo (w tym nie jestem dobra), byłoby to mniej więcej 6-7/10.
Odpowiedz
#3
Przecinkoza chyba na zawsze pozostanie we mnie zakorzeniona xD
Komentarz bardzo mi się przydał :* Wiem, z czym jest lepiej, a na co należy zwracać uwagę. Na dniach przeczytam tekst jeszcze raz i rozprawię się z tymi przecinkami Tongue

Edit
Przeredagowałam nieco tekst. Mam nadzieję, że się rozprawiłam ze wszystkimi przecinkami Tongue
Odpowiedz
#4
Przeczytawszy opowiadanie od początku do końca, mam poczucie ambiwalencji.
Po pierwsze: opowiadanie rzetelnie, pracowicie skonstruowane, wskazane wyraziste węzły fabularne, postać bohatera budowana i charakteryzowana wszelkimi możliwymi środkami. Konstrukcja fabuły, zbudowana na momencie krytycznym w życiu bohatera, pozwalałaby ukazać go w procesie przemiany i to na pewno dawałoby ciekawy aspekt psychologiczny. Stosuję tryb warunkowy, bo nie w pełni wykorzystano drzemiący w pomyśle materiał.
Rozrysowując sobie fabułę otrzymujemy dwie przestrzenie dziania się akcji:
1. pierwsza to życie bohatera przed wypadkiem podane jako retrospektywa, wspomnienia epizodyczne.
2. druga to czas po wypadku, kiedy dochodzi u bohatera do próby "przemeblowania" swojego życia, przewartościowania
Motywem spajającym jest walka z niepamięcią i stawanie się bohatera dla siebie samego. Ciekawym zabiegiem jest to żmudne samokreślanie się ze strzępów pamięci i nagła burza przypomnienia, która niszczy pożądaną konstrukcję. Przenicowuje bohatera w jego wiedzy o sobie, czy może lepiej - w jego wyobrażeniu siebie. Zgrabnie tu wykorzystano motyw Lilly- Lizzie
To walor koncepcji, brawo.
Wiadomo, że jest bat:
Bo nie udało Ci się i tutaj wykorzystać możliwości. Widać rzetelne podejście do tematu i pracę nad elementami fabuły, by stawały się spójne. Są - są spójne, dynamikę daje się łatwo wychwycić, ale pozostaję w poczuciu, że to powinno być ciekawiej, mniej łopatologiczne.
W opowieści o sobie bohater jest niczym nawrócony grzesznik: gorliwie wali się w piersi i przeżywa własne grzechy.Jego samokrytyka ma posmak opowiastki umoralniającej na naukach przedmałżeńskich. Nie mam nic przeciwko naukom i umoralnianiu, ale...
Mam sporo przeciwko kreacji bohatera:
w warstwie postaci: on się tak stara, by w przepraszaniu pokazać swą wspaniałość, oto patrzcie, ja, największy łotr, ale Bóg dotknął mnie palcem cierpienia i zrozumiałem! Alleluja!
Wprawdzie nie da się zmienić rzeczywistości i jego żona nie żyje, ale bohater, choć ma poczucie "piekła", przecież wychodzi z tego odrodzony moralnie.

I hipotetycznie: co z nim będzie dalej? Odkupi winy? W jego przekonaniu nie. Będzie się starał, bowiem jest teraz człowiekiem szlachetnym. Jako prawnik może założy kancelarię prawną pomagającym ofiarom przemocy w rodzinie, ofiarom wypadków, spowodowanych prze pijanych kierowców. Odpokutuje i w nagrodę może spotka nowa "Lizzie". Ma 34 lata, spoko, że spotka, młody, przystojny, wykształcony, bogaty, przeżył katharsis i teraz ma czystą duszą i szlachetne instynkta... Więc będą żyli już długo i szczęśliwie... Nawet jak autor ciągu dalszego za karę nie da mu nowej szansy, to czytelniczki będą go kochały i płakały.

Tym dochodzę do idei tego opowiadania: ono jest powiastką dydaktyczną z domniemanym "słodkim" finałem, choć przewrotnie kończy się doznaniem inferno.
Taka opowieść niedzielna, dla przestrogi młodym, żeby nie bili kobiet i nie jeździli po pijaku.
To nie jest mój ulubiony gatunek. To literatura wychowawcza, z tezą, tendencyjna.

W tendencyjności jest bowiem zawsze niebezpieczeństwo stworzenia postaci papierowej, potrzebnej do realizacji tezy. Jakiej? O idealnym facecie.

Twój bohater, niestety, jest takim tworem "z tezą" i dlatego, pomimo dramatyzmu jego przeżyć, brak mu "pazura", osobowości. Nie jest mężczyzna z krwi i kości, tylko facetem, którego wyobraziła sobie kobieta. Troszkę nieszczęśliwy, bo kobiety lubią troszkę nieszczęśliwych, troszkę zły, bo kobiety też lubią... ale przede wszystkim "O Bożee, jak on umie kochać".

I tu uwaga techniczna, którą otrzymałam od jednego mądrego pana, czytelnika moich opowieści: kiedy tworzymy postać mężczyzny i oddajemy mu narrację, największe niebezpieczeństwo tkwi w tym, żebyśmy nie stworzyły kobiety z... jajami (on się wyraził dosadniej, ale obrazowo). I cały czas mam to na uwadze, kiedy patrzę w narracji na świat oczami mężczyzny. Oni są inni i oni widzą świat inaczej!
To jego ostrzeżenie nasunęło mi się, gdy bohater rozmyśla o kolorach pomieszczenia. Facet nie zobaczy najpierw kolorów. On, jako wojownik, poszuka broni, wyjścia i wroga. Chyba, że nie jest facetem.
W opowiadaniu Ryuugi jest fajna scena kupna telewizora! Tam jest facet, który dostrzega kolory i miłe obudowy i to bawi i wzrusza mężczyznę, z którym jest, bo to jest kobiece. Warto pomyśleć o tym, kreując świat widziany oczami mężczyzny.
Wniosek: bohater w tym opowiadaniu jest wrażliwą, empatyczną kobietą, która ma zarost i nosi garnitur. I używa męskich końcówek czasowników.

Przykład:

Cytat:- Raz czy dwa odważyła się zadzwonić na policję po domowej awanturze – ciągnął dalej. - Potem on przepraszał, błagał i wycofywała oskarżenia. Założę się, że będzie jej cholernie brakować męża. Takie już są kobiety – zakończył melancholijnie.
To mówi policjant od lat żyjący w świecie przemocy i śmierci.

_______________

Jeżeli chodzi o język, to starasz się nadawać mu jędrności i plastyczności i czasami ponosi Cię gadulstwo (gadulstwo w narracji!). Sporo rzeczy jest wielokrotnie przemielone (to, że cierpi, że nie rozumie, że nie może bez Lizzie, że cierpi, że stracił coś najważniejszego, że nie rozumie, że kochał, że cierpi...).

O błędach językowych nie będę się rozwodzić: wielokrotnie wpadasz w pułapkę tego gadulstwa i gubi się logiczną wiarygodność sceny:
Przykład, ogarniający także to, co powiedziałam o niemęskosoobowej osobowości bohatera-mężczyzny:
Cytat:Proszę, oby ten skurwiel żył, modliłem się w duchu.
Chciałem go zobaczyć, spojrzeć na tę plugawa gębę, a przede wszystkim dowiedzieć się, dlaczego pił wczorajszego wieczoru i czemu, do cholery, usiadł potem za kierownicą, a na koniec skręcić mu kark.

Tak mówi i myśli mężczyzna, któremu buzuje testosteron i adrenalina, bo chce dorwać 'skurwiela' mordercę swej żony?
Na logikę:
Podkreślone: dlaczego on prosi i się modli w tym stanie wkur***?
I po co mu przede wszystkim wiedza, dlaczego tamten pił?
I dopiero, gdy tamten mu odpowie czemu, to skręci mu kark?
Bez tej wiedzy nie skręci??
Skręci.
Jeżeli ma jaja, to skręci, zanim zapyta o cokolwiek.

____________________________

OCENA
Ponieważ autorka deklaruje, że to jest ćwiczenie warsztatowe oceniam jako takie właśnie;
jest w połowie drogi w realizacji zadania, które sobie narzuciła: stworzyć ciekawą, plastyczną narrację. Niestety, w większości partii narracyjnych dominuje wciąż język opisowo-szkolny bądź kolokwialność (choć tu niejako motywowana "monologiem" pierwszoosobowym) nastawiona na oryginalność nie precyzyjność komunikatu. W pracy zrezygnowała z oryginalności fabularnej, co pogłębia we mnie poczucie niedosytu w lekturze.
W kontekście całości - większość punktów zbiera próba stworzenia elementu zaskoczenia fabularnego i rzetelność (poprawność) zapisu.

4/10








Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#5
Pomówmy o detalach Smile
Wielokrotnie uderzała mnie w tekście nieciągłość podawanych przez narratora informacji. Czasami taki chaos jest usprawiedliwiony szokiem jaki przeżył bohater, ale w tym przypadku takiego usprawiedliwienia nie ma - bohater rozumuje, jak często podkreślasz, całkiem trzeźwo. Jako przykład cytat:
Cytat:Liz, Lizzie jak czasem ją nazywałem – moja cudowna żona. Poczułem ukłucie niepokoju. Zacząłem się zastanawiać, czemu nie siedzi teraz przy łóżku i nie trzyma mnie za rękę, roniąc łzy szczęścia. Ja bym tak zrobił. Nie mógłbym być gdzieś daleko, wiedząc, że ona leży w szpitalu i być może mnie potrzebuje. Kochałem ją tak bardzo, że nie byłem w stanie wyrazić tego słowami. Za rzadko mówiłem, że ją kocham. Nie byłem typem romantyka, ale chyba to ją we mnie pociągało.
Nie potrafiłem przypomnieć sobie, czy stanąłem w obliczu śmierci, czy nie, ale i tak postanowiłem odmienić swoje życie. Mało oryginalne, ale trudno. Każdy pretekst jest dobry.
Analizując dostarczane informacje:
1. Liz jest cudowna - pozytyw
2. Pojawia się niepokój - na razie nie wiadomo dlaczego
3. Nie ma jej przy łóżku - wyjaśnienie, ale też podświadomy zarzut
4. Być może buja gdzieś daleko, choć powinna być przy mężu - kontynuacja zarzutu
5. Bohater kocha ją bardzo - co w zestawieniu z poprzednimi informacjami stawia pytanie, czy to nie kolejny zarzut, że ONA aż tak go nie kocha
6. Bohater czuje się winny, może ONA nie kocha go tak bardzo bo nie mówił często że ją kocha?
7. Mimo, że nie był romantykiem i nieczęsto mówił kocham - ją to pociągało. Skąd więc wcześniejsze wahanie?
8. Bohater nie wie, co go spotkało, nie wie czy w czymkolwiek zawinił, ale postanawia odmienić życie. Po co? Dlaczego? Skoro uważa, że Liz go lubi bo nie jest romantyczny? I w dodatku to ona ma sobie więcej do zarzucenia (bo jej nie ma, nie kocha go tak mocno jak on)
Jako czytelnik dochodzę do wniosku, że bohater rozłazi się w szwach, jest poskładany bardziej przez konwencjonalne zdania niż przez przemyślaną konstrukcję postaci. A powinno być odwrotnie.
Panowanie nad zdaniami jest super ważne, bo przez nie czytelnik odbiera Twoje intencje. Jeśli ciąg informacji jest zakłócany, niespójny - prowadzi do niezgodnego z autorskim zamiarem odczytania tekstu. W przypadku tego akapitu,pojawienie się decyzji o przemianie nie jest w niczym umocowane, a wręcz przeczy zdaniom poprzednim.
Odpowiedz
#6
Kassandra!
Masz idealny materiał porównawczy odmienności myślenia i mówienia:
Bo
smtk9 - jako mężczyzna (przynajmniej tak podaje i używa męskich końcówek) - rozłożył Twoją wypowiedź na cząstki logiczne i zapytał: "o co ci, gościu, chodzi" On - smtk - nie rozumie!

ja - jako kobieta - zauważyłam, że Twój bohater w monologach o miłości jest kobiecy (odczuwałam emocje, rozumiałam, co czuje "bohater" i że to odczucie jest bliskie odczuciu kobiecemu).

To zdanie, które przywołał smtk9, też stanowiło wyimek mojej analizy, bo jest reprezentatywne.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#7
Ja bym trochę protestował przeciw temu "jako mężczyzna" bo starałem się obiektywnie odczytywać informacje. Jeśli jednak ich odczytanie "jako kobiety" jest inne - to może być dla mnie sporą nauczką...
Odpowiedz
#8
Ale to jest właśnie obiektywizm "po męsku".
Ułożyć w łańcuch logiczny sensy i znaczenia. Rozwiązać problem.

Tak się dzieje w tym zdaniu Kassandry: one (zdania) nie mają sensu logicznego wynikania faktów. Kolejne zdania wysnuwają jedynie kolejne emocje, a nie sensy.

Obiektywizm "po kobiecu" - jest to odczytanie tych emocji, niezależnie od sensów logicznych. Współczuć. Współczucie jest ROZWIĄZANIEM. To "kobiece" rozwiązanie, odczytanie postaci bohatera jest właśnie cechą organizacji narracji. Mówiąc wprost: wszystkie te momenty, w których autor stara się nadać "męskość" narracji (ironia, dosadność) są nienaturalne i niewiarygodne, bo odwołują się do stereotypu "mówienia", a nie myślenia.

Być może autorka założyła określonego odbiorcę. W analizie krytycznej - logika kreacji zaburzona, bo dominuje emocjonalność wypowiedzi, chaos logiczny, sztuczność wtrąceń "męskich" i wyłażąca wciąż naturalność kobiecego punktu widzenia i myślenia - postać mężczyzny jest niewiarygodna, ale w odbiorze emocjonalnym, bezrefleksyjnym to staje się spójne (w określony sposób).

I dygresja: Tołstoj, tworząc postać "Anny Kareniny" (nomen omen facet --> kobietę) chciał napiętnować niemoralność kobiety w związkach rodzinnych. I wyszło kompletnie co innego, Karenina stała się krzykiem feministycznym i ... romantycznym. Anna Karenina została przez Tołstoje de facto... położona (nie zrealizowała intencji)

Idąc tym tropem: myślę, że dzięki dość dobremu warsztatowi pisarskiemu spod tego pióra może powstać niezła opowieść o Lizzie, która zabiła męża. Perspektywa męska opowiadania "nie leży" mentalnie autorowi (por. Tołstoj) I lepiej, według mnie, żeby to były polskie realia, dostępne doświadczeniu autora.

Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#9
Dla mnie to kwestia wykraczająca poza męskie czy żeńskie odczytywania. Konstruowanie ciągów narracyjnych jest umiejętnością warsztatową, która umożliwia czytelnikowi niezagubienie się w intencjach autora. Mając informację, że narrator jest mężczyzną, spodziewam się rozwoju narracji pierwszoosobowej zgodnie z logiką a nie emocjami. Nie znajdując oparcia tej tezy w kolejnych zdaniach uważam, że gdzieś popełniono błąd. Autor nie zadbał o spójność przedstawionego świata.
Jeden element struktury tekstu wyskakuje i konstrukcja się wali. Postać jest niewiarygodna. No i po tekście
Odpowiedz
#10
Nataszo, smtk69, dziękuję za odwiedziny. Tak w ogóle to serdecznie dziękuję wszystkim, którym się chciało przeczytać całość. Zdaję sobie sprawę, że dłuższe teksty nie cieszą się szczególnym powodzeniem na tym forum, ale nie chciałam rozbijać całości na drobne fragmenty, bo moim zdaniem lepiej brzmi jako ciąg.

Muszę też przyznać, że rzadko dostaję komentarze, które zachęcają do refleksji i dyskusji nad zaprezentowanym materiałem.
No i jeszcze jestem winna trochę wyjaśnienia. Całość pisałam 750tkami po to żeby poćwiczyć warsztat (głównie opisy), który wcześniej, mówiąc delikatnie, był słaby. Dlatego zarzut:

Cytat:Jeżeli chodzi o język, to starasz się nadawać mu jędrności i plastyczności i czasami ponosi Cię gadulstwo (gadulstwo w narracji!). Sporo rzeczy jest wielokrotnie przemielone (to, że cierpi, że nie rozumie, że nie może bez Lizzie, że cierpi, że stracił coś najważniejszego, że nie rozumie, że kochał, że cierpi...).

Uważam za jak najbardziej zasadny. Byłam przygotowana na to, że mi się ta narracja tak rozrośnie. W sumie nawet zrobiłam to z pewną premedytacją, bo wcześniej otrzymywałam też zarzuty, że jak coś piszę to to jest suche, sztywne, brak temu emocji itd. to uznałam, że do takiego pomysłu mogę to poćwiczyć. Bo ogólnie cały tekst jest jednym wielkim ćwiczeniem. Na czymś ćwiczyć muszę, a nie umiem tego robić, gdy story mnie nie interesuje.

Tak jak mówiłam, sama fabuła odkrywcza nie jest. Księżniczka miała słuszne skojarzenia i pewnie znalazłoby się jeszcze kilka inspiracji, chociażby "Memento" czy takie, a nie inne motto, dlatego akurat w tym przypadku policjanta nie siliłam się na wiarygodność, bo on po prostu nigdy nie istniał. Jest raczej wytworem wyobraźni głównego bohatera, który, jak zresztą przyznaje, nie ma wielkiego pojęcia o pracy policji.

Samo zakończenie może faktycznie wyszło zbyt nachalnie. Widać mam tendencję do moralizowania. Dziękuję za zwrócenie na to uwagi. Następnym razem postaram się serwować takie rzeczy w subtelniejszej formie (o ile jeszcze uda mi się kiedyś zmobilizować do pisania Tongue). Fabuła, jak to zwykle bywa przy pisaniu normy, wymknęła mi się trochę spod kontroli, ale tak z grubsza chodziło o to, że chociaż mężczyźnie za życia wszystkie złe uczynki uchodziły na sucho, to świat jest tak skonstruowany, że kara i tak musiała go dopaść, więc umoralnianie czytelnika było niejako wpisane w założenie. Ta zaimprowizowana historia nieistniejącego kierowcy-alkoholika i jego biednej żony była raczej po to, by bohater spojrzał na sprawę z czymś w rodzaju dystansu, dlatego kiedy zastanawiał się nad powodem, dla którego tamten człowiek pił, tak naprawdę zastanawiał się nad tym, dlaczego sam wpadł w nałóg, a wszystko narzucała mu własna podświadomość.
Ale widać, że powinnam ten aspekt przedstawić lepiej.
I nie wiem, czy dobrze zrozumiałam:

Cytat:I hipotetycznie: co z nim będzie dalej? Odkupi winy? W jego przekonaniu nie. Będzie się starał, bowiem jest teraz człowiekiem szlachetnym. Jako prawnik może założy kancelarię prawną pomagającym ofiarom przemocy w rodzinie, ofiarom wypadków, spowodowanych prze pijanych kierowców. Odpokutuje i w nagrodę może spotka nowa "Lizzie". Ma 34 lata, spoko, że spotka, młody, przystojny, wykształcony, bogaty, przeżył katharsis i teraz ma czystą duszą i szlachetne instynkta... Więc będą żyli już długo i szczęśliwie... Nawet jak autor ciągu dalszego za karę nie da mu nowej szansy, to czytelniczki będą go kochały i płakały.
Ciągu dalszego <na szczęście> nie będzie Tongue Facet zginął w wypadku, który sam spowodował. Jakąś lekcję tam otrzymał, ale win już nie odkupi, bo szansę miał tylko jedną.

Ale najbardziej dziękuję za zwrócenie uwagi na samą kreację głównego bohatera. Dbając głównie o to jak opisuje wydarzenia, faktycznie nie przyjrzałam się sposobowi jego myślenia i wiarygodności, ale teraz, kiedy najwyraźniej mój styl nie kopie <w tym negatywnym znaczeniu> czytelnika jak dawniej (choć pozostają jeszcze ze dwie osoby, o których opinię drżę najbardziej, po niej będę mogła wyciągnąć już jakieś wnioski), będę mogła położyć na to większy nacisk i w kolejnych tekstach dopieszczać fabułę i postaci, które akurat tu były potraktowane niemal zupełnie po macoszemu.
Te postacie męski serio sobie przemyślę, bo... generalnie sama preferuję męskich autorów i męskich bohaterów, bo jak już piszę o kobietach, to w 90% mi wychodzą kolejne Mary Sue, a to mnie denerwuje Tongue

W każdym razie wszystkie uwagi i wskazówki uważam za bardzo cenne i postaram się wyciągnąć z nich jakieś konstruktywne wnioski.

Jeszcze raz dziękuje za odwiedziny.
Pozdrawiam.
Odpowiedz
#11
Cytat:Josh albo znajdujesz się w szpitalu, albo w szpitalu psychiatrycznym.
W szpitalu albo szpitalu Tongue Może ten drugi nazwać po prostu psychiatrykiem coby się nie powtarzać?

Cytat:Najwyraźniej przypadła akurat pora porannego obchodu.
Dobrze by było jakoś to zdanie zmienić, żeby uniknąć aliteracji. Niektórym działa na nerwy.

Cytat:Amnezja nie dawała mi spokoju. Neurony zbuntowały się, odmawiając chęci dalszej współpracy, co zostało skwitowane kilkoma przekleństwami. Nieobecność Liz wydawała się z każdą minutą coraz dziwniejsza. Ona nie była typem kobiety, która dałaby się wyprosić lekarzom. W końcu kiedyś w ramach protestu przeciwko budowie drogi chciała przykuć się kajdankami do drzewa. 
Wreszcie zjawił się lekarz, i to nie jeden. Najwyraźniej przypadła akurat pora porannego obchodu. 
- O! Już się pan obudził – stwierdził najstarszy z gromadki. Na jego fartuchu widniała plakietka głosząca, iż nazywa się D. Andersen i jest profesorem.
Zrobiłem głupawą minę. Pewnie wyglądałem jak świnka morska w terrarium na wystawie sklepowej. Zza pleców mężczyzny wyglądało ciekawsko kilku młodych ludzi odzianych w białe, dziwnie wyglądające na nich kitle.
Świetnie, pomyślałem, stażyści. 
Wpatrywali się we mnie z dziwnymi minami, jakby nadal odbywali praktyki studenckie w prosektorium i lada moment mieli przystąpić do krojenia zwłok. Tyle że ja byłem jakoś dziwnie żywy. Przez chwilę miałem wrażenie, że któryś z nich zaraz wykrzyknie: „Boże! To żyje!”, a potem ucieknie z krzykiem, zabierając kilku kolegów, którzy jakimś cudem nie zemdleli albo nie zwymiotowali na śliczną wykładzinę.
Masz manię udziwniania wszystkiego, o czym piszesz Tongue W tym krótkim fragmencie słowo to pojawia się czterokrotnie. Wyszukałem wszelkie formy słowa „dziwny” w całym tekście, jest ich dokładnie dwadzieścia. Troszkę za dużo Wink

Cytat:A przynajmniej takie gatki serwujemy pociechom podczas szkolnych pogadanek.
Gatki to masz na tyłku a tu chodziło Ci raczej o gadki Wink

Cytat:Zapragnąłem ją odnaleźć, porozmawiać, dowiedzieć się, jaki był człowiek, który zrujnował moją przyszłość. Miałem nadzieję, że istniał choć jeden wystarczający powód, który uczynił go tym, kim się stał.
To samo, co z „dziwnościami”. „Który” powtarza się w tekście 36 razy Tongue A przecież z pewnością wiesz, że nadużywanie tego słowa jest najbardziej powszechne i tym bardziej powinno się go wystrzegać. A czym go zastąpić? Najczęściej sprawę załatwia imiesłów przymiotnikowy. I o wiele ładniej brzmi.

Cytat:Zajmowałem się przecież prawem podatkowym i niezbyt często spotykałem się z przedstawicielami porządku.
Nie lepiej pozostać tradycyjnie przy określeniu „przedstawiciel prawa”? Bo „porządku” to mi się bardziej z woźną kojarzy niż z policjantem.

Cytat:Czas by mi nieprzyjacielem.
Tu miało być „był”?

Cytat:Zupełnie jakby była wdową po prezydencie, a nie damskim bokserze, i dumnie reprezentowała wszystkie żony ameryki, stojąc przy trumnie, gdy orkiestra grała narodowy hymn.
Ameryki wielką literą! Poza tym zastanawiam się, czy nie użyć pełnej nazwy kraju. Bo na upartego to Ameryki są dwie i są kontynentami Wink

Cytat:Josua Kellir?
Joshua.

Cytat:Wiedziałem, a raczej powiedziało mi to tysiące drobnych głosików, rozbrzmiewającym teraz w mojej głowie, choć każdy z nich mówił tak naprawdę o czymś innym.
Rozbrzmiewających.

Cytat:Jak mógłbym zabić kogoś, kogo nie znam?
Normalnie. A bo to mordercy zabijają tylko swoich znajomych? Tongue

Na początek Cię prawdopodobnie zawiodę: już kiedy Josh dzwonił do Lilly, przyszedł mi do głowy pomysł na zakończenie, który ostatecznie pokrył się z Twoim Tongue Niech Ci się więc nie wydaje, że oszołomiłaś mnie oryginalnością Tongue
Wyraźnie widać, że starasz się czerpać z filmowych dramatów psychologicznych. Czy wychodzi Ci to na dobre? Myślę, że tak. Opowiadania ma dzięki temu pewne cechy filmu, co dodaje mu atrakcyjności. Sam bym chciał umieć pisać w taki sposób.
Napisane jest ładnie, tylko powtórzeń jednak ciut za dużo. No i całkiem ciekawie, nie nudziłem się Wink
Co do błędów, to zbyt wiele już nie było do wytknięcia. Fachowcy się już tym przedtem zajęli, więc wybacz, jeśli nie zjechałem Cię tak bardzo, jak tego chciałaś ;P
Odpowiedz
#12
No patrz, a już myślałam, że się tych powtórzeń w nadmiarze pozbyłam Tongue
O ile na nagminność który/która faktycznie mogłam nie zwrócić uwagi, to te wszystkie udziwnienia mi po prostu przelatywały przed oczami i zupełnie je pominęłam.
Poza tym zawsze mam problem z poprawkami tam, gdzie bohater jest jednocześnie narratorem, i czy mu tam jakieś powtórzenia zostawić, dziwne zwroty zlikwidować itd. wiadomo, że czasem mówiąc, się nad takimi sprawami nie zastanawiamy.
Większość poprawek wprowadziłam na bieżąco, z powtórzeniami podumam. To mnie nauczyło, że korekty trzeba robić małymi kroczkami, gdy tekst jest taki długi.

Cytat:Na początek Cię prawdopodobnie zawiodę: już kiedy Josh dzwonił do Lilly, przyszedł mi do głowy pomysł na zakończenie, który ostatecznie pokrył się z Twoim Niech Ci się więc nie wydaje, że oszołomiłaś mnie oryginalnością
Tak w ogóle jeszcze wcześniej w tekście jest dość mocna wskazówka, co do zakończenia, ale jeszcze nikt jej nie wyłapał Tongue

A z tym podobieństwem do filmów masz generalnie rację. Poza tym, ja na etapie rozmyślania nad tekstem widzę go raczej właśnie jako film. Sobie sceny wyobrażam itd. Nie wiem, czy wielu piszących ma takie skrzywienie, ale mnie pomaga.

Na koniec (choć to powinno być na początku) dziękuję za odwiedziny Smile
Odpowiedz
#13
Cytat:Sobie sceny wyobrażam itd. Nie wiem, czy wielu piszących ma takie skrzywienie, ale mnie pomaga.

Wejdę w słowo: moim zdaniem ta "filmowość" narracji, drobiazgowość unaocznień jest bardzo poważnym niebezpieczeństwem. Czym innym jest wizualizacja rzeczywistości przedstawianej, czym innym odtwarzanie w narracji sekwencji jak w filmie, to ryzyko, że to będzie nudne jak diabli.
Film zupełnie inaczej przepływa przez odbiorcę niż lektura i fizjologicznie oddziałuje na zupełnie inne sfery mózgu. Jeżeli "widzisz" swoja scenę jak film, to zagraża jej opisowi właśnie "filmowość", która w odbiorze będzie zakłócała procesy wyobraźni odbiorcy (bo on NIE WIDZI, tylko czyta).
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt. [L. Wittgenstein w połowie rozumiany]

Informuję, że w punktacji stosowanej do oceny zamieszczanych utworów przyjęłam zasadę logarytmiczną - analogiczną do skali Richtera. Powstała więc skala "pozytywnych wstrząsów czytelniczych".
Odpowiedz
#14
Przeczytałem, zgodnie z obietnicą.

Z początku wyglądało to na tanie romansidło. Już czułem ciąg dalszy - "oboje stracili bliskich, mogą być ze sobą"... Nuuuda. I nagle okazuje się, że to ta postać, która powinna być przez czytelnika odebrana pozytywnie, jest jednocześnie tą, która budzić powinna odrazę. Przewrotnie.
"Problem w tym, mili moi, że za mało tu kowboi, a za dużo się wypasa świętych krów"
Z. Hołdys, Lonstar, "Countrowersja" 

Kroniki Białogórskie: tom I - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=2143 (kto szuka ten znajdzie wersję płatną Wink ); tom II - http://www.via-appia.pl/forum/showthread.php?tid=9341.

kronikibialogorskie.pl, czyli najbrzydsza strona www w internetach
Odpowiedz
#15
Zgadzam się z przedmówcą ( w kwestii przewrotności postaci), zresztą pisałam Ci już wcześniej, że głównie ten element tego tekstu budzi we mnie skojarzenie z czarnym kryminałem (dodatkowo famme fatale, brutalna rzeczywistość i zagadka). Czyta się lekko, z przyjemnością, rozważa różne scenariusze, którędy potoczyć się może akcja...

Osobiście nie jestem zwolenniczką zamerykanizowanej fabuły u twórców polskich. Joshua? Liz? Wydaje mi się to sztuczne i nienaturalne. Gdyby akcja działa się choćby w Pępkowie Górnym byłaby dla mnie bardziej wiarygodna a zakończenie podwójnie szokujące. Ale to tylko moja fanaberia.
"Nie proszę nikogo o ogień. Nie chcę nic nikomu zawdzięczać. W życiu, miłości, literaturze. A mimo to palę."
Odpowiedz


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości